Pokaż listęUkryj listę

Pięć Domen: Tom 2 - Wiatry Zmiany: cz. 18

Wspomnienia

 

Jak zwykle o tej porze roku północ Walonu nie rozpieszczała mieszkańców tej krainy piękną pogodą: deszcze roszące ciągłą mżawką, niebo szczelnie zakryte szarawym kobiercem z zawisłej wilgoci, cięższe chmury muskające dachówki dzwonnic oraz chłodne górskie wiatry spływające doliną do błękitu Mroźnego Morza. Całość nie napawała optymizmem i chęcią do życia, jednak nawet przy tak posępnej aurze rynek w Dananhal pozostawał gwarną i głośną ostoją handlu, co stanowiło niepodważalny dowód na to, iż pogoń za pieniądzem nie znała ni złej pogody, ni chandry, a jedynie nieopanowaną żądzę gromadzenia.

Owalny plac z uklepanych kamieni i naniesionego żwiru nie miał szans na przetrwanie w starciu z ilością wody, która spadła w ostatnim czasie – a padało codziennie od niemal miesiąca. Przestrzenie pomiędzy straganami zaczęły przypominać muliste grzęzawiska rzecznej delty, a drogi dojazdowe do miasta powoli zmieniały się w brunatne bajora.

Błoto, plucha, wykrzywione od zimna twarze… Nawet owoce w warzywniakach wyglądały jakoś szaro i nieapetycznie. Nic więc dziwnego, że postać w rozłożystej miedziano-złotej sukni rozpostartej na fiszbinowym stelażu i wymachująca jaskrawym czerwonym parasolem działała jak wabik na umęczone nijakością oczy.

Mama Ruth, właścicielka osławionego – niekoniecznie pozytywnie – Domu Niespodzianek, stanowiła swego rodzaju miejscowy folklor i pomimo niecodziennego wyglądu, nie wzbudzała już takiego zdziwienia wśród miejscowych jak jeszcze dekadę temu. Wysoka pachnąca perfumami kobieta, zawsze mocno umalowana i odziana w kreację wartą tyle, co niewielkie gospodarstwo. Samą obecnością roztaczała aurę egzotyki, wzbudzając fascynację i pożądanie wśród mężczyzn, w szczególności przyjezdnych, którzy mieli szczęście nasycić wzrok jej wyglądem i nie wydać przy tej okazji fortuny.

Niestety powszechna adoracja ze strony płci małopięknej w dodatku często średnio pachnącej i raczej rzadko trzeźwej sprawiała, iż Ruth wzbudzała zazdrość u miejscowych kobiet. Niektóre lokalne „damy” darzyły ją szczególną antypatią, a historie stojące za tą niechęcią bywały różne: wizytówka Domu Niespodzianek znaleziona w portkach wybranka podczas prania; maska zwierza wyciągnięta przypadkiem spod łóżka; mąż znaleziony zupełnie nie-przypadkiem na lupanarowym łóżku oraz wiele, wiele innych… Niemniej jednak Mama Ruth nigdy nie była prześladowana czy piętnowana, a w szczególności nie na rynku. Można by zachodzić w głowę: dlaczego?

Odpowiedź na to pytanie była całkiem prosta: żaden pieniądz nie śmierdzi, a cudaczna postać przypominająca całą trupę teatralną sklejaną w jedną osobę zawsze płaciła z górką i zawsze brała dużo – bez targowania.

Także i tego pochmurnego dnia Ruth, przechadzając się zwolna po targowisku, wciskała wysokie obcasy głęboko w grzęzawisko niczym pale pod budowę mostu nad mulistym kanałem. Kolorowy parasol skutecznie chronił przed zmoknięciem, przeto nie straszna jej była słota i nie musiała się śpieszyć. Rozłożysta suknia zatrzymała się przy niewielkim warzywniaku, gdzie napis wyryty w drewnianym szyldzie głosił: „Ekologiczne płody na własnej gnojówce”. Nie wiadomo, dlaczego bogatsi mieszczanie lubili takie swojskie wyroby, ale Mama Ruth pragnęła, dogadzać bogatym mieszczanom, jak tylko mogła; jej wygląd przykuwał wzrok, a to sprzyjało plotkom, zatem kupno niskiej jakości produktów nie wchodziło w grę.

Przysłoniwszy oblicze wielkim zdobionym wachlarzem, z wolna oglądała pomidory, brzoskwinie, parnaty oraz jabłka i pigwę, wrzucając co ładniejsze sztuki do wiklinowego kosza. Handlarka patrzyła na nią z ukosa, dyskretnie zaciskając pięści i marszcząc twarz w dziwny grymas będący mieszaniną pogardy i uznania. Zapewne należała do tych, które wykonały niefortunne pranie portek z wizytówką w kieszonce.

– To wszystko, moja droga. – Zza pierzastego wachlarza rozbrzmiał piskliwy, lecz donośny głos. – Ile? – spytała Ruth, wystawiając koszyk przed garbaty nos sprzedawczyni.

– Dwadzieścia! – chrapnęła baba, mimowolnie poprawiając włosy i unosząc zazdrośnie biust.

Barwna kuplerka wyciągnęła sakiewkę, odliczyła dwadzieścia pięć remów i uśmiechnęła się pełnymi ustami, trzepocząc przy tym wachlarzorzęsami; i wszystko zakończyłoby się pomyślnie, gdyby nie znajomy głos przywiany od strony stoiska z umownie świeżymi rybami:

– Przepraszam, czy zna pan może Rufusa Mahela?

Mama Ruth z trudem i wyjątkowo ostrożnie obróciła głowę, nie chcąc naruszyć bufiastej fryzury, która przypominała wazon nałożony na optycznie małą głowę.

– Oż, kurwa! – przeklęła ciężkim basem, a pobliscy przechodnie zawiesili czynności, niedowierzając słuchowi. – Ekhm… Przepraszam, chrypka – sprostowała piskliwie i skryła twarz za wachlarzem.

Kilka stoisk dalej, gruby jegomość wskazał palcem w jej kierunku, a kobieta, która zadała to niepokojące pytanie, gwałtownie obejrzała się w stronę Ruth – kuplerki nie dało się nie zauważyć. Pani Ozir, w biegu dziękując grubemu wędkarzowi, ruszyła w stronę miedzianego dzwonu na szczudłach i wazą z włosów skrytą pod rozłożystym parasolem.

– Ja pierdolę! – zaklęła ponownie kuplerka, nerwowo wachlując twarz, po czym, małymi krokami, zaczęła uciekać przed zbliżającą się kobietą. Na jej nieszczęście kozaki na wysokim obcasie chroniły dół sukni przed kontaktem z namokniętym gruntem, ale niestety działały równocześnie jak kotwice, grzęznąc głęboko między kamieniami. Czyniło to z jej desperackiej ucieczki zgoła komiczną scenę.

– Mamo… Mamo Ruth! Proszę poczekać! – Nieznajoma była już na tyle blisko, iż konfrontacja stała się nieunikniona. – Dzięki bogom udało mi się panią dogonić.

Skromne wełniane palto prześladowczyni od kolan w dół pokrywały bryzgi błota, a wysokie, obite podniszczoną skórą śniegowce niknęły pod niemal szczelną pokrywą na wpół zaschniętej brei.

– Taaak, dzięki jej… – przytaknęła Ruth, trzepocząc barwnymi, srebrno-granatowymi rzęsami. Ich falowanie potwierdzało teorię lemachiańskich uczonych głoszącą, iż ruch skrzydeł motyla może doprowadzić do huraganu. – Czemóż to zawdzięczam tę uroczą rozmowę, słoneczko?

– Nazywam się Otmar Ozir i poszukuję swojego brata, Rufusa Mahela. Ponoć pani zna wszystkich w tym mieście i miałam nadzieję…

– Oh, ależ ci kupcy to plotkarze. – Ruth przerwała jej w pół zdania, chichocząc przeciągniętym mezzosopranem. – Wszystkich to ja nie znam… – zrobiła dźwięczną pauzę, bijąc się z myślami – ale twojego brata, tak.

– Naprawdę! Może mi pani powiedzieć, gdzie on jest? – Otmar w ekscytacji chwyciła za bufiaste ramiona kuplerki.

– Wynajmuje pokój na tyłach mojej… tawerny, ale wyjechał poza miasto, zostawiając zadatek na czynsz na kolejne dwa, nie, nie… Trzy tygodnie. Przykro mi. Coś mu przekazać, jak wróci? Otmar posmutniała i powoli zsunęła wiotczejące nadgarstki po aksamitnych rękawach mieniącego się odzienia. – Coś się stało, stokrotko? – spytała Ruth.

– Nie, nic… Przepraszam za kłopot. – Pani Ozir otarła policzek i zawróciła, ale Ruth złapała ją za mankiet palta.

Kobieta stanęła, przelewając gniew w zaciśnięte pięści.

– Jestem głupia! – wyrzuciła z siebie. – Głupia, głupia, głupia… Na co ja liczyłam! Teraz nie mam ani syna, ani miejsca, w którym mogłabym go wyczekiwać.

– Syna? – dopytała Ruth i ostrożnie obeszła dygocącą kobietę.

– Nieważne. Jeszcze raz panią przepraszam za najście. – Otmar spróbowała się oddalić, ale wyjątkowo silny uścisk Ruth skutecznie temu zapobiegł.

– Gołąbeczko, nie tak szybko. Można o mnie powiedzieć wszystko, ale nie to, że jestem bez serca. – Ruth uniosła jej podbródek drapieżnymi paznokciami barwionymi na jaskrawy seledyn. – Jak wspominałam, twój brat opłacił pokój na miesiąc. Możecie się tam zatrzymać.

Oczy Otmar zapłonęły nadzieją, a usta poróżowiały. Nawet przez chwilę nie poddała pod wątpliwość szczerych chęci Ruth – co zasadniczo było naiwne i w mieście nie dawało zbyt wielkich szans na przeżycie, ale dobrzy ludzie niestety przyjmują dobroć innych za coś naturalnego.

– Ale… – Otmar zająknęła się, próbując przełknąć ślinę.

– No już, bez takich, bo ja się poryczę, a uwierz mi, gołąbeczko: nie chcesz mnie zobaczyć bez tej tony makijażu.

– Naprawdę nie wiem, jak mam pani dziękować. – Otmar rzuciła się w materiał, chcąc uściskać Mamę i niemal zniknęła pożarta przez falbaniastą suknię. Całe szczęście, odbiła się od fortyfikacji z fiszbin.

Ruth na chwilę opuściła wachlarz, ukazując twarz z przesadnie wykonturowanymi kośćmi policzkowymi.

– Rufus nie będzie zły? – spytała Otmar.

– Zły! Dzieeecko! Zły to on by był, jakbym mu rodzinę głodną na bruku zostawiła – zachichotała tak, że pobliskie gołębie zerwały się z gontów i zaczęły zderzać w powietrzu otumanione. – Znam Rufusa nie od dziś. No już, przyjdźcie z mężem wieczorem pod ten adres. – Ruth wyciągnęła z filigranowej torebki niewielki prostokątny świstek papieru z adresem. – Powołaj się na Mamę Ruth; dziewczyna z obsługi zawsze stoi za kontuarem w przedsionku. Pośle po mnie.

– Dziękuję! Na pewno będziemy. Emir się ucieszy… W końcu zaśniemy w normalnym łóżku, nie w wozie. – Kobiety wymieniły przyjazne spojrzenia i ruszyły w przeciwne strony, lecz Otmar stanęła po kilku krokach.

– Mamo Ruth… Skąd pani wiedziała, że nie jestem tu sama?

– Kurwa… – kuplerka sarknęła basem do piór wachlarza i odwróciła się w stronę kobiety. – Taki kwiatuszek jak ty nie mógłby być wolny. – Puściła oko do Otmar.

Pani Ozir uśmiechnęła się wdzięcznie i pobiegła przekazać mężowi dobre wieści, a Ruth pokracznie pobiegła w stronę portu, klnąc jak szewc przez całą drogę. Gdy w końcu z ulgą wpadła do swojego przybytku, zamaskowana recepcjonistka poderwała się z krzesła, w pośpiechu chowając czytane romansidło.

– Wołaj każdego, kto obecnie nie ma klienta! – rozkazała w przelocie Ruth. – Zebranie w mojej izbie! – dodała i zniknęła za grubą szkarłatną kotarą.

– Nieźle musiała się napalić na tych zakupach – skomentowała zdziwiona recepcjonistka i weszła na antresolę, gdzie młodzi „Sprzedawcy Miłości”, jak ich zwał napis na wizytówkach, czekali na klientów, zmysłowo prężąc naoliwione ciała.

Rozpiętość wieku i typów urody była godna podziwu, a dla tych żądnych prawdziwych wrażeń zarezerwowano Greplinkę oraz hojnie obdarzonego Bruka; zresztą nawet taki skromnie wyposażony – według standardów brukijskich – stanowił wyzwanie dla doświadczonych klientek i klientów. Brukowi było wszytko jedno: człowiek to człowiek, byle by miał jakiś otwór.

Tymczasem Mama Ruth wpadła do pokoju na piętrze, który na skutek zagracenia rekwizytami, zmniejszył się optycznie do rozmiarów schowka na szczotki.

– Pfff... – Dmuchnęła na pukiel kasztanowych włosów, który wychynął spod lakierowanego hełmu z włosia i w bezczelnym nieładzie opadł jej na czoło. – Od czego ja mam zacząć? Peruki! Trzeba zabrać peruki! – wrzasnęła w panice, która powoli przejmowała kontrolę nad ciałem.

Szybko zdjęła z głowy turban z jasnych włosów i cisnęła nim w kąt. W ślad za peruką poleciały zabłocone kozaki, a na koniec zdjęła kombinezon ze stelażem – w strategicznych miejscach wypchany pierzem – który po zsunięciu z ciała praktycznie stanął w pionie.

Teraz jej sylwetka była zgoła męska, aczkolwiek delikatna i niemal całkowicie pozbawiona masy mięśniowej. Pokazowym chodem dostąpiła do ściany, na której prezentowały się różne zlepki gotowych fryzur wraz z dopasowanymi maskami. Zasadą Domu Niespodzianek była całkowita anonimowość, a co za tym idzie zakrywanie twarzy, traktowano jako warunek przekroczenia progu tego przybytku.

Ruth ściągała jeden kolorowy kłąb włosów za drugim, układając w stos na podłodze.

– Wzywałaś? – Do izby weszło dwóch osiłków w lisich maskach i recepcjonistka.

– Tak… Trzeba to wszystko wynieść! – Ruth machała rękoma, przerzucając rzeczy z miejsca na miejsce.

– Gdzie? – dopytała dziewczyna.

– Nie wiem! – poirytowała się Mama. – Myśl, myśl, myśl. STRYCH! – wrzasnęła.

– Na pewno? – spytał pracownik, podnosząc z podłogi coś, co wyglądało jak zapuszczony kuzyn jednego z tych miniaturowych psów dla arystokracji.

– Tak, później wymyślę, co dalej – odparła Ruth, będąc w ferworze walki z pierzastym boa.

Minęło kilka godzin, nim pokój odsłonił dawno zapominaną podłogę, a szafy odetchnęły przestrzenią, płosząc zdezorientowane mole.

– Jeszcze tylko kosmetyki – westchnęła kuplerka, motywując samą siebie ogromem wykonanej pracy.

Pracownicy wymieniali się w trakcie sprzątania, obsługując stałych klientów tak, aby renoma domu nie ucierpiała na tym przedsięwzięciu. Mama Ruth stanęła w szranki z toaletką, by stoczyć nierówną walkę ze stosem pomadek, cieni i kremów.

– No to jazda! – Podwinęła rękawy cienkiej lnianej koszuli i już miała rozpocząć żmudne porządki, gdy…

– Mamo Ruth – przerwała jej recepcjonistka, która jakby spuchła, fałdując się w opiętym kostiumie.

– To już druga zmiana!!! – wrzasnęła kuplerka, spoglądając na sylwetkę kobiety.

– Tak – mruknęła dziewczyna poirytowana faktem, iż pomimo identycznego przebrania co zmienniczka, tak łatwo ją odróżnić od nie aż tak mniejszej, w jej ocenie, koleżanki. – Ma pani gościa – oznajmiła łagodniejszym tonem.

– O bogini, mniej litość! Każ im poczekać… Powiedz… – Ruth zrobiła pauzę, podczas gdy adrenalina kreowała różne warianty odpowiedzi. – Powiedz im, że się kąpię… Gdzie ta pomadka? Rzęsy, gdzie są rzęsy…?! Mam jedną! Niech to kozioł rypie!

– Im? – wtrąciła zdziwiona dziewczyna w stroju pokojówki i masce czarnego kota. – Jest tylko jedna kobieta w czarnej sukni i przebraniu jakiegoś posępnego ptaka.

Na dźwięk tych słów zegary jakby przestały tykać, a walka z makijażem ustała. Nie była konieczna; cera Ruth pobladła sama z siebie.

– Powiedz lady Crow, że kwatera jest gotowa, jak zwykle. Niedługo dołączę, żeby się przywitać.

Groza w głosie Mamy Ruth wywołała dreszcz na ciele nowej praktykantki, która z wolna ruszyła w drogę powrotną.

– Heleno!

– Tak, Mamo Ruth?

– Dla niej wszystko, co zechce i to najwyższej jakości!

– Oczywiście. – Pokłoniła się i odeszła.

Ruth wzięła głęboki oddech i, nakładając kolejne warstwy makijażu, z kunsztem wprawnego artysty malarza wyrysowała sobie nową, weselszą twarz. Kompozycji dopełniła falbaniasta błękitna suknia z mocno wyeksponowaną kwintesencją kobiecości – której funkcję pełniły odpowiednio mocowane woreczki z grochem – oraz jedna z wielu peruk z pokaźnym kokiem. Po raz ostatni zerknęła w lustro na odbicie tak odległe od rzeczywistości; maskę szczęścia nakładaną na samotność… Westchnęła, wykreowała uśmiech i opuściła niemalże pustą izbę.

– Jeszcze tylko toaletka – poinstruowała mijanego osiłka i ruszyła po schodach wprost do sali dla TS-ów: tłustych sakw.

Ku jej zdziwieniu nie było tam nikogo prócz starego sędziego i jego ulubionego wybranka w masce świni zakładanej oczywiście na życzenie tego ważnego oficjela.

– O nie, o nie, o nie… – Panika ponownie wzbierała, a myśli nie doganiały mowy. – Nie powinnam tego zostawiać nowej! – Kuplerka chwyciła się za rozgrzane rumieńcem policzki, które pozostały nienagannie pastelowe: kolor nie przebił się przez puder, ale z taką warstwą nie poradziłby sobie nawet bełt wystrzelony prosto w twarz.

Ruth powachlowała się, drobiąc dłońmi w powietrzu i ruszyła w dół schodów, obrawszy kurs wprost na recepcję.

Na miejscu Helena, jak gdyby nigdy nic, flirtowała z jednym starszym pracownikiem w masce słonia i jeszcze jednym atrybucie tego zwierzęcia wyeksponowanym przez odpowiednią bieliznę z pokaźnym skórzanym workiem.

Ruth dopadła do lady, a jej suknia rozbiła się o kontuar jak fala jedwabiu o skalisty brzeg nad morzem z materiału.

– Gdzie ona jest?! – warknęła, płosząc przy tym parę niedoszłych kochanków.

– Tam. – Zdziwiona dziewczyna wskazała niewielką wytworną kozetkę w poczekalni. Leżąca na niej kobieta w masce wrony, spokojnie popijała wino, ciesząc oczy niemalże nagimi młodymi ciałami krzątających się pracowników. Ruth wzięła głęboki oddech; nie chciała wyładowywać złości na pracownicy. – Porozmawiamy później, Heleno – uśmiechnęła się, z trudem zginając warstwę podkładu wokół ust, i podeszła do ważnego gościa. – Przepraszam, lady Crow – zaintonowała, tłumacząc się za wszystko, choć tak naprawdę nie było wiadomo za co.

Ubrana na czarno kobieta powstała i bez żadnych objawów zdenerwowania obdarowała kuplerkę kilkoma bezkontaktowymi całusami w policzki, po razie na każdy.

– Jest nowa – kontynuowała Ruth, zerkając w stronę puszystej recepcjonistki. – Jeszcze nie zna…

– Z czasem nauczy się, jak traktować hojnych gości. Jeden lub dwa napiwki i sama będzie się inspirować w coraz to nowych technikach dogadzania – odparła zamaskowana dama, unosząc sztuczny dziób na szerokim uśmiechu.

Ruth spadł kamień z serca, a okazał się tak wielki, że niemal było słychać, jak uderza o podłogę.

– Dziękuję, moja droga… – Chwyciła kobietę w szykownej sukni za dłonie skryte w koronkowych, oczywiście czarnych rękawiczkach. – Chodźmy zatem do pokoju. Twoi ulubieńcy bardzo się stęsknili – dodała Mama, wskazując przejście w głąb korytarza.

– Ruth… Przyszłam, żeby się pożegnać – oświadczyła czarna dama.

– O, Matulu, bogów rodzicielko! A cóż się stało? Bo jeśli musisz coś przeczekać, moja droga, to… – przyciszyła głos, co zapowiadało niezbyt moralną propozycję – mogę cię tu ukryć na jakiś czas…

– Nie o to chodzi – przerwała jej Crow. – Jestem przejazdem i nie spodziewam się jeszcze tu zawitać.

– Rozumiem… – zamyśliła się Mama. – Więc może ostatni raz? Jak się już żegnać, to z pompą!

– Święte słowa – przytaknęła Crow, przybierając wymuszony uśmiech. – Wiesz co, Ruth… – zagbnęła z nutką nostalgii w głosie. – Tak patrzę na te ściany i myślę, że spędziłam tu jedyne szczęśliwe chwile, które pamiętam. Czy to nie jest smutne, Ruth? Jedyne dobre wspomnienia pochodzące z burdelu?

– Ehh… Lepsze takie niż żadne, kochana. I spójrz na to z innej strony: po pierwsze to renomowany lupanar, a nie byle jaki burdel dla plebsu; po drugie, większości ludzi nawet nie stać na zwykły zamtuz, a ty zabawiasz się w najlepszym – pocieszyła ją Ruth i zaniosła się perlistym śmiechem, mimowolnie kierując wzrok w stronę wejścia.

Tam, ubłocona i z pokaźną liczbą tobołów, stała para: mężczyzna i kobieta. Spoglądali z zaciekawieniem na roznegliżowanych ludzi, chadzających swobodnie po antresoli.

Recepcjonistka przyglądała się przybyszom z wyraźnym niesmakiem; tania odzież i robotnicze buty nie pasowały do renomy tego miejsca.

– Przytułek jest kilka przecznic dalej! – warknęła obelżywie.

Otmar zmrużyła oczy, zmarszczyła czoło, rzuciła torby na ziemię i zawadiacko wsparła ramiona o blat, zmuszając puszystą dziewczynę do wycofania o krok.

– Ewidentnie to nie przytułek – wyburczała Otmar przez zaciśnięte gniewem gardło. – Po tobie widać, że dobrze tu karmią! Milczenie po drugiej stronie lady oznaczało kapitulację. – Jesteśmy tu na zaproszenie Mamy Ruth. – Pani Ozir plasnęła głośno wizytówką o ladę.

– Witajcie, moi drodzy! Witajcie! – Ruth podbiegła do nich i przywitała udawanym powietrznym pocałunkiem, po czym raptownie obróciła głowę w stronę recepcji. – Masz tu napiwek od lady Crow i tym razem zajmij się nią, jak potrzeba – rozkazała głębokim basem i rzuciła tłustą sakwę na kontuar. Dziewczyna schowała woreczek pod suknię i pobiegła w stronę czarnej damy, która to z kamienną miną przyglądała się przybyłej dwójce obdartusów poprzez rozchylony baldachim.

– To ich bachor mnie skrzywdził, wtedy przez runę – wyszeptała do siebie Crow. Jedna tęczówka przybrała kolor toksycznej zieleni.

Obróciła się w stronę ściany, ukrywając odmienione oko.

– I co z tym zrobimy?

– On jest groźny, trzeba ustalić, gdzie jest – kontynuowała monolog na dwa głosy.

– Powiesz staremu?

– Nie ma takiej potrzeby, sama się z nim policzę.

– Przecież czuję, że jesteś słaba.

– Do poderżnięcia gardła nie trzeba dużej mocy.

– Mam mordować dzieci!? Zapomnij…!

– Lady Crow… – wtrąciła się dziewczyna speszona ożywionym monologiem kobiety. – Przepraszam za poprzednią ignorancję z mojej strony.

– Widzę, że napiwek dotarł – skomentowała sarkastycznie Crow, bawiąc się zmieszaniem recepcjonistki. Oczy czarownicy wróciły do normy. – No moja droga, nie spodziewałam się, że ten dom tak podupadł na kulturze goszczenia… – Chwyciła dziewczynę za dłonie, a ta spojrzała na nią załzawionymi oczyma. – Ale nie martw się, w zamian za małą przysługę nie pisnę Ruth złego słowa.

– Wszystko, co pani sobie życzy! – Dziewczyna była gotowa podjąć każde wyzwanie, byleby zachować pracę.

Dannahal nie dawało zbyt wielu możliwości dla ubogich mało atrakcyjnych panien, a tu zawsze mogła liczyć na dobre znajomości – no i przyzwoite zarobki.

– Ciii… – uciszyła ją Crow, zasłaniając dziewczynie usta koronką na urękawiczonej dłoni. – To sprawa między nami. – Wyciągnęła kolejne sto remów. – Ta dwójka obdartusów przy wejściu jest mi dobrze znana. Dowiedz się, gdzie przebywa ich syn. Jutro będę tu po raz ostatni. Jak się dobrze spiszesz, to wychwalę cię pod niebiosa.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Vespera dwa lata temu
    Tak żem czuła od samego początku, że Mama to raczej Tata...
  • MKP dwa lata temu
    No jakbyś ogladała RuPaula, to byś była pewna od pierwszego opisu🤣🤣
  • Vespera dwa lata temu
    MKP Nie oglądałam, ale znam przez popkulturalną osmozę, więc i tak to czucie było solidne.
  • Domi51 dwa lata temu
    Tekst od samego początku ciekawy, jak dla mnie, 5 :) Zapraszam również na mój profil, na pewno znajdziesz cos dla siebie.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania