Pięć Domen: Tom 2 - Wiatry Zmiany: cz. 32
Dziwna moc
– Anax, chodź!
– Idę, idę. Nie jestem nawykła to szwendania się po lesie, tak jak ty!
– Już prawie jesteśmy. Jeszcze chwila! – Aida musiał podnieść głos; dzielił je już całkiem spory dystans.
– Dob… dobrze, ale ledwie zipię. – Złotowłosa dziewczyna zeskoczyła z powalonej omszałej kłody i zniknęła w pobliskich zaroślach.
– No i pięknie. Jeszcze mnie tu zostaw – burknęła lisica i ociężale powłóczyła nogami w stronę gęstych czyżni, w których wcześniej zniknęła Aida otoczona dźwiękiem nuconej melodii.
Anax podeszła do plątaniny cienkich gałązek; witki nie zachęcały do wejścia, a wizja czyhającego robactwa sprawiła, że Anax wzdrygnęła się na samą myśl.
Krzaki zadrżały, a listki zatańczyły.
– To tu!
Z chaszczy wybiła dłoń, a tuż za nią rozświetlona uśmiechem twarz. Lisica nie dostała ani chwili na przyswojenie informacji, że są w miejscu o wdzięcznej nazwie TU. Aida złapała ją za ręce i wciągnęła w krzewy. Przebiwszy się przez leszczynowe gałęzie, stanęły na niewielkiej polance z kilkoma karłowatymi drzewami stłoczonymi w samym jej centrum. Każdą koronę dzikich jabłonek zdobiły gęste wianki z biało-różowych kwiatów.
– Są piękne! – westchnęła Anax, oczarowana sielskim widokiem potęgowanym przez słodycz niesionego zapachu.
– Przestań, przecież to tylko jabłka. – Aida żwawo doskoczyła do jednego z kwitnących drzewek i zaczęła zbierać niektóre z pachnących pąków do uplecionego nieco niechlujnie koszyka.
– To jest dobre i jeszcze to… Fuj! A to robaczywe. – Odrzuciła nie w pełni rozwinięty kwiatuszek.
– Ehh… Znów pomieszało się pod czaszką – westchnęła Anax, po czym ruszyła w stronę koleżanki, żeby ponownie rozsupłać jej zapętlone myśli i ułożyć je w poprawny obraz realnego świata.
– Aido…
– Tak? – Dziewczyna odwróciła się w stronę lisicy. To obłąkane spojrzenie ujrzane bez ostrzeżenia, nadal wywoływało ciarki.
– Znowu zbierasz pączki zamiast owoców – wyrecytowała powoli lisica.
Dziewczyna wlepiła wzrok w kopczyk różowo-zielonych roślin wrzuconych na dno kosza. Potrwało to kilka oddechów, ale Anax już zdążyła pojąć, iż na niektóre rzeczy Aida potrzebuje więcej czasu.
Kilka łez spłynęło dziewczynie po policzkach.
– Jestem beznadziejna – wyszeptała zimnym, karcącym głosem.
– Nie, nie, nie… Nie o to mi chodziło – zaprzeczała gorączkowo lisica. Trochę współczuła Aidzie, a trochę się jej bała.
– Nie musisz mnie okłamywać. – Wytarła nos w rękaw. – Słyszałam, jak Sarpa prosiła, żebyś ze mną poszła, a ona w tym czasie nazbiera prawdziwych owoców.
Anax rozwarła szeroko powieki; była niemalże pewna, iż Aida stała na skraju lasu w trakcie jej rozmowy z wężycą.
Przecież nie mogła usłyszeć półszeptu z odległości kilkudziesięciu stóp?, pomyślała, ale zwątpiła natychmiast.
Aida przysiadła przy drzewie i schowała twarz między kolanami, pochlipując przy tym dziewczęco, niemalże dziecinnie. Zadbane miodowe pukle opadły bezwładnie na nogi i rozlały się po mchu.
Anax usiadła obok.
– Przestań, się smucić. – Poklepała przyjaciółkę po ramieniu. – Sarpa tylko żartowała, a poza tym przecież możesz poprosić, żeby owoce dojrzały. – Pociąganie nosem pośród gęstwiny włosów ucichło. Zachęcona lisica kontynuowała. – Nazbierać, to każdy może, ale żeby w ciągu sekundy wyhodować własne… To nie lada wyczyn.
Aida spojrzała na nią zeszklonymi oczyma.
– Naprawdę tak myślisz?
– Pewnie! Sama bym chciała tak umieć. A jak ty w ogóle to robisz? – spytała lisica, przecierając futrem policzki dziewczyny.
– Używam swojej aury, żeby sterować domeną wieczności. Wtedy odprowadzam zieloną astrę z przestrzeni wokół pąków, tworząc miejscowe zaburzenie czasowe. W konsekwencji skumulowane pole zmiany, będące do wieczności przeciwnym biegunem, przyśpiesza tempo wzrostu roślin.
Zapadła cisza.
Anax usiłowała przetworzyć ten potok słów na dialekt prostej mowy i jednocześnie zamknąć rozwarte z zaskoczenia usta. Po Aidzie spodziewała się raczej czegoś w podobie: „Po prostu tak mam…” lub „Kim ty jesteś, puchata istoto?”.
– Kurczę… Skąd ty to wiesz? – wykrztusiła w końcu.
– Co wiem? – zdziwiła się Aida.
– No to o astrze i czasie, i tym dom… do czymś tam.
– To ja mówiłam takie rzeczy? Szkoda, że nie słyszałam. – posmutniała. – Wszystko, co mówię ciekawego, zawsze mnie omija. – Cisnęła gniewnie garścią kwiatów. Anax odetchnęła z ulgą. Znowu jest sobą, pomyślała. Normalną nienormalną sobą.
– No już! Starczy tych żali. – Uszczypnęła dziewczynę w nos, a Aida zachichotała. Przez chwilę, taką niezauważalną przez innych krótką intymną chwilę, Anax zobaczyła przed sobą dziewczynkę o kruczoczarnych włosach, którą, jak jej się zdawało, zwykła pocieszać w ten właśnie sposób.
– Anax… Wszystko w porządku?
– Co…? A tak, wszystko gra, chodźmy. Pokażesz mi jeszcze raz tę sztuczkę z rosnącymi owocami, dobra?
– Dobra.
Obie poderwały się z wilgotnej gleby, a lisica podsadziła Aidę tak, by ta mogła sięgnąć po – według niej – najlepiej rokujące kwiaty. Szum lasu przycichł. Dziewczyna głaskała zielono-biało-różowe kłębuszki koniuszkami palców. Ledwie widoczne szmaragdowe blaski tańczyły pomiędzy listkami, pierzchały przed smugami szarej domeny. Pąki rozwinęły płatki, a te pochłonęły magię zmiany, przekwitły i opadły. Pozostałe zielone kulki w mgnieniu oka przekształciły się w dojrzałe, soczyste owoce.
– Nieźle, może i ja się tego kiedyś nauczę? – rzuciła bez większego namysłu Anax.
– To ja spytam – palnęła Aida i zbliżyła ucho do kory. – Mówi, że możemy spróbować.
– Że niby jabłoń mówi? Nieważne… Pokaż, co robisz, że dojrzewają. – Lisica co prawda nie wierzyła zbytnio w powodzenie tego przedsięwzięcia, ale wyraz ekscytacji na twarzy obłąkanej koleżanki nie przyjmował odmowy.
– Skup się na wybranym kwiatku.
– Niech będzie ten. – Anax wskazała jeden z bardzo wielu zupełnie identycznych. Musiała tłumić śmiech.
– Teraz zamknij powieki i wyobraź sobie, jak powoli się zmienia, dorasta, przemija…
Lisica posłuchała i wywołała z głębin wyobraźni obraz soczystego jabłka uwieszonego na gałązce. Poczuła chłód i wzbierający spokój, i gdyby znała odpowiednie słowa, nazwałaby to uczucie – ale nie znała się na magii ani na nazwach nadanych jej przez śmiertelnych.
– Już! – Otworzyła oczy. Kwiatek zadrwił ze starań lisicy nadal złożonymi płatkami.
– Nie tak! – Aida cisnęła słowem jak kamieniem. – Za szybko! Musisz powoli, każdy etap po kolei. – Powiedziała głośno i z gestykulacją jak do głuchej lub obcej w mowie. – Zamknij oczy i przejdź przez całość, od opadających listków aż po owoc. Bez przerw; bez skakania.
– Ehh… No dobrze. – Lisica zamknęła powieki, żeby spróbować ponownie. Tym razem w pełnym skupieniu stosowała się do instrukcji Aidy. Kształtowała i pielęgnowała swoją wizję niczym piękny obraz malowany z pasją i oddaniem, kawałek po kawałku. Wewnątrz wizji płatki kwiatka ustąpiły zielonkawej kulce, która urosła, pokrywając się soczystą skórką. Ten wypielęgnowany obraz pobudził apetyt lisicy, a ciche burczenie wybiło ją z rytmu.
– A-anax…
Lisica usłyszała stłumione nawoływanie. Nie chciała przerywać rozkosznego transu, wyrwać świadomości i wrzucić w chaotyczną jawę. Jej ciało jakby przyjemne zwiotczało i rozluźniło zbolałe mięśnie.
– Czy już się pojawił mój idealny owoc? – spytała żartobliwie. – Robię się głodna.
– Lepiej otwórz oczy… – poprosiła drżącym głosem Aida i potrząsnęła ramionami rozmarzonej lisicy.
Uderzenie przeraźliwego chłodu przywróciło Anax świadomość. Rozwarła powieki. Jabłoń od ziemi aż po koniuszki gałęzi skuł lód. Drzewko przypominało posąg wyciosany przez głęboką zimę.
– Aido…? – spytała niepewnie lisica, powoli obracając głowę. Dziewczyna przyglądała się Anax z dystansu, a jej przerażona mina na dobre wybiła lisicę z pełgającego w duszy resztkowego ukojenia. – Aido, co się stało? – Zrobiła krok w stronę koleżanki.
– Nie podchodź!
– Co? Dlaczego?!
– Ty płoniesz! – wykrzyczała dziewczyna, skrywając się za pniem opasłego dębu, jak za rosłym leśnym wartownikiem.
– Co ty pleciesz! Masz jeden z tych twoich epizodów… – kontynuowała lisica, uparcie krocząc w kierunku Aidy.
– Spójrz na ręce!
Anax powoli, z narastającym strachem, wystawiła dłonie przed siebie. Jej śnieżnobiałe futro otaczała błękitna łuna falująca spokojnie w rytm wiatru, zaś runo pod stopami zbutwiało, a mróz z wolna pożerał pokrytą szronem leśną ranę. Widok zmroził Anax krew w żyłach, a im bardziej panika przejmowała kontrolę, tym szybciej siarczysty ziąb pochłaniał kolejne połacie ziemi.
– Aido, co się mną dzieje?! – Poświata nabierała na sile, jarząc się turkusem. Kolejne jabłonie marniały smagane nienaturalnym zimnem. Obszar zmrożonego gruntu rozrastał się w kierunku skraju polany.
– Anax przestań! Krzywdzisz je! – zawodziła Aida, spojrzawszy na umierające jabłonie, które nie mogły przecież ujść przed wirem bezlitosnej magii. Błękitny ład nie znał przebaczenia, nie szanował różności; dusił i spajał bez wyjątków, bez kompromisów.
– Nie wiem jak!
– Przestań, proszę! To boli… – Aida przykucnęła, zakrywając uszy dłońmi. Drzewa wrzeszczały, błagały o pomoc. Trawa więdła i zamarzała coraz bliżej bosych stóp.
– Uciekaj! – krzyknęła lisica. Aura przybierała na sile jak płomień podsycany dobrą pożywką.
Aida zamknęła się w swoim świecie. Szeptała, prosiła w nieznanym języku, nie wiadomo kogo, nie wiadomo o co. Anax mogła tylko bezsilnie patrzyć, jak zimowy jęzor nacieka na nagie ciało pogrążonej w obłędzie dziewczyny.
Aida nagle zrzuciła szron ze stóp tak, jak strzepuje się natrętną muchę i wstała. Inna, silna i świadoma.
– Menen feraj – zainkantowała. Słowa Pierwszych wyrwały wieczność z kołyski niebytu. Symetria pękła, nicość wybuchła zielenią. Świat zastygł. Szmaragdowa fala powaliła lisicę na ziemię.
– JAK ŚMIESZ KRZYWDZIĆ MOJE DZIECI!! – Potężny głos brzmiał echem tysiąca drzew. Aida spojrzała na lisicę; jej oczy buchały wieczną magią. Poruszała ustami, ale dźwięki dochodziły zewsząd, okrążały przerażoną Anax, napierały i miażdżyły, jak kamienie w żarnie mielą żyto. – JAK ŚMIESZ, PYTAM! – Ciężkie niczym głazy słowa przyparły Anax do zmrożonej gleby. Błękitny ogień przygasł zduszony przez astralne cielsko skłębionej wieczności. – NATYCHMIAST PRZESTAŃ! SŁYSZYSZ, ASURIANKO! BO ZGINIESZ, SCZEŹNIESZ JAK ZIEMIA, KTÓRĄ KĄSASZ! – Aida poruszała wargami osadzonymi w kamiennym obliczu, a każdy wyraz, każda sylaba uderzała jak buława zakonnego Tytana. Ciało należało do dziewczyny, ale aura… Ona była pełna Lasu.
– Ale ja nie wiem jak – wychrypiała Anax, z trudem unosząc głowę. Moc dusiła, wygniatała oddech z płuc. – Nie wiem, naprawdę nie wiem, co się dzieje. – Bliska płaczu przylgnęła do ziemi, gdzie gasnący błękit jej własnej domeny stawiał jeszcze beznadziejny opór.
– ŁŻESZ! – Ciało Aidy tąpnęło zielenią. Wieczność przetoczyła się przez polanę jak jęzor lodowca: powoli i miażdżąco. Zwisające z konarów liany splotły się w oszczepy gotowe zgładzić Anax, wypełnić wolę Lasu.
Ryk lwa wygrzmiał władczo. Dźwięk uderzył kryształową falą. Pnącza roztrzaskały się na zmrożone kawałki.
– TO TY…
Nastała cisza. Cisza i ciemność, które towarzyszą zasypiającej świadomości.
***
– Anax, nic ci nie jest?
– C-co się stało? – spytała lisica, przecierając zmęczone oczy.
– Chyba straciłyśmy przytomność – odpowiedziała Aida. Wyglądała na jeszcze bardziej zagubioną niż zwykle.
Po skutych lodem drzewach pozostały gołe pnie i co grubsze gałęzie upstrzone resztką zmarzniętych liści i kwiatów. Anax spojrzała pod zmarznięte kolana; błoto przyprószone szronem i martwa ściółka tworzyły jesienny kobierzec. Aida delikatnie podciągnęła towarzyszkę, sunąc wzrokiem po okaleczonym lesie.
– Lepiej stąd chodźmy; Sarpa pewnie się zamartwia – skomentowała dziewczyna.
Anax dopiero teraz dostrzegła pełnię zniszczenia. Pamiętała wszystko do momentu, w którym Aidę zaczął ogarniać nienaturalny ziąb, błękitny mróz spływający z jarzącego się ciała lisicy, a potem… potem już tylko pustka: czarna otchłań wypełniona mozaiką z rozsypanych wspomnień.
– Aido, nie mówmy o tym Sarpie, dobrze?
Nastała wymowna cisza.
– Ale o czym? – uśmiechnęła się i mrugnęła porozumiewawczo. Tym razem twarz dziewczyny zdradzała celowość w tym zagubieniu.
– Dziękuję.
– Za co? – To już nie było celowe, ale dla Anax liczył się gest.
Ruszyły w drogę powrotną. Tuż przed wejściem do niszczejącej leśniczówki przysposobionej na dom krzątała się Sarpa. Wiła ogonem wokół szerokiego pustego pnia, który z dystansu zdawał się sam z siebie obracać to w jedną, to w drugą stronę.
– Wyłaśś, szesz sstamtąd – syczała Vesemitka poirytowana na wspominany swawolny pniak. Ten kawał zbutwiałego drewna ewidentnie działał jej na nerwy: był nazbyt ruchliwy jak na element martwej natury.
– Nie! Nie zeżresz mnie poczwaro!
Najwyraźniej konar oprócz samowolnego toczenia, posiadał również dar mowy, którą wykorzystywał do werbalnej samoobrony.
– Nie chce cie zjeśść.
– A co masz mówić! – wyburczała kłoda.
– Co tu się dzieje? – spytała Anax, wychodząc Sarpie naprzeciw.
– Wlassł tam jakiśś zwierz. Dziwny, taki jak ty, tylko brudny.
– Sama jesteś zwierz, gadzia pokrako! – odpysknął zwierz, zerkając przez dziurę po sęku.
– Fus…? – Lisica dopadła kłody. Rozpoznała ten głos.
– Anax? – Pniak obrócił się, kierując wizjer w stronę lisicy. Kocie oko niemalże przecisnęło się przez szparę. – Anax!!! – powtórzył Bruk i wyskoczył z dziupli.
– Myślałem, że utonęłaś!
– Ja myślałam, że was pojmali piraci. – Wpadli sobie w objęcia.
– To nic nie pamiętasz??
– Nic, odkąd ten drab przebił… – zrobiła pauzę, a jej podbródek zadrżał nerwowo.
– Kapitanowi nic nie jest – odrzekł Fus i uśmiechnął się wdzięczne.
– Ale jakim cudem?
– Uleczyłaś go, a potem zniszczyłaś ich okręt i, i kula, i wpadłaś do wody, a ja, ja rzuciłem się za tobą. – Chłopak zaczął mocno gestykulować rozpierany przez dziwny atak ekscytacji. Vesemitka przez chwilę przyglądała się tej scenie skonfundowana zachowaniem Bruka, po czym zajrzała do wnętrza pniaka, w którym wcześniej skrył się Fus. Tymczasem Aida, udając skupienie, wpuszczała do uszu dźwięki rozmowy, a przygarnięte słowa znikały w bezkresie przypadkowo generowanych myśli.
– Fus. Fus! – przerwała mu Anax. – Spokojnie. – Chłopak oddychał nienaturalnie szybko i płytko, potakując w tempie wiewiórki. – Powoli! Skup się. – Potrząśnięty kilkukrotnie Bruk, zdołał zebrać się w sobie. – Czy reszta załogi ocalała? Gdzie teraz są? – Patrzyła mu głęboko w oczy, a chłopak zsunął rozmarzony wzrok na krągłe piersi porośnięte pięknym białym puchem. – Fus…? – spytała podejrzliwie Anax. Jego głupkowata mina przywodziła na myśl upojenie trunkiem.
– Jeszteś piękna – wyseplenił w spowolnionym tempie i osunął się na ziemię.
– Pleśśń Bagienna – oznajmiła Sarpa, unosząc pęczek zakończony kłębem długich i wąskich kapeluszy. – Miesza w głowie. – Wężyca zatoczyła pazurem kilka kółek przy skroni.
– Nic mu nie będzie?
– Nic. Głowa popssuta do rana. Rano Sstraszny ból, zaniossę na ssłomę. – Podsunęła potężny ogon pod bezwładne ciało szczerzącego się Bruka. Najwyraźniej grzyby przynosiły radość nie tylko na jawie.
– Mnie chyba też przyda się porządny sen – skomentowała Anax, leniwie się przy tym przeciągając.
– Idziesz, Aido?
Dziewczyna stała z rozchylonymi ustami i patrzyła niemrawo pod nogi. Zupełnie jakby ziemia skrywała jakąś tajemnicę i zgodziła się nią podzielić właśnie teraz.
– O nie! Też wdychałaś to świństwo!?
Anax podeszła bliżej. Oczy Aidy migotały jak gwiazdy na nocnym niebie – tylko zielenią, taką soczystą, wiosenną.
– Pójdę się położyć – oświadczyła ni stąd, ni z owąd dziewczyna i wróciła do chaty.
– Ehhh… Zakończmy już ten dzień – westchnęła lisica i podążyła za resztą, z ulgą zamykając za sobą drzwi.
Komentarze (7)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania