Pokaż listęUkryj listę

Pięć Domen: Tom 1 - Światło Północy: cz 7

POZORY MYLĄ.

 

– Co-co to ma znaczyć Wolmyrze?! – zająknął się Salik.

Wszystko wskazywało na to, że Lejla się nie myliła i faktycznie przewodnik zna tego wielkoluda, ale w takim razie, nie powinni ich tu spotkać.

– Między nami obowiązuje umowa! Zapominałeś!?

– Stul jadaczkę psie! Myślisz, że za marne czterdzieści remów wypuszczę taką górę złota! Ich miecze są warte sto razy więcej! – pyszczył olbrzym, wspierając na ramieniu zakrwawiony morgenstern.

Herszt budową ciała niewiele różnił się od niedźwiedzia, w dodatku pachniał gorzej niż cap, a jego gęby nawet matula by nie pokochała.

– Głupcze!! – wygrzmiał Salik – Oni podróżują na polecenie Cesarza! Chcesz mieć na karku całą gwardię z Oruun!? – Salik co prawda brzmiał zuchwale, ale warczał na herszta, jednocześnie ocierając czoło z kropel strachliwego potu.

– Chuj mnie obchodzi stolica i jej gwardia! – wydrwił go Wolmyr i odwrócił się do reszty bandy. – No dobra chłopcy! Babochłopa i mniszkę chce żywe, później się z nimi zabawimy, resztę ukatrupić! – w tle rozległ się głośny rechot i gromada zbirów ruszyła do ataku. Selekta jednym zwinnym ruchem dobyła swojego dwuręcznego miecza.

– Czekaj aż babochłop wyrwie ci jaja chodzącą góro gówna! Będziesz piszczał jak dziewczynka! – wykrzyczała groźby, gotowa ruszyć do walki.

– Stój – powstrzymała ją Lejla. – Daj mi to załatwić – czarodziejka zeszła z konia i stanęła na przedzie eskorty.

– Zobaczcie, lalunia ma takie chcice, że nie może się doczekać! – zadrwił Wolmyr, a kolejna salwa rechotu, zadudniła echem pieniędzy pniami. Pieśniarze dobyli broni. Liście drzew zatrzepotały smagane przez kłębiącą się astrę. Oczy Czarodziejki zapłonęły cyjanowym żarem.

– Isalin, Taldarae! – uwolniła energię z oków symetrii magicznego pola. Mowa pierwszych poniosła rozkaz. Broń bandytów zaiskrzyła jak podpalane zapałki. Miecze, cepy, buławy… wszystkie upadały, jedna po drugiej, a bolesny jęk poprzedzał każde uderzenie o ziemię. Trybada wraz z resztą rycerzy ruszyła na zdezorientowanych łupieżców. Salik, korzystając z okazji, wskoczył w krzaki i popędził w przeciwnym kierunki.

– Co tu się kurwa dzieje! – zabluzgał Wolomyr, wlepiając wybałuszone gały w rozżarzony morgenstern, parujący w trawie.

– Ty nie jesteś ze świątyni… – spojrzał na Lejlę – Jesteś czarownicą!! Kusznicy! Zastrzelić wiedźmę!

– Co? Jacy kusznicy? – zaskoczona czarodziejka spojrzała w korony ponad nimi. W tym samym momencie Pieśniarz dostał bełtem w plecy i padł na ziemię.

– Wycofać się pod tarcze! – Selekta wydała rozkaz i skryła za wzniesioną ścianą z pawęży – z resztą w ostatniej chwili.

Kolejne bełty świsnęły w powietrzu. Tępy grot trafił w szczelinę w osłonie i rozharatał ramię Pieśniarza. Chłopak zawył, ale nie opuścił gardy.

– Do mnie, wszyscy! Szybko!! – nawoływała Lejla. Pieśniarze i Safonka otoczyli Arkanistkę okrągłą barykadą. Lejla czekała na kolejne przeładowanie kusz. Tępe brzęki odbijanych grotów ucichły.

– Sedakan Wirata… – wypowiedziała zaklęcie, szeptem, jakby mówiła dobranoc. Słowa pokierowały myśli, a myśli rozerwały symetrię.

– Il-Marantar Soruaden! – krzykiem dokończyła inkantację. Powietrze rozpoczęło szaleńczy taniec, tworząc wokół obrońców potężny wir. Wiatr dudnił i syczał potwornie. Strzały nie były w stanie sforsować huraganowej ściany, a energetyczne błyski strzelały we wszystkie strony, gruchocząc i paląc gałęzie.

– Co teraz?!! – wywrzeszczała Selekta, stojąc w oku cyklonu.

– Nie wiem, ale myśl szybko!! Nie utrzymam tego zaklęcia długo!! – wykrzyczała Lejla, walcząc z mocą zaburzonej astry. Magia napierała z każdej strony, chcąc zewrzeć się w nicość.

– Jeżeli ruszymy na tych przed nami, to reszta wystrzela nas jak kaczki. Zostaniemy pod tarczami, to tamci nas zaszlachtują – myślała głośno Safonka. – Szlag! – splunęła. – Nie poddamy się bez walki! – Dwóch osłania rannego! Reszta za mną! Tarcze nad głowami! Arkturosie miej nas w opiece – pocałowała medalik uwieszony na szyi i wykreśliła na czole symbol zmiany.

– Opuść barierę! – nakazała przyjaciółce. Lejla zwolniła zaklęcie. Fala uderzeniowa oswobodzonej mocy kupiła im kilka cennych sekund. Czarodziejka padła na ziemię z wyczerpania.

– Na nich! – Trybada ruszyła w barbarzyńskim szale.

Nic z tego. Kolejne bełty zasyczały rozdzierając powietrze.

– Cholera! Osłońcie nas! – Selekta pochyliła się nad półprzytomną Leilą.

– Mała to nie jest pora na drzemkę! No już, otwórz oczy, musisz się schować. Nie mogę cię tu zostawić – powtórzyła kilkukrotnie trzymając w dłoniach jej papierowo-blade policzki.

Bandyci pozbierali się po pierwszym szoku i ruszyli w ich stronę; sytuacja wydawała się beznadziejna.

– Aghh!!! – rozpaczliwy krzyk zaskrzeczał w koronach, a trzask łamanych konarów poprzedził upadek kusznika. Bandyta runął na ziemię pomiędzy zbójami a Pieśniarzami jak ciśnięty w nich głaz. Wszyscy wlepili wzrok w sztylet tkwiący w jego piersi. Tuż po nim spadł drugi, tym razem ze strzałą w plecach.

– Co ta wiedźma znowu zrobiła!? Co to za sztuczki do diaska!? – wykrzyczał Wolmyr.

Kolejny wrzask i obrzydliwy chrupot pękających kości przepłoszył ptactwo. Herszt odskoczył w ostatniej chwili, a krew zbryzgała mu twarz: ktoś rzucił połamanym kusznikiem prosto w niego.

– Odwrót!! Żadne pieniądze nie są tego warte. Odwrót!! – Z nieba przestały padać pociski.

Selekta delikatnie ułożyła Leilę na ziemi i dobyła miecza. Jej gniewny chwyt zakleszczył się na rękojeści.

– Teraz zobaczymy, kto tu jest babochłopem. Wracaj tu gnido! – Z szałem w oczach pognała w stronę uciekających. Siekała bez wahania: pewnie, bezlitośnie. Pomiędzy nią a Wolmyrem padały kolejne trupy. Dopadła do Herszta drapieżnym skokiem i przyparła go do drzewa. Przypominało to starcie niedźwiedzia z rysiem – z tym że niedźwiedź narobił w gacie, czując klingę przy gardle.

– I co teraz powiesz szumowino? Co? – patrzyła mu prosto w oczy z demoniczną miną. Klinga nacinała skórę, zdobiąc jego kark szkarłatną szramą.

– Oddaję się w ręce cesarstwa i dobrowolnie poddam karze – zaczął recytować jak mantrę, w nadziei, że prawo go ochroni, ale tutaj prawo stanowiły miecz i nienawiść.

– Widzisz Wolmyrze… Ze wszystkiego, co wyszło z twojej parszywej gęby, w jednej kwestii miałeś racje: w obecnych czasach nikt już nie liczy się z Cesarskim prawem – zimne ostrze przebiło mu brzuch. Zaczął wrzeszczeć, ale zatkała mu usta. Powoli obróciła sztych, delektując się każdą chwilą cierpienia okraszonego jękami.

– Teraz kwicz sobie do woli świnko… – szepnęła mu do ucha głosem sadysty pastwiącego się nad ofiarą.

Lodowata klinga weszła w ciało jak w masło. Jedno, powolne cięciem rozpruło Wolmyrowi trzewia, jak patroszonej rybie. Trybada wydawała się przy tym tak spokojna jakby pozbawienie kogoś życia, nie było czymś ekstremalnym, a nawet – w pewien chory sposób – sprawiło jej przyjemność. Wytarła głownię, powoli, dokładnie, aż po sam sztych cały czas patrząc, jak Wolmyr bezwładnie osuwa się w dół pnia.

– Jednej mendy mniej – splunęła na drgające jeszcze zwłoki i wróciła sprawdzić, co z Lejlą i rannymi. Czarodziejka siedziała w miejscu gdzie upadła. Była przytomna, ale nadal bardzo słaba i blada jak papier.

– Co się stało Selekto? – spytała, próbując wstać. Przyjaciółka wsparła ją ramieniem.

– Ktoś nam pomógł i załatwił kuszników. – Safonka przebrnęła wzrokiem po koronach wielkich, iglastych Marankali.

– Chyba wiem, kto to był: nadal można wyczuć jego obecność w astrze – oświadczyła Lejla i wstała, podpierając się o Trybadę.

– Wyjdź, proszę! Daj sobie podziękować! – krzyknęła w stronę zarośli tak głośno, jak tylko mogła.

Wszyscy łącznie z Selektą pomyśleli, że ma omamy. Szelest leszczyn zmącił ciszę. Ku ich zdziwieniu, spomiędzy krzewów dereniu wyłoniła się wysoka postać. Nie było widać szczegółów, ale sylwetka sprawiała wrażenie naprawdę potężnej.

– Podejdź, proszę – powtórzyła Lejla delikatnym, serdecznym głosem i zrobiła chwiejny krok w stronę osnutego cieniem giganta.

– Lejlo bądź ostrożna! – przesłoniła ją Selekta – Nie wiemy kim… czym jest to coś.

– Ja wiem, czuje go; nie ma złych zamiarów – Arkanistka emanowała spokojem, jakby dopiero wstała po dobrze przespanej nocy. Przybysz wyszedł im naprzeciw i przystanął w snopie światła. Za plecami czarodziejki rzucono kilka mimowolnych przekleństw zagłuszonych brzękiem stali. Trudno było się dziwić rycerzom. Stwór, od pasa w górę, przypominał człowieka, aczkolwiek jego ciało miało trawiasty, oliwkowy kolor, a tułów był o wiele masywniejszy od korpusu jakiegokolwiek mężczyzny.

Na tym człowieczeństwo się kończyło, bowiem nogi stworzenia pokrywało brunatne futro, aż do stóp uzbrojonych w pazury, długie jak u niedźwiedzia. Jego twarz nadal przysłaniał cień kaptura, a zza pleców wystawała końcówka łuku.

Lejla bez wahania zrobiła kolejny krok.

– Jesteś pewna? – spytała Trybada.

– Tak – odpowiedziała stanowczo czarodziejka i podeszła jeszcze bliżej. Spojrzała mu w twarz, zmuszona mocno odchylić przy tym kark.

– Jak ci na imię? – Nieznajomy zsunął kaptur. Długie, brązowe włosy opadły mu na ramiona, a seledynowe źrenice skurczyły gwałtownie, gdy padło nań światło.

– Lavenir – odpowiedział w Imperialnym.

– Dziękuję ci za ocalenie nam życia Lavenirze.

– Młoda Tanas, nie wszystkie życia są jeszcze ocalone. Aura jednego z waszych słabnie. – Ogromna czteropalczasta dłoń wskazała rannego rycerza. Kolos bez wyjaśnień ruszył w jego stronę, ale drogę zagrodziła mu Selekta, wymierzając mieczem prosto w krtań.

– Ani kroku dalej! Co chcesz zrobić!? Gadaj! – olbrzym zatrzymał się tuż przed błyskającym ostrzem.

– Jego rana jest poważna Gwanei. Bez mojej pomocy wykrwawi się, zanim opuścicie las – odpowiedział głębokim, basowy głosem.

– Pozwól mu, nie jest groźny – agitowała Lejla.

– Powiedz to kusznikom! – żachnęła się Safonka.

– Odpuść pro… – Lejla osłabła i osunęła się na kolana. Selekta opuściła miecz i pozwoliła starszemu podejść do rannego, a sama zajęła się przyjaciółką. Lavenir pochylił się nad młodym rycerzem. Twarz Bestiara miała mocne rysy i wydatne kości policzkowe, ale była ludzka i bardzo łagodna.

– Ostrze przebiło płuco – oznajmił nie dotykając Pieśniarza: chropowaty, płytki, gulgoczący oddech rycerza mówił sam za siebie. – Wyciagnięcie grotu go zabije. Na razie musi tam pozostać. – Chłopak wzdrygnął się przed dotknięciem umięśnionych, tęgich palców, które same w sobie mogły posłużyć za broń.

– Mogę chwilowo zatamować krwotok wewnątrz ciała, ale chłopak straci przytomność. – Lavenir sięgnął do sakwy zawieszonej u pasa i wyjął kilka czarnych owoców.

– Jak masz na imię? – spytał bladego młodzieńca.

– Po-Po-Politer, Sir – wyjąkał Pieśniarz. Upływ krwi otępił jego zmysły, spowolnił oddech i rozluźnił mięśnie. Lavenir zmiażdżył jagody.

– Otwórz usta – rycerz trochę się zawahał na widok ogromnej łapy.

– Nie bój się. – Usłuchał, a Bestiar wycisnął mu kilka kropel na język. Politer przełknął grzecznie i stracił przytomność.

Średnia ocena: 4.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • krajew34 ponad rok temu
    Albo słabo myśle , albo coś pomyliłem, ale czy ten pieśniarz wpierw nie dostał w plecy, a potem jest, że w ramie... podwójna rana? Mam też wrażenie, jakby końcówka rozdziału była lekko sztucznie napisana i szybko, szczególnie reakcja bandytów na zaskakujący atak. Pytanie za tarcze czy po tarczę. Pod tarcze to kojarzy mi się rzymski żółw, a nie wiem, czy to oto ci chodziło.
  • MKP ponad rok temu
    Pod tarcze: pociski padały z góry.

    Z raną doczytam, może faktycznie gdzieś jest niespójność. Dzięki za pomoc:)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania