Pokaż listęUkryj listę

Pięć Domen: Tom 1 - Światło Północy: cz. 26

NO I SIĘ ZACZEŁO...

 

*** Kolos od zaplecza ***

 

***

Cesarstwo Sungardu, słoń na glinianych nogach, mapa niedbale pozszywana ze strzępków różnych materiałów; to jedne z najbardziej trafnych określeń giganta, który pochłonął więcej, niż był w stanie przetrawić.

Wojnę należy toczyć na wielu różnych frontach: religijnym, kulturowym i militarnym. Wygrana na jednym z nich nie gwarantuje zwycięstwa, a jedynie przygasza nadzieję na wolność, która tli się cierpliwie, czekając na odpowiedni moment, żeby buchnąć żarem w oczy swojemu oprawcy.

Wilfred wiedział o tym, wiedział że musi się zatrzymać, żeby poprawić "szwy" i zintegrować lud, zaszczepić mu nową tożsamość, nową jedność. Jako tyran trzymający wszystko żelazną ręką grozy, skończyłby jak tyran: sam z poderżniętym gardłem lub resztką palącej trutki w trzewiach.

Zdecydował inaczej. Czy słusznie...? Czas pokaże.

 

Cesarski Historyk i Skryba: Waldorf Wik

 

*****************************************************************************

Emir kończył już układanie skrzyń na powóz i próbując się obrócić, potrącił jedną z nich. Ciężki balot runął o ziemię, a owoce przeturlały się w stronę zacienionych beczek, w które uprzednio wpatrywał się Eliot.

Chłopiec wykorzystał okazję, zeskoczył na ziemię i pobiegł za nimi

– Ja pozbieram!! – wykrzyczał nie czekając na przyzwolenie. Emir chciał zaprotestować, ale tylko przyzwalająco machnął ręką.

– Tylko nie odchodź daleko!

Brzdąc przebiegł kawałek i pochylił się, aby podnieść jeden z owoców. Zatrzymał się w pochyle i spojrzał na beczki.

– Jeśli chcesz moich jabłek… najpierw musisz mnie pokonać! – krzyknął w stronę niewyraźnego kształtu osoby, skrywającej twarz w cieniu. Zrobił to na tyle groźnie, na ile tylko umiał. Z ukrycia wyłoniła się kobieta trzymająca koszyk z zakupami w jednym ręku i jedno z ich jabłek w drugim. Wychodząc chłopcu naprzeciw, zdjęła nakrycie głowy.

Była w sile wieku, ale miała delikatną cerę i długie złociste włosy. Podeszła i oddała Eliotowi owoc.

– Witaj dziecko. Nazywam się.....

– Atma – wypalił niespodziewanie malec. – To ty mnie obserwujesz cały dzień, prawda?

Kobieta skamieniała a po jej skórze pogalopował emocjonalny dreszcz. Nie dowierzała temu, co właśnie usłyszała.

– Skąd znasz moje Imię? – wyksztusiła z siebie.

– Aria mi powiedziała. Mówiła, że jest pani smutna… – oznajmił i zamilkł na chwile, marszcząc czoło w skupieniu. – Aria Każe pani przekazać „Anaktalin sem Perus Sinda” – Co to znaczy pani Atmo? – Spytał z zaciekawieniem. Kobieta upadła na kolana, zalewając się łzami.

– Czy powiedziałem coś niemiłego…? – zmartwił się Eliot.

– Nie... Nie dziecko – Atma otarła policzki. – To znaczy „Rozpalasz światło w mej duszy”: tak mówił do mnie mój mąż – chwyciła policzki młodego Ozira w dłonie – Czy to ty Gaelu? – Spytała rozpaczliwie.

– Mam na imię Eliot proszę pani – odpowiedział grzecznie.

– Eliot! Wracaj! Jedziemy do gospody – nawoływał Emir, dając sygnał ze wszystko już gotowe.

– To mój tato, muszę już iść pani Atmo – uśmiechnął się niewinnie. – Proszę nas odwiedzić kiedyś – Eliot obrócił się na pięcie i pobiegł za głosem ojca.

Atma oparła się ciężko o pobliski mur. Emocje przepychały się przez gardło, zaciskając krtań. Chwytała powietrze powoli, stopniowo, małymi łykami: chciała nad tym zapanować.

Wrząca adrenalina na chwilę przygasła.

Osunęła się na ziemię, żeby przygotować spięte ciało na odwlekaną emocjonalną erupcję. Wybuchła… Wybuchła szlochem i panicznym śmiechem, jednocześnie.

Pomogło. Tsunami przeszło w łagodną falę mącącą taflę spokoju.

Nie dowierzała.

Stał tuż przed nią, w nowej formie. Narodził się ponownie i znał jej imię. Otarła łzy i spojrzała w niebo z nadzieją, jakiej nie czuła już bardzo dawna. Uśmiechnęła się; ona wygrała swoją walkę z emocjami, ale po przeciwnej stronie targowiska, Selekta przegrywała starcie ze swoją agresją. Całe szczęście Arkanistce udało się udobruchać straż i nie wsadzili butnej Safonki do aresztu. Jednak, nim Safonka wdała się w bójkę, zdołała wypytać gdzie dokładnie leżą baraki.

Zwierzchnikiem lokalnej straży był długoletni przyjaciel ojca Wilfreda i jego samego, Kristoff Weismann, stary weteran Wojen Wschodnich. Trybada miała przekazać mu rozkazy z Oruun i spytać o stan miasta w obliczu plagi.

W każdym mieście strażą dowodził człowiek Cesarza mianowany z oddziałów oruńskiej gwardii. Gdy Wiesman pzreniósł się na północ, w pałacu zastąpił go Hektor. Gwardia miejska zawsze stanowiła cesarski zalążek jurysdykcji w każdej przyszytej do Oruun autonomii.

Lejla i Selekta przeszły kilka przecznic nieco nadrabiając drogi, żeby chłodne powietrze ostudziło kipiącą Trybadę. Zza budynków wyłonił się długi murowany garnizon z placem usianym sprzętem do ćwiczenia fechtunku i strzelania z łuku. Biorąc pod uwagę ilość zbrojnych patrolujących miasto, Selekta spodziewała mnóstwa nowych rekrutów, a tu… Tu było zaskakująco cicho. Przed wejściem spojrzała na powiewającą flagę. Nad drewnianymi wrotami wisiał jedynie herb Walonu bez insygniów cesarstwa.

– Bodź ostrożna – nakazała Lejli z niepokojącą powagą.

– O co chodzi? – spytała czarodziejka.

– Coś tu nie gra. Trzymaj się blisko mnie – złapała Arkanistkę mocno za rękę i obie, ostrożnie, przekroczyły próg koszar.

Wewnątrz było prawie tak pusto, jak na zewnątrz. Naprzeciw nich, przed pokaźnych rozmiarów drzwiami, stało dwóch uzbrojonych strażników. Nie byli to miejscy funkcjonariusze; oręż wskazywał na wojskowych z walońskich Kruków. Obaj mężczyźni skrzyżowali włócznie, blokując przejście.

– Sierżant kazał sobie nie przeszkadzać – warknął jeden z nich. Selekta wyciągnęła zwój z Cesarską pieczęcią i odsłoniła metalowy glejt.

– Selekta Weil z zakonu Sióstr Miłosierdzia w Telmonton – przedstawiła się. – Z rozkazu Cesarza Wilfreda IV mam się spotkać z Sir Kristofem Weismanem – zbrojni spojrzeli na siebie nawzajem, po czym jeden z nich wszedł do wnętrza izby, której pilnowali.

Minęła chwila, nim stanął ponownie w progu.

– Możecie wejść – burknął od niechcenia, a drugi z nich cofnął włócznię, zwalniając przejście, po czym sprawdził czy nie mają przy sobie broni. Po krótkiej kontroli obie kobiety weszły do siedziby sierżanta. Wewnątrz było nadzwyczaj ciemno. Okna przykrywały półprzeźroczyste zasłony, a mrok w głębi pomieszczenia rozświetlały nieliczne pochodnie rozwieszone w kilku miejscach na ścianach. Przy stole stał postawny mężczyzna w pełnym umundurowaniu. Wpatrywał się w dużą mapę miasta leżącą naprzeciw niego.

Na widok kobiet zwinął pergamin i założył racę za siebie, prostując dostojnie plecy.

– Czemóż to zawdzięczam tę wizytę? – Spytał szorstko. Od razu można było poznać, że nie jest zachwycony ze spotkania. Jednak Selektę, niewiele ten fakt obchodził. Miała rozkaz do wykonania i nie bacząc na dąsy jegomościa, kontynuowała:

– Poszukuje sierżanta Weismana. Mamy rozkazy ze stolicy.

– Został oddelegowany w inne miejsce – odpowiedział jej bez chwili zastanowienia – Z rozkazu namiestnika ja sprawuję pieczę nad strażą miejską. Możecie zostawić list. Zapoznam się z nim.

– A ty to, kto? – Parsknęła lekceważąco Safonka.

– Major Karl Burkhard, dowódca oddziału Białych Kruków w Watenfel. – odpowiedział, prężąc szeroką klatę. Skórzany dublet zatrzeszczał rozpierany mięśniami od wewnątrz.

– A teraz zostawcie ten zwój i dajcie mi pracować w spokoju. To miasto to bulgoczący kocioł, który ktoś musi opanować – machnął ręką, odprawiając je lekceważąco i podszedł do innej mapy wywieszonej na ścianie.

– Niestety rozkazy mają być dostarczone do rąk własnych! – oznajmiła Selekta, opierając zaczepnie ramiona na blacie jego biurka.

– Powiedz gdzie znajdę Sir Kristoffa i już nas nie ma. – Ignorowanie jej osoby, w szczególności przez mężczyznę, traktowała jak swoiste wyzwanie, które oczywiście zawsze z chęcią przyjmowała. Na dodatek wiedziała, że legalna wymiana sierżanta bez wiedzy korony nie jest możliwa i nie wróży nic dobrego. Jej serce przyśpieszyło, a mięśnie spięły, szykując się do obrony – stój, szepnął rozsądek.

Spojrzała na Lejlę i ochłonęła. Z obawy o bezpieczeństwo czarodziejki postanowiła jak najszybciej opuścić baraki, ale nie mogła zostawić wiadomości na stole tego człowieka.

– Nie-wiem-gdzie-on-jest! – wyrecytował major, wybałuszając oczy. – Nie jestem jego niańką! Zostawiasz zwój czy nie, twoja wola! Tak czy inaczej mój czas się skończył. Straż! – Do pomieszczenia wkroczyło dwóch Kruków. – Wyprowadzić te Kobiety! – rozkazał Burkhard.

– Auu! Puszczaj! – protestowała Arkanistka, gdy jeden z nich złapał ją mocno za ramię.

Sztylet błysnął w powietrzu, a metalowe żądło zawisło przy krtani włócznika.

– Jeszcze raz ją szarpniesz, to pobrudzisz majorowi podłogę – ostrzegła Selekta. Strażnik spojrzał na Karla, a on dał znak, aby odpuścił.

– Słuszna decyzja – skomentowała Safonka i splunęła mu pod nogi.

– Cesarz dowie się, jak jego wysłannicy są tu traktowani. Tego możesz być pewny, sierżanciku.

– Chodź mała! Wychodzimy stąd – pochwyciła Lejlę i obie wyszły w eskorcie Kruków. Major jeszcze przez chwile stał w bezruchu. Drgała tylko jego warga poruszana skłębioną złością. Po chwili, z całych sił uderzył pięścią w stół. Gruby dębowy blat pękł w pół jak wypieczony krakers.

– Blejzer!!! – zawołał przed siebie. W pomieszczeniu pojawił się mężczyzna w czarnym skórzanym trenczu, kuszą na plecach oraz dwoma niezwykłymi, runicznymi sztyletami przytroczonymi u pasa.

– Wzywałeś Majorze Burkhard? – spytał mężczyzna, głosem zniekształconym przez opaskę okalającą usta i nos. Miał odkryty jedynie fragment twarzy wokół oczu i skroni, a natłok blizn, jaki pokrywał tę niewielką powierzchnię, wskazywał na niezbyt miłego gościa.

– Widziałeś, co tu się stało?

– Tak Majorze – potwierdził Blejzer.

– Te dwie nie mogą opuścić miasta! Nie jesteśmy jeszcze gotowi na otwarty konflikt – rozkazała Burkhard i odwrócił się do niego plecami. – Śledź je, a w razie potrzeby… wiesz, co masz robić – dokończył spokojnym głosem.

– Tak jest! – przyłożył pięść do piersi i zniknął w cieniach.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania