Pokaż listęUkryj listę

Pięć Domen: Tom 1 - Światło Północy: cz 7

Pozory mylą

 

Na początku Lejla trzymała powieki mocno zaciśnięte, ale z czasem odważyła się spojrzeć. Lavenir skakał z gałęzi na gałąź, a dęby i starobrzeszcze zdawały się układać w prześwit specjalnie dla niego. Niesamowity widok, jednak, co bardziej niezwykłe, zdała sobie sprawę, że o podarowaną przez Starszego opończę cały czas obijają się konary. Grube gałęzie wgniatały się i wyginały niczym galareta wygotowana z kości i szpiku, wyrzucając przy tym krótkie impulsy zielonej domeny. Prawdziwy magiczny pokaz dla kogoś z aurą.

Starszy Tairu nagle zakończył swój taniec wśród koron i zeskoczył gwałtownie na ziemię.

– Jesteśmy już na…? – Lejla zaniemówiła, nim zdążyła spytać.

Wpierw uderzyła moc: gęsta niczym melasa, ale łagodna. Kilka oddechów wystarczyło, żeby się przyzwyczaić i spokojnie spojrzeć w stronę źródła. Wielki głaz stojący na środku szerokiej soczyście zielonej polany upstrzonej wielobarwnymi kwiatami. Przyroda nie przypominała tu zwykłej ciemnej i płochliwej natury sungardzkich lasów; lasów oswojonych i zastraszonych przez obecność człowieka. W tym zaklętym miejscu roślinność pyszniła się różnorodnością i rzucała oczom wyzwanie jaskrawymi kolorami. Eliptyczny kamienny kształt na wzór spłaszczonej amfory zdumiewał gładkością obłej powierzchni. Na szczycie tej astralnej rzeźby biło małe źródełko, wypełniając niewielkie wgłębienie krystaliczną wodą.

Lejla spokojnie zsunęła się z pleców Starszego i nieśmiało rozproszyła aurę.

– Niebywałe… – westchnęła i uniosła ręce do góry, pozwalając zielonej wieczność opłynąć ciało leniwym strumieniem. – To poczucie nieskończoności. – Uśmiechnęła się delikatnie, jak ktoś śniący coś dobrego.

– Czy to jadeit? – spytał Lavenir, wskazując wisior na dekolcie czarodziejki.

Jego ciężki głos idealnie pasował do magii tego miejsca, zupełnie jakby to sama astra wieczności wkładała słowa w jego usta. Lejla przerwała upajanie się magią i spojrzała na kryształ, o którym zdążyła zapomnieć.

– Tak. A czemu pytasz?

Wyłożyła jadeit na dłoń. Cały czas mienił się słabym seledynowym światłem. Głęboki wzrok olbrzyma zdradzał iskrę zafascynowania. Lavenir podszedł bliżej.

– Niewielu z Młodszych wie, do czego tak naprawdę służy ten minerał. Potrafi przechować fragmenty życia; mgliste wspomnienia, obrazy zawieszone w morzu spojonych egzystencji. – Delikatnie pogłaskał kryształ palcem. – Takie skojarzenia mogę wyrazić w waszym języku, bo w moim to po prostu annam’fatra, dar Ojca.

– Magowie z gildii używają ich do komunikacji na odległość. Dla nas to zwykły aktywny minerał o użytecznych właściwościach – odpowiedziała nieco zawstydzona lekceważącą niewiedzą.

Nagle wyczuła pragnienie poniesione przez astrę i spojrzała w kamienną twarz Starszego zawieszoną jakiś łokieć nad nią. Kolos wpatrywał się w kamień z widocznym pożądaniem.

Gwałtownie odwrócił wzrok i zabrał dłoń.

– Dla Tairu annam, lub jadeit jak go nazywacie, ma szczególne znaczenie duchowe i kulturowe – wytłumaczył tonem, który niwelował nadzieję na więcej szczegółów.

– To ciekawe, nie sądziłam, że za tym minerałem kryje się aż tyle nieodkrytej historii.

Lejla spojrzała na jadeitowe oko z nowo odkrytą fascynacją. Kryształ, który był codziennością, kosztowną, ale użyteczną zabawką, zyskał godne zbadania właściwości.

– Odpocznij chwilę, tanas, tam, przy kamieniu. Zaczerpnij z jego mocy, a ja nabiorę wody. – Głęboki bas Starszego emanował spokojem i siłą, której człowiek chciał się poddać. – Twój kompan czeka, a długo czekać nie może.

Podeszli do osobliwego eliptycznego menhiru. Lavenir chwycił za jedno z grubych pnączy oplatających głaz, żeby wspiąć się do źródełka, ale Arkanistka pociągnęła go za kosmyk futra tuż nad kolanem.

– Powiedz mi, proszę… – zawahała się. – Co robisz w tym lesie tak daleko od swoich?

– To miejsce mocy uformowało się niedawno. – Położył dłoń na obłym kamieniu – Jestem essen’rej po waszemu Szukający Źródeł. Wysłano mnie, żebym zbadał i zabezpieczył ten mat’semil: – Pogłaskał kamień – Uśmiech Matki. – Skierował pochmurne spojrzenie na szczyt menhiru. Gdzieniegdzie jego powierzchnię przecinały pulsujące żyłki soczystej zieleni. – Coś budzi uśpione sploty w tym lesie, szarpie symetrią, wytrąca moc. Syliren zostawia ślady, daje znaki; coś dzieje się w wieczności, astra niesie lęk, drży.

– My wędrujemy na północ, żeby zbadać zarazę nękającą Walon. Może to, o czym mówisz, ma jakiś związek z tym pomorem?

– Jeżeli nawet, to w tym momencie nie znajdziemy odpowiedzi. Nie zwlekajmy. Podejdź do monolitu i otwórz na niego aurę, a ja nabiorę wody w bukłak.

Gdy Lavenir wspiął się po pnączach mącących idealną krągłość menhiru, Lejla oparła plecy o astralną rzeźbę. Poczuła ciepło płynące z wnętrza głazu, a to ciepło niosło spokój. Sięgnęła wolą w głąb kamienia. Czas gęstniał, spowalniał doznania, uwidaczniał myśli, które normalnie przemknęłyby przez świadomość, nie zostawiając po sobie żadnego śladu. Otworzyła się na to uczucie i oparłszy głowę o kępkę miękkiego mchu, zamknęła oczy. Zasnęła prawie natychmiast. Jadeit zawieszony na szyi zalśnił mocniej. Lejla dryfowała w ciemnościach, rześka delikatna bryza owiewała jej twarz, niosąc dziwny zapach. Ruszyła nogami. Nic. Po prostu lewitowała zawieszona pośrodku pustki. Nie rozglądała się, a jednak widziała; widziała wszędzie, wszystko i nic.

Słabe światło zmąciło idealny całun z nicości.

Otworzyła oczy, choć nie miała pewności czy były zamknięte. Ujrzała snop ciepłego pastelowego blasku, bijący ku niebu. Dzielnie stawiał opór napierającej zewsząd ciemności.

– Walon… – szepnęła na widok cienistych kształtów, skąpanych w płowych promieniach. Nigdy nie widziała stolicy północy, ale jej nazwa jakby sama narodziła się w myślach. Wypowiedziane słowo poszybowało w pustkę i zostało pożarte przez nicość, lecz nim zgasło, wzbudziło czyjeś zainteresowanie.

Ciszę zmąciły podmuchy wiatru, które ktoś złapał na granicy mroku i zaplótł w sykliwe, rozciągnięte słowa:

 

Wewnątrz klatki Ojciec życia,

pręty trzeszczą – on chce gnicia!

Tak spoczywa przez eony,

Sączy, szepcze, krzyczy wściekle,

Daj mi wolność i żyj wiecznie!

Niegdyś starszych wszystkie klany,

plotły więzy, strzegły bramy…

 

– Kim jesteś? – odważyła się przerwać monolog. Wiatr rozpadł się w chaotyczne wycie. – Kim jesteś, powiedz, proszę?!

Po chwili szum ponownie uformował wersy:

 

Pierwsza pieczęć w świetle już stąpa,

młoda jeszcze, wiecznością niespaczona.

Ciało z piór odarte, tylko oczy ma złote,

nadzieję niesie, lek na świata słotę.

Za nią wieczność stoi murem,

zieleń śpiewa koron chórem.

Czasu nie ma! – krzyczą drzewa.

Goń za zmianą, wiatr ją zwiewa!

Lotna szarość tylko milczy,

krwawe wieści w duszy skrywa.

Nie chce mówić… Nie wytrzyma!

Wojna idzie, wszystkich wina!

Dalej czerwień, furia gniewna,

gromem huczy, ziemię pali.

Nikt nie przetrwa! – grozi, syczy.

Nic to nie da… Nadzieja nie słucha.

Patrzą na to zmęczone ładu oczy,

łzy się leją, błękitu strumienie.

Kiedyś jedność, teraz chaos…

Proszę Matko, przywróć całość.

 

Wiatr niósł nie tylko słowa, ale też lęk; obawę przed nieznanym, która rodziła panikę i… nadzieję.

– Nic z tego nie rozumiem! – krzyknęła Lejla, ale nawet wrzaski tonęły w kakofonii zduszonych pogłosów.

Nastała cisza: głęboka i przerażająca. Czarodziejka poruszała ustami, chciała mówić, czuła, że mówi, ale bezdziwięk otoczenia wpełzał jej do ust i dusił słowa w kołysce.

Potworny wrzask uderzył zewsząd:

– Znajdź światło północy!

Poczuła lodowatą dłoń na ramieniu. Jedną, dwie, dziesięć… Łapały za ręce, nogi; oblepiały twarz.

– IDŹ!!

Zbudziła się z krzykiem.

– Spokojnie tanas, to tylko ja.

Czarodziejka z cerą jak bielony papirus spojrzała na postać, która nabierała konturu w sennej mgle.

– To ty… Lavenirze… – Dyszała ciężko. – Musiałam głęboko zasnąć. – Oderwała plecy od skały i odetchnęła z ulgą, gdy jej świadomość mocno zacumowała na jawie.

– Wyglądasz na przerażoną; coś się stało? – Zmierzył ją przytłaczającym wzrokiem.

Mogłaby przysiąc, że oczy Starszego fizycznie na nią naciskają.

– Chyba miałam koszmar. – Uciekła od gęstego spojrzenia.

– Być może Syliren zesłała na ciebie wizję – oświadczył głosem tak łagodnym i silnym zarazem, że Lejla chciała się nim przykryć jak grubym ochronnym pledem w zimną noc.

Oprzytomniała. Nie mogła znowu zasnąć.

– Nie sądzę, żeby stała za tym jakakolwiek bogini, Lavenirze Bogowie istnieją wszędzie tam, gdzie kończy się wiedza, a zaczyna wyobraźnia. Tylko tam jest dla nich miejsce – wyrecytowała maksymę swojej akademii i uniosła rękę. Powietrze wokół dłoni zaczęło lekko drgać i błyskać niebieską poświatą. – Masz wodę dla Politera? – Wystawiła ramię w kierunku Starszego.

– Tak. – Pokazał wypełniony bukłak i pomógł jej wstać.

Uśmiechnęła się do Szukającego Źródeł. Trochę wdzięcznie a trochę ironicznie. Nazwa pasowała teraz do niego zarówno dosłownie, jak i metaforycznie i sama nie wiedziała, czemu ją to rozbawiło.

– Wracajmy, zatem. – Wniosła ramiona jak dziecko, które domaga się niesienia. – Chcę opuścić ten las i to w pełnym składzie.

Starszy Tairu wziął czarodziejkę na plecy i oboje ruszyli w drogę powrotną.

Lejla błądziła myślami, gdy konary zaczęły głaskać zaklętą opończę. Próbowała sobie wmówić, że to był tylko sen, że nie ma to nic wspólnego z monolitem, a jeśli nawet, to magia poskręcała i wypaczyła jej własne wspomnienia; wyciągnęła coś z mroku zapomnienia.

Jednak z drugiej strony…

Słowa i wizje były tak wyraźne, tak nowe. Wszystkie doznania cały czas pohukiwały echem obrazów i uczuć, zupełnie jakby wniknęły w jej inrę i wyryły w niej znamię.

Nawet nie zauważyła, kiedy dotarli na miejsce, a z głębin własnych rozważań wyrwał ją dopiero wstrząs twardego zeskoku na polanę. Gdy Starszy opuścił Lejlę na trawę, magiczka ściągnęła za duży płaszcz i oddała Lavenirowi. Niechętnie, bo taki artefakt to nie lada gratka dla łaknącej wiedzy arkanistki, ale olbrzym i tak zrobił dla nich wystarczająco dużo.

Selekta podeszła do nich z wyczuwalną ostrożnością. Zakonny miecz, choć skryty w pochwie, nadal zwisał przytoczony do boku – gdyby czuła się bezpieczna, przeniosłaby ciężki oręż za plecy.

– No! Już myślałam, że trzeba będzie cię szukać!

– Jak widzisz, jestem cała i zdrowa.

Czarodziejka wykonała demonstracyjny obrót, zdobiąc twarz delikatnym uśmiechem. Chwilowa radość zniknęła w momencie, kiedy spojrzała na młodego rycerza, konającego przy pniu; płomień jego życia ledwie pełgał i gasł w szybkim tempie, a strach, któremu osłabione ciało nie mogło już dać wyrazu, rozchodził się po astrze rozpaczliwym krzykiem.

Safonka zerknęła w tym samym kierunku.

– Nie jest dobrze: majaczy i ma dreszcze.

Lejla przeniosła wzrok na Starszego.

– Lavenirze mów proszę, co mamy robić?

– Podnieście tułów chłopaka na tyle wysoko, żeby nie zakrztusił się wodą. Gdy tylko skończy pić, trzeba natychmiast wyciągnąć grot i wylać resztę na ranę.

– Ja go uniosę, a ty go napoisz, mała – zarządziła Trybada.

– Ja wyciągnę grot – dodał Starszy.

– Wygląda, że ustalone; nie ma, na co czekać.

Selekta czym prędzej uniosła korpus Politera. Przelewał się przez ręce, majacząc przy tym bez sensu. Reszta pieśniarzy zleciała się w kilka uderzeń serca i nawet ten z rozharatanym ramieniem zgłosił gotowość do pomocy. Ciężko ranny nadal oddychał, ale bardzo płytko i towarzyszyło temu niepokojące rzężenie. Trzymali go teraz we troje, a Lejla odchyliła głowę umierającego i powoli wlała wodę do ust, pomagając w przełykaniu. Lavenir szeptał plemienne mantry skupiające więcej astry z otoczenia. Na znak czarodziejki wyciągnął grot i oblał ranę resztą przesyconego magią płynu. Magia zagotowała ciecz na odsłoniętych mięśniach. Chłopak nie miał siły na nic więcej niż stęknięcie protestu, choć ból musiał być potworny. Wszyscy wstrzymali oddech…

Minęło kilka chwil; kilka… niewyobrażalnie… długich… chwil.

Safonka nie wytrzymała i przerwała ciszę:

– Nic się nie dzieje! Politerze. – Oklepała blady polik. Bez reakcji. – Hej młody! Nie poddawaj się! No dalej. Otwieraj oczy! Nie rób nam tego. No już proszę… – Naprzemiennie potrząsała nim i głaskała czoło z nietypową dla siebie czułością.

Lavenir przestał recytować. Astra nie poruszała się, nie wtłaczała wieczności w ciało chłopaka. Traktowała go jak głaz, kolejny element martwej natury.

– Niestety rany były zbyt rozległe – Ciężkie słowa Starszego poniosły mrożący chłód prawdy. – Stracił dużo krwi i jego organizm nie rozprowadza mocy wystarczająco szybko. Przykro mi. – Pochylił głowę nad umierającym i wykonał kilka niezrozumiałych gestów.

Zapadła cisza.

– Połóżcie go na ziemi i zdejmijcie zbroję! – wypaliła nagle Lejla.

– Ale…

– Nie mam czasu tłumaczyć! Jego inra zaraz uleci!

Safonka wykonała polecenie i z pomocą rycerzy zdjęła skórzany napierśnik z grubej woskowanej skóry kelca i niemal rozdarła przeszywanicę, odsłaniając tors Politera.

Lejla wybrudziła palce w świeżej krwi rycerza, po czym wykreśliła symbol na jego lewej piersi.

– Woda przepełniona jest astrą z monolitu. Jeśli doprowadzę magię do serca i wzbudzę, jego bicie rozprowadzi moc po ciele – zdradziła swój plan. Wypowiedzenie go na głos pomogło ukształtować wizję, a wizja pomagała kierować wolę. Przyłożyła otwartą dłoń do zimnego podbrzusza i skupiła aurę na cieczy w trzewiach. – Czuję, jak się przemieszcza, przelewa, bulgocze – oznajmiła z lekkim uśmiechem.

Astra przeniknęła z wody do żył i wędrowała śladem dłoni czarodziejki. Wyjątkowo niebezpieczny zabieg. Chwila nieuwagi i uwolniona spod woli magia poszatkowałaby chłopaka od środka.

– Moc gromadzi się w sercu – oznajmiła Lejla.

Wszyscy zastygli w nerwowym wyczekiwaniu. Zupełnie jakby najmniejszy ruch, jeden głębszy oddech miał zabić młodego Pieśniarza. Lavenir milczał, nie przyglądał się wzbudzonej mocy. Lepiej, gdy tylko jedna świadomość formuje źródła.

– Har Gannaret… – Czarodziejka wyszeptała rozkaz.

Krwawy symbol na wymalowany piersi pojaśniał. Rycerz raptownie poderwał tors, wyginając ciało w bolesny łuk, zupełnie jakby coś usiłowało wyrwać się z jego wnętrza i z rozpędem rozbiło się o mostek. Trwał w tej nienaturalnej pozycji przez chwilę. Po kilku oddechach Leila zabrała dłoń znad migoczącej runy. Korpus opadł na ziemię.

Jeden, dwa, trzy oddechy...

– Nadal nic – skomentował Pieśniarz z ramieniem w prowizorycznym temblaku. Jego słowa przebiły bańkę z nadziei.

– Co teraz? – spytał nerwowo rosły łucznik.

– Jeszcze czekamy – oznajmiła czarodziejka.

Siedem, osiem…

Potok czasu meandrował w nieskończoność, a Politer leżał nieruchomo i nic nie wskazywało na to, że drastyczny zabieg się powiódł. Powoli zaczynali godzić się z myślą, iż odszedł.

– Na wszystkie grzmoty Toruwiego! – przeklęła i poderwała się z kolan. Rozpalone błękitem tęczówki lśniły jeszcze bardziej od gromadzących się łez.

Selekta delikatnie ułożyła młodzika przed sobą, wyciągnęła jego krótki miecz z pochwy i umieściła na piersiach, po czym złożyła zimne dłonie na jelcu z symbolem harfy. Na koniec wyrecytowała pożegnanie pochodzące z zakonu Chwalebnej Pieśni.

– Spoczywaj w pokoju, pieśni chwały powierniku.

Od strony chłopaka dobiegł nieśmiały świst. Na początku nikt z otaczających Politera żałobników nie zwrócił na niego uwagi – nikt oprócz Safonki, która klęczała najbliżej rycerza.

– Słyszycie to? – Ostrożnie przysunęła ucho do zimnych pociemniałych ust. – Oddycha! – wykrzyczała z błyskiem nadziei w oczach.

Lejla otarła łzy, dopadła do chłopaka i przyłożyła głowę do drgającej klatki piersiowej.

– Słyszę słabe bicie serca.

– Ha! – Selekta wrzasnęła po raz wtóry. – Mała, jesteś wielka!

– Pomóż mi go obrócić – nakazała czarodziejka i we dwie delikatnie uniosły prawy bok rycerza.

Miejsce, które jeszcze przed chwilą straszyło poszarpaną dziurą, teraz pokrywała różowawa blizna.

Lejla zbliżyła policzek do ust Politera.

– Oddech; bardzo płytki… Koce, pledy! Trzeba go rozgrzać.

Kilka kucy wróciło już na polanę. Pieśniarze szybko zorganizowali tyle tkanin, że szłoby z tego uszyć spory namiot. Pod wodzą czarodziejki delikatnie okutali Politera, którego budzące się do życia ciało dawało znać o swoim zmartwychwstaniu potężnymi dreszczami.

– Na pewno nie nadaje się do dalszej podroży: nie w takim stanie. – Oceniła Lejla. – Pomożesz mu Lavenirze? – spytała stojącego nieopodal Starszego.

– Zabiorę go do źródła, tam powinien nabrać sił, tanas. Potem odstawie na skraj lasu.

– Dziękuję. – Podbiegła i uściskała olbrzyma z dziecięcą spontanicznością.

Starszy w zestawieniu ze smukłym kobiecym ciałem czarodziejki wyglądał jak leśny gigant ze swoim pokracznym młodym. – Naprawdę nie wiem jak mamy ci się odwdzięczyć. – Spojrzała w jego bezdenne zielone oczy.

– Nie trzeba, tanas. Być może przyjdzie czas, że ja i moi ludzie będziemy zależni od ciebie i tobie podobnych – wyznał z wyczuwalnym zmęczeniem w głosie.

Czarodziejka rzuciła mu pytające spojrzenie.

Nie przemówił, a ona nie dopytała. Zamiast tego chwyciła masywną dłoń i, nie napotykając oporu, rozchyliła grube palce. Jej białe aksamitne rękawiczki tylko podkreślały uderzającą różnicę w rozmiarach obu rąk.

– Przyjmij chociaż ten skromny wyraz wdzięczności. – Lejla zdjęła naszyjnik ze swoim jadeitowym okiem i wręczyła Lavenirowi. – I tak prawie go nie używam, a dla was najwidoczniej jest ważny. – Starszy spojrzał na podarek z wielkim przejęciem. Gest mocno go poruszył, choć kamienna twarz trwała w swym niezmiennym, neutralnym wyrazie.

– Więc i ja tobie coś dam. – Wyciągnął z torby fragment skały i wręczył dziewczynie.

– Co to jest? – Zręcznie ukryła rozczarowanie: w głębi duszy liczyła jednak na opończę i sama skarciła się w myślach za swoją zachłanność.

– Odłamek monolitu: odłupał się od całości jakiś czas temu. Może nie jest tak potężny jak samo mat’semil, ale drzemie w nim siła. Weź go, proszę.

– Jeszcze raz dziękuję i hatanal seuk’auin – odparła, dodając wyuczone z ksiąg pozdrowienie. Nie wiedziała, że jest greplińskie, ale skoro starszy znał język cesarstwa, to bez trudu zrozumiał dialekt swoich Młodszych długouchych sąsiadów.

– Puszcza zawsze jest mi przychylna, tanas. Oby i wam droga oszczędziła przygód.

– Lave…

– Czy możemy już ruszyć?! Nie chcę spędzić nocy w tym przeklętym lesie! – Selekta podniosła głos, przerywając to według niej nazbyt czułe pożegnanie.

Udowodniła tym samym, że zazdrość nie zna pojęcia rasy ani gatunku; jest uniwersalna i równie zajadła wobec wszystkich osobników płci męskiej zbliżających się do czarodziejki.

Po krótkich przygotowaniach ruszyli w dalszą drogę, a Starszy zniknął w zaroślach, ostrożnie niosąc chłopaka w ramionach. Całe szczęście szlak wskazany przez Salika, nie urywał się w gąszczu i po kilku godzinach drzewa zaczęły się przerzedzać, a lekki wiatr niósł zapowiedź końca lasu.

Słońce spłynęło już nisko nad horyzont, gdy w oddali ujrzeli wysoką wieżę zakonu Selekty skąpaną w szafranowym blasku zachodu. Odetchnęli i z nową werwą ruszyli w stronę bram, znikając w pachnącym fiolecie kwitnącego wrzosowiska.

Średnia ocena: 4.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • krajew34 dwa lata temu
    Albo słabo myśle , albo coś pomyliłem, ale czy ten pieśniarz wpierw nie dostał w plecy, a potem jest, że w ramie... podwójna rana? Mam też wrażenie, jakby końcówka rozdziału była lekko sztucznie napisana i szybko, szczególnie reakcja bandytów na zaskakujący atak. Pytanie za tarcze czy po tarczę. Pod tarcze to kojarzy mi się rzymski żółw, a nie wiem, czy to oto ci chodziło.
  • MKP dwa lata temu
    Pod tarcze: pociski padały z góry.

    Z raną doczytam, może faktycznie gdzieś jest niespójność. Dzięki za pomoc:)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania