Pokaż listęUkryj listę

Pięć Domen: Tom 1 - Światło Północy: cz. 32

**** Z magicznej encyklopedii ****

 

Arkanistą nazywano czarodzieja, który doprowadził kontrolę swojej aury niemal do perfekcji. Potrafili oni rozbijać symetrię magicznego pola w bardzo precyzyjny sposób, co czyniło z nich dobrych zaklinaczy, jak również niebezpiecznych przeciwników.

Arkanista nie potrzebował angażować dużej siły woli i skupienia do zaplatania prostszych zaklęć, przez co mógł nimi ciskać na zawołanie.

 

****

 

ZJEDNOCZONE W PŁOMIENIACH

 

Po kolacji Eliot odprowadził Lejlę do jej pokoju. Kobieta ściągnęła kożuch i przysiadła na skromnym łóżku. Przywykła raczej do większej wygody, ale nie wybrzydzała. Była oczarowana doświadczeniem „prawdziwej” rodziny, co skłoniło ją do przemyśleń o własnym życiu i dokąd ono zmierza. Nigdy nie poznała swoich rodziców. Ktoś zostawił ją pod drzwiami Archiwów w Taledark, gdy była noworodkiem. Miejscowi mistrzowie i adepci sztuk magicznych byli jedyną rodziną, jaką znała, a teraz dołączył do niej jeszcze Wilfred, no i w pewnym sensie Selekta.

– Selekta! – krzyknęła jak wybudzona z koszmaru. W pośpiechu wyciągnęła swój fragment jadeitu, oplotła kamień aurą i zamknęła oczy. W myślach, na przemian pojawiały się i znikały obrazy przyjaciółki. Żłopała piwo, szczerząc się tym jej charakterystycznym, końskim uśmiechem. Czarodziejka poczuła spokój i radość płynącą z sympatii do Safonki.

Połączenie zadziałało.

– Mała wiem, że mnie słyszysz… – rozbrzmiał spokojny głos Safonki, który nie pasował do napięcia niesionego w pobudzonej astrze.

– Znalazłam Weismana, wszystko gra – kontynuowała Trybada – Jutro dołączę do ciebie, nie martw się o mnie. Kurwa… – Zerwało kontakt, a obraz się rozproszył.

– No tak, cała Selekta. Pewnie go upuściła – skomentowała Arkanistka i odłożyła swój fragment kamienia na stoliku.

Dochodził wieczór, a słońce osiadło na płaskim, polnym horyzoncie. Do czarodziejki dopiero teraz dotarło, że jest potwornie wyczerpana, więc zasnęła niemal natychmiast, gdy tylko jej głowa dotknęła miękkiej poduszki. Śniła o Oruun, o Gildii, o tym wszystkim, za czym tęskniła. Oczywiście nie mogło zabraknąć ukochanego.

Spleciona w podświadomości senna iluzja, przybrała kształt małej sypialni, tuż obok sali obrad, w której po raz ostatni spędzili razem noc. Wilfred stał kompletnie nagi, odwrócony twarzą w stronę otwartego okna. Z zewnątrz do komnaty wpadały języki światła, roztaczając czerwoną-żółtą poświatę na kamiennej posadzce i ścianach.

Stał nieruchomo. Nawet jeden z licznych, wyrzeźbionych mięśni na plecach i barkach, nie drgnął, gdy podeszła bliżej.

Złapała go za przedramię. Obrócił się gwałtownie, nienaturalnie rozmywając w czasie i przestrzeni. Czarodziejka zamarła. Chciała krzyczeć, ale krzyk był niemy.

Jego delikatną i silną zarazem twarz, którą pamiętała, teraz szpeciły głębokie blizny po oparzeniach. Odskoczyła, ale mara złapała ją za rękę.

– Wstawaj… – nakazał szeptem, nie drgnąwszy żadną ze spalonych warg. Ściany zafalowały i rozmyły w fazie.

– Wstawaj! – Wrzasnął paląc dotykiem jej skórę. Czarodziejka obudziła się z krzykiem. Nie wiedziała, co się stało ani gdzie jest. Serce waliło jej w piersi, jakby chciało pogruchotać żebra.

Świadomość wracała powoli, chaotycznie. Na ścianie, żółto-czerwone światła tańczyły w rytm niesłyszalnej muzyki. Wyjrzała na zewnątrz. Całe pole pszenicy stało w ogniu. Pospiesznie narzuciła kożuch i wybiegła z pokoju. Na środku izby, przerażona Otmar kurczowo trzymała wystraszonego Eliota.

– Gdzie Emir? – spytała Lejla.

– Pobiegł ratować zwierzęta – oznajmiła rozdygotana. – Nie idź. Cała stodoła płonie!

– Wyjdźcie na zewnątrz i oddalcie od ognia. Ja znajdę twojego męża Otmar. Masz moje słowo – zapewniła kobietę, zasłoniła usta i nos chustą i wybiegła z chaty.

– Niech pani uratuję tatę! – krzyczał zapłakany Eliot, trzymając się halki matki.

– Bez obaw mały – pomyślała na głos i ruszyła do zagrody stojącej na skraju sadu owocowego. Ogień z płonących karłowatych drzewek wspiął się na strzechę i zajął już cały dach budynku. Płomienie buchały jak oszalałe, a drewniane bele pękały od żaru. Emir wyprowadzał zwierzęta jedno po drugim. Całą twarz miał w poparzeniach, a ciało i ubranie osmolone.

Osunął się na ziemię, zanosząc od kaszlu.

Czarodziejka podbiegła do niego tak szybko, jak tylko mogła.

– Wszy… wszystko stracone! – Chwycił jej dłonie. – Ca... Ekhe… Cały mój dorobek! Ekhe… Ekhe… Co my teraz zrobimy? – zawodził, kaszląc dotkliwie, a jego łzy parowały niemal tuż pod powiekami.

– Nie martw się. Nie pozwolę na to – Lejla odciągnęła go z dala od ognia i stanęła naprzeciwko trawionego budynku. Emir mógł się tylko przyglądać. Nie miał siły stanąć na własnych nogach. Uwięzione zwierzęta ryczały, rżały i muczały gotowane żywcem.

– Pora zbudzić swoją domenę – oznajmiła i zamknęła oczy. Rozproszona aura przeniknęła płomienie, które targały symetrią jak sztorm oceanem. Fala nieukierunkowanej żądzy zniszczenia uderzyła w nią gniewnie.

Zespoliła się z ogniem.

Czuła jak astra wiję się i skręca, uwalniając entropiczną energię. Otworzyła oczy…

– Tyś jest częścią mnie, a ja częścią ciebie. Poczuj mój spokój, tak jak ja czuję twój gniew – wyrecytowała stymulującą mantrę.

– Eregas Set Satun! – rzuciła zaklęcie niczym nakaz do niesfornego dziecka. Płomienie przestały strzelać w niebo i stworzyły spokojny, ognisty dywan. Astra przestała kipieć żądzą nie-istnienia. Czarodziejka zyskała posłuch żywiołu. Wyciągnęła ręce w kierunku żaru.

– Ja jestem ładu splotem, pozwól, że oddam ci błogą nicość… – Eregas Set Satun! – Ogień usłuchał i przygasł leniwie, by po chwili zmienić w rozległy kłąb dymu.

Zza pobliskich drzew, w ukryciu, wszystkiemu przyglądał się Blejzer. Uznał, że musi być ostrożny, zadzierając z czarodziejką i załatwi ją z daleka. Zdjął z pleców kuszę, załadował zatruty bełt i wycelował w głowę czarodziejki. Arkanistka, pochłonięta mantrą, rozpraszała resztki gniewnej czerwieni pełgające w jej aurze.

Nie mogło być łatwiejszego celu, pomyślał zabójca, uśmiechnął się i już zwalniał spust, gdy przed skupionymi oczyma przeleciało mu jasne światło.

Wystrzelił odruchowo.

Pocisk chybił i trafił w ścianę stodoły, tuż obok celu.

– Szlag by to! – przeklął.

Lejla przerwała oczyszczenie aury i spojrzała w jego kierunku.

– Pokaż się podpalaczu! – zawołała, nie widząc do kogo. Resztki ognistego dotyku pobłyskiwały krwistą czerwienią w jej tęczówkach.

– No cóż, załatwimy to w tradycyjny sposób – skomentował Blejzer i wyciągnął zza pasa dwa handżary. Nie czekał na kolejne wywołanie. Wybiegł z pomiędzy drzew: musiał dobiec do czarodziejki nim ta zdoła rzucić zaklęcie.

Nie udało się…

Arkanistka uderzyła czystą energią Astry. Zabójca padł powalony falą uderzeniową zbitą z mroźnego powietrza. To była jej okazja. Zmobilizowała umysł i wydała mentalny rozkaz. Symetria pękła. Ład i Gniew eksplodowały z pustki i zatańczyły w rytm splatanego zaklęcia.

Blejzer wstał oszołomiony.

– Waes-taran! – język pierwszych dokonał dzieła. Blejzer upadł na kolana. Jego twarz przybrała kolor purpury, a żyły napięły się do granic pęknięcia. Klęczał, jęcząc z bólu, gdy astra zacieśniała uścisk. Oczy czarodziejki płonęły błękitem. Uśmiechnęła się i poluźniła magiczny uścisk.

– Teraz powiesz, kto cię przysłał! – Rozkazała, podchodząc bliżej uwięzionego Blejzera. Niedoszły morderca milczał, w desperacji próbując dosięgnąć jeden ze sztyletów, które wypuścił uderzony mocą. Leżały tuż przed nim. Na ich zdobionych klingach widniały, stare zatarte symbole; coś na kształt run.

– Co ty próbujesz zrobić? – spytała z politowaniem Lejla i zacisnęła astralną pięść. Zajęczał, ale się nie poddał. Mocnym zrywem dosięgnął handżaru. Runy na rękojeści błysnęły, uderzając kontr zaklęciem. Zaskoczona Lejla poluźniła uścisk. Blejzer uniósł ostrze na wysokość piersi. Z sierpowatej klingi parowała skondensowana astra. Spojrzał Arkanistce w oczy i wygiął wargi w uśmiech psychopaty. Nie zdążyła go powstrzymać…

Z impetem wbił ostrze w swoje udo.

– AAAA!!!!! – Lejla wrzasnęła i upadła na ziemię zwalniając zaklęcie. Zabójca wstał bez oznak cierpienia. Po nodze ściekała mu krew. Czarodziejka wrzeszczała, uciskając nieistniejącą ranę na gorejącym bólem udzie. Blejzer odpiął skurzany pas i przewiązał sobie mocno udo, tamując krwotok. Ciało na jego odsłoniętym ramieniu pokrywały liczne blizny po głębokich, równych cięciach.

– Widzisz wiedźmo – postawił jej nogę na piersiach i przycisnął do ziemi. Paraliżujący ból uniemożliwiał obronę.

– Nie tylko ty znasz fajne sztuczki – dokończył i ścisnął swoją ranę. Czarodziejka zawyła rozpaczliwie. Przyłożył jej ostrze do podbródka i uniósł twarz tak, żeby na niego patrzyła. Pod podbródkiem zarysowała mu się cienka rana.

– Wiesz, co jest napisane na tej klindze? Powiem ci. Al Zemit Ul-Tłan, to znaczy: „Moja Rana Twój Ból”. Muszę przyznać, że nie raz mnie uratował. Niezła zabawka, co nie? – Lejla patrzyła na niego z nienawiścią i strachem jednocześnie. – A teraz kończmy z tym – podniósł drugie ostrze z zamiarem wyprowadzenia śmiertelnego cięcia.

– Zostaw ją dziadu!!! – Ponad oprawcą rozległ się stłumiony krzyk. Blejzer odruchowo spojrzał w górę.

– aaaaAAA! – Coś wielkiego runęło wprost na niego z ogromnym impetem niczym pocisk z katapulty. Przeturlał się w pole. Popiół i pył zamgliły powietrze. Lejla poczuła, że ból w udzie słabnie i spróbowała wstać.

W tumanie kurzu dostrzegła znajomą sylwetkę.

– Selekta?! – zawołała niepewnie.

– Ciebie to na chwilę nie można zostawić samej mała, heh – parsknęła Safonka, stojąc nad poturbowanym, niedoszłym zabójcą.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania