Pięć Domen: Tom 1 - Światło Północy: cz. 26
ROZDZIAŁ II: Kruki
Gdy Emir próbował się obrócić, potrącił jedną ze skrzyń. Ciężka paka runęła na klepisko, a owoce przeturlały się w stronę zacienionych beczek pod Tamą.
– Ja pozbieram!! – wykrzyczał Eliot i pobiegł w stronę muru, nie czekając na przyzwolenie.
Emir chciał zaprotestować, ale tylko przyzwalająco machnął ręką.
– Tylko nie odchodź daleko!
Brzdąc pochylił się, żeby podnieść jeden z owoców, który przeturlał się jakoś nienaturalnie daleko. Cichy trzask pękającego drewna rozwiał ciszę pod murem. Chłopiec spojrzał na beczki.
– Jeśli chcesz moich jabłek… – wyciągnął miecz zza szarfy – to najpierw musisz mnie pokonać! – krzyknął w stronę osoby ukrytej w cieniu machikuły. Zrobił to na tyle groźnie, na ile tylko umiał.
Cichy śmiech dobiegł za beczki. Kobieta odziana w jesienny płaszcz wyszła mu naprzeciw. W jednym ręku trzymała koszyk pełen wiktuałów a w drugim jedno z rozrzuconych jabłek Ozirów. Zdjęła nakrycie głowy. Długie blond włosy opadły na twarz, ale odgarnęła pukle, odsłaniając dojrzałą cerę i piękne oczy.
Podeszła bliżej chłopca i oddała Eliotowi owoc.
– Witaj dziecko. Nazywam się.....
– Atma – wypalił. – To ty mnie obserwujesz cały dzień, prawda?
Kobieta skamieniała. Po plecach pogalopował jej emocjonalny dreszcz.
– Skąd znasz moje Imię? – zapytała drżącym głosem.
– Aria mi powiedziała. Mówi, że jest pani smutna… – oznajmił Eliot i zamilkł na chwile, marszcząc czoło w skupieniu. – Aria każe przekazać: „Anaktalin sem perus sinda”. Co to znaczy, pani Atmo? – spytał z zaciekawieniem.
Kobieta upadła na kolana.
– Czy powiedziałem coś niemiłego…?
– Nie... Nie dziecko. – Otarła łzy. – To znaczy „Rozpalasz światło w mej duszy”, tak mówił do mnie mój tanahel, znaczy mój mąż. – Ujęła policzki młodego Ozira w dłonie. – Czy to ty, Gaelu?
– Mam na imię Eliot, psze pani – odpowiedział grzecznie.
– Eliot! Wracaj! Jedziemy do gospody!
– To mój tato, muszę już iść, pani Atmo. – Uśmiechnął się niewinnie. – Proszę nas kiedyś odwiedzić; na pewno pani trafi. – Eliot obrócił się na pięcie i podbiegł do ojca.
Starsza wycofała się w cień i łupnęła plecami o pobliski mur. Emocje przepychały się przez gardło, skręcając krtań jak wyżymaną ścierkę. Jej ściśnięta, uproszczona forma nie radziła sobie z emocjami, które uderzyły niczym sztormowa fala. Chwytała powietrze: powoli, stopniowo, małymi łykami. Chciała nad tym zapanować.
Wewnętrzny krzyk przygasał stopniowo, aż przybrał bezkształtną formę majaczącego lęku – z tym uczuciem Atma była obeznana. Osunęła się na klepisko, żeby przygotować spięte ciało na konieczne oczyszczenie.
Wybuchła! Eksplodowała szlochem i panicznym śmiechem jednocześnie.
Pomogło.
Sztorm przeszedł w łagodną falę spokoju. Nie dowierzała… nie dowierzała ani wzrokowi, ani słuchowi. Wolała nie wierzyć niż znów zostać oszukaną przez obłudną nadz… Ale przecież on stał… Tuż przed nią, w nowej formie. Narodził się ponownie i znał jej imię.
Otarła łzy i spojrzała w niebo z nadzieją, jakiej nie czuła od bardzo dawna. Uśmiechnęła się i jednocześnie zatrzęsła z przerażania.
***
Selekta właśnie przegrywała walkę z własną agresją i podekscytowana zakasywała rękawy, gotowa rzucić się na piechura, który miał czelność kwestionować jej kobiecość. Na całe szczęście dla nich, i dla całej wyprawy, Lejli udało się udobruchać strażników, więc obeszło się bez aresztu. Czarodziejka zdołała nawet wypytać urzeczonych jej widokiem młodzików, gdzie dokładnie leżą baraki, i to pomimo chaosu, jaki zapanował, kiedy mężczyźni zaczęli tłumaczyć jeden przez drugiego, niczym koguty odstawiające popis przed piękną kurką.
Stanowisko zwierzchnika miejscowej gwardii piastował stary przyjaciel ojca Wilfreda i jego samego, Kristoff Weismann: weteran Wojen Wschodnich i kompan Fredryka podczas wielu kampanii na południu. Zresztą nie tylko w Watenfel Cesarz stawiał na swoich. W każdej stolicy prowincji władzę nad gwardią powierzano zasłużonemu człowiekowi, którego władca osobiście mianował z szeregów oruńskiej gwardii i tak Wiesmana zastąpił Hektor, a scheda po Wulkirze zapewne przypadnie Sorokinowi: jego prawej ręce.
Trybada miała przekazać rozkazy z Oruun w ręce Kristoffa i nikogo innego. Pretekst, żeby wypytać właśnie jego o nastroje i sytuację w mieście. Kobiety przeszły kilka przecznic więcej, zataczając niewielkie półkole. Wszystko po to, żeby chłodne powietrze ostudziło kipiącą Trybadę, zanim ta spotka się z Wiesmanem. Jego Lejla już mogłaby nie udobruchać tak łatwo jak młodzików przy murach.
W końcu, zza ciasno upakowanych kamienic wyłonił się długi garnizon z szerokim placem upstrzonym sprzętem do ćwiczenia fechtunku i łucznictwa. Biorąc pod uwagę ilość zbrojnych patrolujących miasto, Selekta spodziewała się mnóstwa nowych rekrutów a tu… Tu było zaskakująco pusto. Przed wejściem do budynku Trybada spojrzała w górę. Nad drewnianymi wrotami wisiała Walonu: biały kruk na czarnym tle. Po sungardzkich barwach nie było śladu.
Zasępiła minę.
– Bodź ostrożna – nakazała Lejli z niepokojącą powagą.
– O co chodzi?
– Coś tu nie gra. Trzymaj się blisko mnie. – Złapała czarodziejkę mocno za rękę i obie przekroczyły próg koszar.
Budynek świecił pustką podobnie jak jego obejście. Minęły zakręt i wyszły naprzeciw pokaźnych podwojów. Dwóch strażników uzbrojonych w krótkie miecze z głowicami w kształcie wiecznie otwartego oka oraz wojskowe kaftany z białymi ptasimi łbami wymalowanymi na piersiach wskazywały na kolejnych Kruków. Obaj mężczyźni skrzyżowali spisy, blokując przejście.
– Major kazał sobie nie przeszkadzać – warknął jeden z nich.
Major?, pomyślała Trybada, ale przygryzła język i wyciągnęła zwój z cesarską pieczęcią, a następnie odsłoniła metalowy glejt na rękawicy.
– Mistrzyni Selekta Weil z zakonu Sióstr Miłosierdzia w Telmonton. Z rozkazu Cesarza Wilfreda IV mamy się spotkać z Sir Kristofem Weismanem.
Zbrojni spojrzeli po siebie, po czym jeden z nich uchylił masywne skrzydło i zniknął we wnętrzu izby. Minęła chwila, nim stanął ponownie w progu.
– Możecie wejść – burknął od niechcenia.
Drugi Kruk cofnął broń, po czym obaj sprawdzili, czy ambasadorki nie mają przy sobie broni – Lejlę dziwnym trafem obmacano bardziej skrupulatnie. Po kilku nerwowych oddechach obie weszły do siedziby sierżanta, który teraz najwyraźniej mocno awansował. Wewnątrz panował zaduch, a okna przysłaniały kotary z gęsto plecionej materii. Mrok w głębi pomieszczenia przełamywały nieliczne znicze rozwieszone w kilku miejscach na ścianach. Selekta skupiła wzrok na centrum komnaty. Nad szerokim stołem pochylał się postawny mężczyzna w pełnym umundurowaniu; wpatrywał się w dużą mapę miasta rozłożoną na zagraconym blacie.
Na widok kobiet zwinął pergamin z naniesionymi znacznikami i założył racę za siebie, prostując plecy.
– Czemuż to zawdzięczam kontrolę z Oruun? – spytał szorstko, zaczepnie. Ewidentnie nie był zachwycony ze spotkania, ewidentnie też nie był sześćdziesięcioletnim sierżantem Kristoffem.
Pierwszy fakt kompletnie nie obchodził Selekty, drugi natomiast mocno zaniepokoił.
– Poszukuje sierżanta Weismana. Mamy rozkazy ze stolicy.
Słowo „stolica” wywołało grymas niesmaku na kwadratowej twarzy majora.
– Został oddelegowany w inne miejsce – rzucił oschle. – Z rozkazu namiestnika Galata obecnie ja sprawuję pieczę nad gwardią miejską. Możecie zostawić list. Zapoznam się z nim.
Safonka prychnęła lekceważąco.
– A ty to, kto?
– Major Karl Burkhard, dowódca oddziału Białych Kruków w Watenfel – odpowiedział, prężąc szeroką klatę. Skórzany dublet zatrzeszczał rozpierany od wewnątrz. – A teraz zostawcie ten zwój i dajcie mi pracować w spokoju. To miasto to bulgoczący kocioł, który ktoś musi opanować. – Machnął ręką lekceważąco i podszedł do innej mapy naciągniętej na drewniany pulpit.
– Niestety rozkazy mają być dostarczone do rąk własnych – naciskała Selekta, opierając zaczepnie ramiona na blacie biurka. – Powiedz, gdzie znajdę sir Wiesmana i już nas nie ma.
Ignorowanie własnej osoby, w szczególności przez mężczyznę, traktowała jako swoiste wyzwanie do walki, które oczywiście z chęcią przyjmowała. Na dodatek wiedziała, że legalna wymiana zwierzchnika straży bez wiedzy korony nie jest możliwa i nie wróży nic dobrego. Jej serce przyśpieszyło, a mięśnie spięły się, szykując ciało do obrony – lub ataku. Pogłaskała niewielki kord przyczepiony pod sprzączką grubego pasa.
„Stój!”, wrzasnął rozsądek. Spojrzała na Lejlę i ochłonęła.
– Nie… wiem… gdzie… on… jest! – wyrecytował Burkhard prosto w rozeźlone oczy Trybady. – Nie jestem jego niańką! Zostawiasz zwój czy nie, twoja wola. Tak czy inaczej, mój czas się skończył. Straż! – Do pomieszczenia wkroczyli obaj strażnicy. – Wyprowadzić!
– Auu! Puszczaj! – protestowała czarodziejka, gdy jeden z Kruków złapał ją mocno za ramię.
Sztylet błysnął w powietrzu, a metalowe żądło zawisło przy krtani strażnika.
– Jeszcze raz ją szarpniesz, to pobrudzisz majorowi podłogę – ostrzegła Selekta.
Kruk spojrzał na Burkharda. Ten dał znak, żeby odpuścił.
– Słuszna decyzja. – Safonka splunęła na stół. – Cesarz dowie się, jak jego wysłannicy są tu traktowani. Tego możesz być pewny. Chodź mała! Wychodzimy stąd. – Pochwyciła Lejlę pod ramię i obie wyszły w eskorcie Kruków. Burkchard stał nieruchomo, drgała tylko jego warga poruszana skłębioną złością. Po chwili z całych sił rąbnął pięścią w stół. Gruby dębowy blat pękł w pół jak przepieczony podpłomyk.
– Blejzer!! – zawołał przed siebie. Z cienia wyłonił się mężczyzna w czarnym skórzanym pancerzu, z kuszą na plecach oraz dwoma niezwykłymi, runicznymi sztyletami przytroczonymi do pasa.
– Wzywałeś, majorze? – Głos zniekształcała opaska okalającą usta i nos, a odkryty fragment twarzy wokół oczu i skroni straszył natłokiem blizn.
– Widziałeś, co tu się stało?
– Tak, majorze – potwierdził Blejzer.
– Te dwie nie mogą opuścić miasta! Nie jesteśmy jeszcze gotowi na otwarty konflikt – rozkazał Burkhard i odwrócił się do niego plecami. – Śledź je, a w razie potrzeby… wiesz, co masz robić – dokończył spokojnym głosem.
– Tak, majorze – Blejzer przyłożył pięść do piersi i zniknął w cieniach.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania