Pokaż listęUkryj listę

Pięć Domen: Tom 2 - Wiatry Zmiany: cz. 56

Poukładajmy karty, dobrze?

 

Atma wyszła z izby w skrzydle gościnnym ratusza, gdzie burmistrz Girzel udzielił schronienia rodzinie Eliota. Troje dodatkowych gości nie robiło większej różnicy, a Ozirowie stanowili całkiem spokojną odmianę przy księżniczce opętanej przez demona i zamkniętej w lochu.

Rodzinie przydzielono sporą komnatę, do której naprędce dostawiono dodatkowy siennik; Otmar zagroziła, że prędzej będzie warować na podłodze, niż odstąpi od Eliota choćby o krok. Chłopiec odpłynął świadomością, gdy tylko przytulił słomianą czuprynę do wypchanej pierzem poduszki, a Emir i Otmar wkrótce poszli w jego ślady i cała trójka okutana pościelą pogrążyła się w głębokim snie.

Starsza rzuciła ostatnie spojrzenie na Eliota i wmawiając sobie, że jest tu bezpieczny, niechętnie zamknęła za sobą drzwi.

Nie powinnam go zostawiać samego, wybuchło jej w myślach, ale stłumiła ten krzyk. Nie mogła rozsiewać niepokoju, ulegać złowróżbnym wizjom, choć po tym, co się stało lęk, był jak najbardziej zasadny.

Obróciła się w stronę korytarza.

– Na litość Matki! – krzyknęła na widok telmiańskiego gwardzisty w kapalinie i skórzanej zbroi. Mężczyzna wyłonił się gęstego cienia wnęki w murze. – Nie powinnaś mnie tak straszyć, Sebil!

Mistyczka skryta przez miraż srebrzystych pisaków łypnęła ostentacyjnie okiem na dwóch strażników pilnujących korytarza.

Nawet nie zareagowali.

– Burmistrz wzywa do siebie, pani Atmo – oznajmiła głębokim barytonem.

– Oczywiście. – Starsza zbliżyła się do mistyczki. – Przepraszam, zapominałam się – wyszeptała.

– Za mną – rzuciła oschle bruka.

Przeszły z lewego skrzydła gościnnego wprost do centralnej sali audiencyjnej. Selekta i niedawno zwolniony z lazaretu Hektor, czekali nieopodal wystawnych siedzisk zajętych przez burmistrza i jego małżonkę. Imael zaś, w lekko przygarbionej pozycji, przysiadł na ławie blisko ściany i wiercił się nerwowo. Prawdopodobnie ilość magicznych ataków, które przeżył ostatnimi czasy, napawała go ciągłym lękiem.

– To chyba jesteśmy wszyscy – oświadczył Gilbert. – Przejdźmy do mojego gabinetu; omówimy sprawy bieżące. – Wskazał wiekowe drewniane drzwi zdobione intarsjami z brązu.

Kształt ornamentów wzorowano na wijących się pnączach winorośli, z których zamiast kiści owoców zwisały w małe bramy. Wewnątrz dużej ale stosunkowo ciemnej izby panowała kojąca cisza, a zapach przywodził na myśl starą bibliotekę – zresztą książek tu nie brakowało.

Margi rozłożyła się na szezlongu, a burmistrz zasiadł za dębową ławą i nakazał rozsiąść się zaproszonym. Hektor i Selekta woleli podpierać ściany – instynkt nakazywał zabezpieczać tyły.

– Czy ktoś mógłby wyjaśnić: co się dzieje w moim mieście? – To nie było pytanie, a bardziej żądanie rzucone z pretensją. – Najpierw w progu zjawia się kapitan cesarskiej straży z dwiema księżniczkami na plecach, z czego jedna okazuje się opętana; potem jakaś biała bruka biega po ulicach i obezwładnia ludzi, a teraz jeszcze fanatyczni kapłani. – Załapał się za głowę. – Ja jestem już na to za stary – westchnął z pretensją do losu. – Jakby sam Zaułek nie był wystarczającym zmartwieniem.

Ręce Margi natychmiast zaczęły masować spięty kark.

– Mówiłam ci, kochany, że trzymanie Zaułka w takiej formie, w jakiej jest obecnie, prędzej czy później sprowadzi na nas nieszczęście.

– Bezpodstawne brednie – syknęła Sebil.

– Nie są bezpodstawne, ale ty niczego nie widzisz, bo nie stoisz poza akwarium, tylko pływasz w środku. – Lady Elenbrille obrzuciła mistyczkę pogardliwym spojrzeniem. Pod iluzją widziała gorsze brudne stworzenie, które nie powinno stąpać po jej szanowanym domostwie.

– Zanim wszyscy skoczą sobie do gardeł, to może spróbujemy zebrać to wszystko do kupy, co? – wtrąciła się Selekta. Ciszę uznała za potwierdzenie. – Świetnie! To może zacznijmy od kapłanów. Hektorze, co pamiętasz? Co mówił strażnik, kiedy się ocknął z zaklęcia?

– Spytał się, dlaczego jestem na noszach i gdzie idziemy. Sam dopiero odzyskałem przytomność, więc obaj byliśmy zdziwieni całą sytuacją. Pięciu bramogłowych… Psia mać! Udziela mi się ten slang uliczny! Pięciu strażników, którzy mnie nieśli, patrzyło na porucznika jak na wariata, ponoć sam im kazał iść do garnizonu na drugim końcu miasta.

– Znam ten rodzaj magii – wtrąciła się Atma. – Oni wykorzystują moc Ojca, jak ten tu kapłan. – Wskazała na Imaela, który wytrzeszczył oczy.

– Ja-ja-ja nie mam z tym nic wspólnego! Ja…

– Spokojnie człowieku, nikt cię nie oskarża – sprostowała Starsza. – U młodszych pojawiają się różne zdolności: was nie projektowano. Myślę, że ci niby-kapłani są sterowani.

Margi przysłuchiwała się prostej wieśniaczce z niesmakiem. Kobieta z pospólstwa nie powinna się wyrażać o nich z taką pogardą.

– A skąd takie wnioski? – spytał spokojnie Gilbert. Ludzka postać Atmy cały czas mamiła jego percepcję i traktował Starszą jak zwykłą kobietę, a nie obiekt kultu. Gdyby rozpostarła skrzydła, pewnie padłby jej do stóp.

– Na razie to tylko przeczucie… – skłamała, licząc na to, że nikt nie wspomni o moderatorze: to nie była kwestia na teraz i nie dla nich.

– I co ja mam z tym zrobić?... – westchnął burmistrz.

– Ja bym przeczesała wszystkie świątynie i seminaria w poszukiwaniu tych trzech z mackami – palnęła mistyczka.

– Wykluczone!! – Na dekolcie Margi pojawił się nerwowy wykwit czerwieni. – Nie dość, że mamy z nimi na pieńku za utrzymywanie tego, tego… schroniska! To jeszcze będziemy bezcześcić świątynie. Czy wy sobie wyobrażacie, jaki to by był skandal!

– Większy niż opętani magowie beztrosko spacerujący po mieście? – skonstatowała Sebil.

– Już wystarczy. Margi ma rację: nie możemy wysłać wojska i straży świątynnej, żeby wywlekała i przepytywała każdego mnicha. Zresztą skoro tamci otumanili jednego strażnika, to mogą zbić z tropu każdego, który ich znajdzie.

Hektor stanął przed Gilbertem.

– Nie ma potrzeby ich szukać, to, czego chcą, jest w ratuszu. Przyjdą po to prędzej czy później.

Baronowa Margijana wróciła na szezlong. Gdyby Ozirowie nie byli ludźmi, miałaby dużo więcej do powiedzenia.

– Podwoję straże; niech grupy zamieniają się miejscami co kilka godzin. Poślę też do Pieśniarzy informacje o incydencie magicznym poza Zaułkiem. Powinni ochoczo zacząć węszyć.

– Gilbercie!

– Spokojnie, kochanie, ci rycerze potrafią nie robić szumu.

– Mądrze, ale niestety problemów jest więcej – skomentował Hektor. – Burmistrzu, a co z posłańcami do Oruun, Telmonton czy Bermet?

– Wrócił tylko ten z Jokivaru, ponoć zarówno Niedzwiedź, jak i jego syn nadal są w Oruun i, co mnie bardziej niepokoi, bermeńska szlachta szykuje się na ślub.

– Ślub? – Selekta wybałuszyła oczy.

– Tak, mistrzyni Weil, przygotowania do ślubu księżniczki Holi z księciem Feliksem. Tej księżniczki, która jest moim gościem.

Wulkir zacisnął pięści, aż zbielały mu knykcie.

– Muszę tam wracać.

– Spokojnie, Hektorze, w pojedynkę nic nie zdziałasz, a jeśli te istoty i ciebie opętają, to tylko przysłużysz się ich knuciu. – Selekta z trudem powstrzymała się od splunięcia na podłogę. – Co z pozostałymi? Żadnych wieści z Telmonton?

– Nic więcej; żaden z pozostałej czwórki posłańców nie wrócił.

– Czwórki?

– Tak, mistrzyni Weil, posłałem po dwóch, każdego inną drogą; żaden nie wrócił.

– A wywiad? Gwardia cesarska?! – Selekta już niemal krzyczała, ale opanowała się w porę.

– To nie jest cesarska Warownia, mistrzyni Weil! – warknął Gilbert, co nie było w jego stylu. – Girzel to miejsce pielgrzymek.

W Selekcie wrzała wściekłość, chciała się odgryźć, ale… burmistrz poniekąd miał rację.

– Jeszcze kilka dni. Jeśli nikt więcej nie wróci, będę musiał wtajemniczyć Pieśniarzy. Ta sprawa nas przerasta. Mnie przerasta. Nie jestem strategiem, tylko rządcą miasta, które w swojej długiej historii nigdy nie było nawet zaatakowane.

– Czyli pozostaje nam czekać. – Atma przysiadła obok milczącego Empaty.

– Lejla… – szepnęła Safonka – musimy ją odnaleźć i jak najszybciej wracać do Telmonton; mam bardzo złe przeczucia.

– Ja też – przytaknęła Sebil. – Burmistrzu, czy mógłbyś wysłać kogoś do zakonu Miłosierdzia zamiast do Garnefora, może dobrym pomysłem byłoby rozesłanie wiadomości również do innych zakonów niezależnie od władz miasta?

– Może i dobrym, ale wpierw Pieśniarze.

– Do Matki Karevis proszę wysłać bezzwłocznie: ona nie jest wplątana w tę sieć wzajemnych intryg, ręczę za nią życiem.

Burmistrz spojrzał na Safonkę z lekkim rozbawieniem.

– Gdyby tak było, lady Weil, to już dawno miałybyście inną Matkę Przełożoną. Każdy, kto się liczy, jest wplątany, czy tego chce, czy nie.

– To wszystko jest bardzo dziwne… – zamyśliła się Atma. – Gdyby coś się działo, zasłyszałabym plotki od kupców czy kobiet na rynku, a tymczasem nic nowego nie krążyło wśród ludzi; poza standardowymi codziennymi głupstwami oczywiście. – Chyba nie pozostaje nam nic innego, jak odszukać waszą włochatą zgubę.

– Kim jest Angarax? – rzuciła Sebil, jakby nagle sobie coś przypominała. Atma rozwarła szeroko powieki. – To on jest tym czymś, co zaatakowało Selektę i braciszka, to on opętał czarodziejkę – dokończyła mistyczka.

– Czyli jednak: kolejna pieczęć jest w mieście. To nie może być przypadek. – Atma poderwała się z kozetki.

– A można tak jaśniej? – warknęła Safonka.

– Etirion Ładu, taki jak Aria Eliota, tylko ten… On pochodzi od Lejdy i jest znacznie bardziej niebezpieczny; ma zadanie i potworną bezwzględną determinację, żeby je wykonać.

– Ja chyba już się wystarczająco się nasłuchałem. Wprowadzimy godzinę nocną do czasu odnalezienia zarówno kapłanów, jak i waszej czarodziejki.

– Nie ma jej w mieście – oświadczyła Sebil

– Skąd ta pewność? – Atma zmierzyła ją lustrującym spojrzeniem.

– Powiedzmy, że odbyliśmy niemiłą rozmowę z tym astralnym Eti czymś tam. Imael użył chłopaka z Zaułka w roli przekaźnika.

– Sebil! – Safonka dopadła do bruki. – Wytłumacz się lepiej, i to szybko. Coś ty zrobiła?! – wypchnęła przez zaciśniętą krtań.

– Nie gulgocz na mnie! Nic takiego. Powiedziałam, żeby trzymała się, a raczej trzymali za murami miasta; inaczej mogłyby być z tego kłopoty. Ten potworek, jak wspominał pierzasty kuper – skinęła na Atmę – niewiele sobie robi z konsekwencji swoich czynów.

Margi spojrzała na Atmę z widoczną konsternacją. Widać Gilbert nie dzielił się z żoną wszystkimi informacjami.

– Jeśli ona znowu ucieknie, Arkturos wie gdzie, to…

– To co? Nie warcz, powiedziałam. Jest blisko, poza miastem, ale blisko. Braciszek wyczuwa to coś w niej od ich ostatniej bolesnej randki.

Imael zadrżał, objął się ramionami i skulił jeszcze bardziej. Na wspomnienie tej mroźnej obecności, która przeszyła jego inrę, dostawał ataku paniki.

– Ale po co nadal jest blisko Girzel, co ją tu trzyma…? – spytała niespodziewanie Margi. – Zaczynam tęsknić za czasami, kiedy mieliśmy tylko brudny Zaułek jako zmartwienie. – Rozłożyła wachlarz i wzburzyła powietrze kilkoma szybkimi machnięciami.

– Ten chłopak… – Empata postanowił włączyć się do gry. – Czuję, że on jest dla niej ważny.

– Właśnie, nie mogę trzymać nikogo pod kluczem w ratuszu, bez powodu – oświadczył Gilbert. – Trzeba go wypuścić.

– Nie będziesz musiał, burmistrzu. Braciszku, namierzysz Lejlę. Pójdę po nią. – Selekta podjęła decyzję na cesarski sposób: sama i bez dyskusji.

– Też pójdę. Nie masz szans z tym diabelstwem.

Atma parsknęła nietaktownie.

– Nie obraź się, bruko, ale ty też nie masz.

– Ja w przeciwieństwie do ciebie, ptaszyno, umiem o wiele więcej niż tylko stroszenie piórek, ignorancja i ucieczka.

Uderzenie kołatką w drzwi wejściowe do gabinetu przerwało ostrą wymianę zdań.

– Wejść! – nakazał Burmistrz.

Próg przekroczył jeden z gońców wysłanych do Telmonton. Gilbert poderwał się z siedziska. Jego poruszenie udzieliło się zgromadzonym, którzy lustrowali wzrokiem bladego chłopaka.

– Burmistrzu, baronowo.

– Meldujżeż, nie każ czekać – sapnął Gilbert.

Wachlarz baronowej Margijany zaczął trzepotać niczym skrzydełka wściekłego kolibra.

Chłopak wyciągnął tubę przytroczoną u pasa i przekazał dokument z pieczęcią burmistrza Garnefora. Gilbert roztrzęsionymi dłońmi rozwinął pergamin, a lady Margijana dostąpiła do męża i zaczęła masować mu barki, ukradkiem zerkając na treść. Cisza przełamywana tylko mamrotaniem burmistrza dźwięczała w uszach od gromadzącego się napięcia.

– Możesz odejść – odprawił posłańca. – Wszystko wskazuje na to, że sytuacja w Telmonton jest napięta, ale stabilna. Cesarz ponoć wrócił do stolicy, ale zostawił większość wojska, żeby bronili miasta przed potencjalnym atakiem zza Baskiru. – Odłożył zwój na blat.

Hektor uderzył masywną pięścią w ścianę.

– Nic nie jest stabilne! W stolicy są zdrajcy i siły! Muszę iść, muszę jechać mu z pomocą! – Poderwał się nagle. – Księżniczkę zostawiam pod opieką, pani burmistrz, jeśli nie masz, pani, nic przeciwko?

– Oczywiście.

– Hektorze weźmiesz kilku gwardzistów – oświadczył Gilbert.

– Nie, wasze konie nie są nawykłe do jazdy u boku bojowego niedźwiedzia. Poza tym, muszę się dostać do pałacu bez wzbudzania jakichkolwiek podejrzeń. Jeśli dopisze mi szczęście, to zamachowcy nie poczują się na tyle pewnie, żeby działać otwarcie i Will… I Cesarz będzie cały.

– A ja wrócę do swoich – oświadczyła Atma. Eliot zostanie z rodzicami i również proszę o protekcję dla niego.

– Tu każdy obywatel jest pod naszą protekcją – oświadczył Gilbert.

– Nie chodziło mi o pańską protekcję, burmistrzu. – Atma przerzuciła wzrok na Sebil i Selektę. – Tu w grę wchodzą siły, które przewyższają mocą możliwości stali i ognia. Czy puścisz przeszłość w niepamięć, sana’avil i wyświadczysz mi tę przysługę?

– Nie – odpowiedziała lekceważąco mistyczka, a Atma wybałuszyła oczy zdumiona. – Co? Nie potrzeba mi kuli u nogi, ale dopóki jestem w mieście, będę miała oko na młodego.

– Nie słuchaj jej – wtrąciła się Safonka. – Pod tymi złogami iluzji i skołtunionego futra tkwi prawdziwy wrażliwiec. – Uderzyła łokciem telmiańskiego gwardzistę, a ten aż się zgiął.

– Obiecuję ci, moczymordo, że…

– To mi wystarczy, wiem, że zrobicie, co słuszne – oświadczyła Atma.

Kolejne kołatanie do wrót przerwało rozmowy.

– Straszny ruch dziś. – Burmistrz otarł czoło podstawioną aksamitką. – Wejść!

Do środka wkroczył gwardzista w pełnym rynsztunku.

– Burmistrzu, baronowo, przybył posłaniec z Watenfel.

Wewnątrz małego gabinetu zrobiło się gęsto od niewypowiedzianych pytań. Przewrót w Walonie znajdował się na ustach każdego dostojnika w Cesarstwie.

– A to coś… niespodziewanego. Powiedz, że przyjmę go w głównym holu – nakazał wojskowemu, a ten pokłonił się i opuścił alkowę. – Chodź, Margi, ty zawsze miałaś nosa do intryg – zaprosił żonę, która przylgnęła do jego ramienia jak łasząca się kotka.

– Przesadzasz, niedźwiadku, po prostu bywam w towarzystwie: zawsze zasłyszę coś tu i ówdzie – odpowiedziała z udawaną skromnością.

Selekcie zrobiło się niedobrze od samego patrzenia na tę przerysowaną parę, ale pewna część jej umysłu była prawdziwie zazdrosna. Nie o któreś z burmistrzowskiej pary, choć piersi Margi nie raz przyciągnęły spojrzenie, wylewając się z gorsetu; tu chodziło o wzajemną troskę, o odwzajemnione uczucie.

– Zostańcie w gabinecie. – Gilbert zwrócił się do uczestników tej niejawnej narady. Lepiej, żeby Walończycy nie wiedzieli o wszystkich moich gościach – wytłumaczył i uśmiechnął się w desperackiej próbie zmniejszenia napięcia.

Para zniknęła za zabytkowymi drzwiami, a tępy odgłos wyjących zawiasów zapowiedział niezręczną ciszę.

– Skoro wszyscy udajecie takich porządnych, to może ja to zaproponuję – rzuciła enigmatycznie Selekta. – Przywiejesz nam dźwięk do środka?

– Już to robię. Wiesz dobrze, że lubię być dobrze poinformowana – oznajmiła bruka.

Drobna magiczna fala uchyliła skrzydło drzwi, tworząc wąską szczelinę. Niewyraźne dźwięki niesione echem przepastnej auli i zwabione magią zmiany wdarły się do gabinetu, ale zniekształcone słowa huczały niewyraźnie.

Selekta spięła ciało i pokraśniała.

– A tobie co?

– Znam ten głos – warknęła Safonka i wyciągnęła sztylet ze skrytki w karwaszu. – Ta gnida miała czelność tu przyleźć.

Ruszyła w stronę wyjścia. Stąpała czujnie i lekko jak skradająca się kocica. Wulkir poszedł za nią.

– Poczekaj… Znaczy się, proszę: twoje gabaryty nie sprzyjają skradaniu się, Hektorze.

Posłuchał. Atma tylko patrzyła z konsternacją, a braciszek wolał sam nie pakować się w kolejną kabałę: prędzej czy później jakaś sama go znajdzie.

Selekta wyszła do głównej auli, ale trzymała się blisko ściany. W centrum ratuszowego holu otoczony przez czterech strażników, stał… On. Obiekt nienawiści tak głębokiej, że chyba druga taka istota nie istniała na całym Ilteris. Miała go na wyciągnięcie sztyletu. Aż oblizała wargi.

– Zaraz będziesz inaczej śpiewał… – wysyczała, skradając się powoli w cieniu wewnętrznej kolumnady. Wystarczyło jedno celne pchnięcie i krwawa fontanna chluśnie mu z karku.

– Więc mówisz, młody człowieku, że Walon upadł?

Głos burmistrza jakoś przedarł się przez zaporę skupienia na ofierze i chwilowo przytłumił chęć zemsty .

– Tak, i ja… Ja byłem świadkiem, musiałem na to patrzeć.

Zaraz będziesz jeszcze biedniejszy, gnido!, pomyślała i uśmiechnęła się z morderczą satysfakcją.

– Kobiety, dzieci, przyszłość wolnej północy; rozszarpywane na oczach chichoczących opętańców. I jeszcze te potwory…

Głos Walończyka drgał, ale Trybada tego nie słyszała. Ona widziała już przyszłość, w której wymierza sprawiedliwość: jej sprawiedliwość.

– A czemuż miałbym ci wierzyć? Skąd mam wiedzieć, że to nie jest tylko gra na zwłokę? Tak, wiemy, co się stało. Wiemy o wojsku nad Baskirem.

Znów chwilowe otrzeźwienie i wątpliwości. Kosztowało ją to okazję, bo jeden ze strażników wszedł pomiędzy nią a tę walońską gnidę.

– Szlag – syknęła ledwie słyszalnie.

– To samo czeka inne miasta, w stolicy już się zaczęło, wiesz o tym dobrze. Potem Telmonton.

Zadrżała i opuściła ostrze.

– Wszyscy ugną kolana przed mocą tego czegoś zamkniętego w Jadeicie. Plugastwa, które obiecuje i odbiera rozum… Nie ma przed tym ucieczki.

Przybysz w czarnym postrzępionym płaszczu postąpił o krok ku Gilbertowi. Straż zareagowała natychmiast. Bramowy oczyścił ścieżkę do ataku.

– A ty jak przeżyłeś?

– Nazywam się Blejzer Darnir i jestem Walończykiem, Wroną, mordercą na usługach państwa. Umiem przeżyć.

– Już niedługo. – Selekta przeniosła ciężar na przednią nogę, żeby wybić się do przodu i nabrać impetu.

– Mistrzyni Weil!! – krzyk dobiegł od strony gabinetu. – Proszę tego nie robić! – Wszyscy w auli spojrzeli na Imaela, który uniósł ręce do góry, jakby mierzono do niego z kuszy. – On mówi prawdę. On… Ona go przysłała, ta kobieta, której szukacie…

Blejzer jako pierwszy dostrzegł Safonkę, która stała ze sztyletem w ręku. Oddychała ciężko. Patrzyła na niego i dźgała w myślach, raz za razem; za Lejlę, za Markusa, za…

– On ma rację, ona was potrzebuje – wyszeptał Blejzer i padł na kolana z rękami w górze.

Burmistrz nakazał strażnikom zabezpieczyć Safonkę. Nie protestowała, kiedy odbierali jej broń. Patrzyła na niego i… nie wiedziała, czemu się zawahała. Czemu nie mogła tego zrobić?

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania