Pokaż listęUkryj listę

Pięć Domen: Tom 1 - Światło Północy: cz 11

TELMONTON

 

***** Na Ilteris większość polityki opierała się na wątłych sojuszach oraz pracy wykwalifikowanych ambasadorów i szpiegów: stosunek obu wynosił jeden do jednego, gdyż każdy ambasador był po części szpiegiem *****

 

Telmonton! Bijące serce cesarstwa; miasto różnorodności, pełne skrajności, niesprawiedliwości, nadziei i miłości. Bulgoczący tygiel handlu i kultury: taki właśnie opis cisnął się na usta każdemu, kto miał okazje gościć w tych stronach.

Niejeden poeta pokusiłby się o balladę na jego cześć – gdyby nie wyjątkowo nie-balladowy wygląd aglomeracji. Niestety pluralizm kulturowy odcisnął swoje piętno na architekturze miasta, a wraz ze wzrostem zaludnienia, przesuwano jego granice w nieskoordynowany sposób. Wynikiem tego nowopowstałe dzielnice przypominały różnobarwne narośle, przylegające do wysokiego, sferycznego muru, okalającego zadbane centrum.

W przypadku inwazji ciężko byłoby obronić ten cały bałagan, ale nikt o tym nie myślał: ostatnie oblężenie miasta miało miejsce podczas podboju przez Cesarstwo Sungardu, a ono było najsilniejszym z sąsiadów.

Od tego czasu, gród przeobraził się w strategiczny ośrodek wymiany dóbr pomiędzy stolicą a państwami ościennymi. Krótko mówiąc: korzyść z jego istnienia czerpali wszyscy, a wiecznie skłóceni sąsiedzi mogli tu zapomnieć o waśniach i skupić na prowadzeniu biznesu. Nie było powodu, żeby burzyć ten porządek jakąś tam kosztowną wojną.

Wynikiem tego, na miejscowych targach, kupcy oferowali towary z dalekich zakątków rozległego Cesarstwa, jak choćby skrzek jokiwarskich Rupak czy suszone mięso gigantycznych Slagów – zaliczane do afrodyzjaków. Nie brakowało też rarytasów z dalekiego południa, choć takie cacka osiągały niebotyczne ceny.

Perspektywa pewnego zarobku ściągała do Telmonton przedstawicieli różnych młodszych ras, a najliczniejszą grupę stanowili kupcy Lemachów z Mor-Galen i Gua-Kidul. Ta podziemna nacja miała talent do interesów, w szczególności tych związanych z obrotem kamieniami szlachetnymi i minerałami: wyczulone oczy bez trudu wykrywały skazy i falsyfikaty, co w połączeniu z kodeksem kupieckim Sudagar, czyniło z nich doskonałych partnerów w interesach.

Bruków natomiast, można by policzyć na palcach: ze stepów Rana-Medanamarh prowadziła długa i niezbyt bezpieczna droga, wijąca się pośród granicznych gajów centralnej puszczy. Istniała jeszcze jedna, krótsza, bezpieczniejsza i bardziej zurbanizowana przeprawa, ale Bruki nie mieli do niej dojścia. Zatargi z Belantres przy południowej granicy doprowadziły do zamknięcia dla nich przejścia w Dor-Gazar.

Zaiste Telmonton było ekscytującym miejscem dla istot pałających się handlem i rzemiosłem, ale z perspektywy rycerza w dodatku takiego z wybuchowym temperamentem, niewiele się tu działo. Nic, więc dziwnego, że butna mistrzyni zakonu Selekta Weil, wykorzystywała każdy pretekst do opuszczenia swojej, jak to określała „nudnej do porzygu klatki”.

W przeciwieństwie do niej Lejla była zafascynowana widokiem miasta, nad którym górowały szpiczaste iglice warowni Sióstr Miłosierdzia. Ogromna budowla – a raczej zwarty kompleks granitowych świątyń – wznosiła się dumnie przy północnej części muru, okalającego centrum. Arkanistka nie mogła zrozumieć, co tak bardzo wyróżniało zakon spośród reszty zabudowy, że niemal magnetycznie przyciągało spojrzenia, odciągając wzrok od pozostałych elementów architektury. W rzeczywistości zakon, jak i reszta przed-imperialnego Telmonton, był skrupulatnie zaplanowany i kontrastował uderzającym ładem, pośród chaotycznego świadectwa fdzikiej rozbudowy.

– Skąd ta posępna mina? Czy miasto nie wygląda pięknie przy świetle zachodzącego słońca? – spytała Lejla, opierając głowę o ramię Selekty.

– Pięknie i potwornie nuuuudno: jak zwykle z resztą – sapnęła z grymasem Trybada.

– Oj rozchmurz się! Niedługo odwiedzimy twój zakon.

– W sumie… trochę się stęskniłam za niektórymi siostrzyczkami – przytaknęła Safonka, wykręcając wargi w lubieżny uśmiech.

– No widzisz – szturchnęła ją czarodziejka.

– Ty to tak zawsze… – fuknęła Selekta.

– Co zawsze?

– Zawsze robisz te piękne ślepka, i cudny uśmiech i o… Kolana się uginają – sparodiowała prześmiewczym głosem Trybada. Lejla parsknęła nietaktownie, kamuflując zakłopotanie. Resztę drogi do miasta odbyły w milczeniu, aczkolwiek w miłej atmosferze.

Kiedy przekroczyli bramę wjazdową, słońce spoczywało już na horyzoncie, rozlewając się jak żółtko wbite na patelnię. Gdy światło ześlizgiwało się z murów i strzech, budynki pozbawione otoczki czerwonych blasków zupełnie zmieniały oblicze, odsłaniając swoją prawdziwą, niechlujną i burą naturę.

Konie zaczęły broczyć w grubej warstwie błota – co było dziwne, bo od kilku dni nie padało – jednak powietrze pośpieszyło z wyjaśnieniem, gwałcąc nozdrza zapachem nawozu i uryny.

Sytuacja nieco się poprawiła, gdy opuścili dzielnicę rzemieślniczą, gdzie wydeptane bajora ustąpiły kamiennej kostce w kolorze zbielałego korala.

Pomimo, iż przykra woń towarzyszyła im nadal i zapewne tworzyła zawiesinę również w innych częściach miasta, to budowle w tym miejscu pieściły oczy połyskującym gnejsem, a ogródki zadbaną, przystrzyżoną zielenią.

Na środku okrągłego placu, świątynia poświęcona bogini Imaltis prezentowała swoje marmurowe kolumnady; piękny i stosunkowo nowy budynek, zastąpił kaplicę Arkturosa, władcy Zmiany. U jej wejścia, pielgrzymów witały dwa skrzydlate posągi budową przypominające kobiety z plemienia starszych Ariendi; wysokie na kilka metrów, granitowe boginki, przenikały przechodniów złotym, sondującym spojrzeniem. Na sam widok człowiek miał chęć paść na kolana i wyznać grzechy.

Tuż za katedrą swoim przepychem kusiła luksusowa dzielnica willowa z siedzibą gubernatora miasta, Balatana Garnefora. Oczywiście został on niezwłocznie poinformowany o przybyszach z Oruun, gdy ci tylko przekroczyli bramę.

Wiedziony ciekawością, w towarzystwie przybocznych, wyszedł delegacji naprzeciw.

– A więc wieści o zacnych gościach były prawdziwe! Witajcie! – pozdrowił zbliżających się jeźdźców, gdy tylko wjechali w zasięg donośnego basu. Selekta zacisnęła dłonie na wodzach i wykrzywiła twarz w pogardliwym grymasie.

– Balatan… Garnefor… – przedstawił, się sapiąc i doczłapał do Lejli krokiem niezdarnego pingwina. – Gubernator Telmonton – dokończył, po kilku wdechach i baryłce wylanego potu. – Cóż was sprowadza do klejnotu cesarstwa?

– Jesteśmy przejazdem w drodze do Watenfel, Gubernatorze – odparła Lejla, wystawiając dłoń skrytą pod śnieżnym aksamitem mitynki. W oczach starszego, pulchnego jegomościa zaiskrzył płomień. Podszedł jeszcze bliżej i pocałował ją w rękę, odklejając usta wyjątkowo powoli. Lejlę przeszedł dreszcz obrzydzenia. Chciałam mu podać dłoń, a nie nią nakarmić, pomyślała i dziękowała losowi, że to rękawiczka przyjemnie ślinę.

– Zaprawdę piękna istota! – westchnął Garnefor, mrużąc świńskie ślepka. – Śmiem spytać, jak panienka ma na imię? – Nim Lejla zdążyła odpowiedzieć, Selekta zrobiła to zza jej pleców.

– Nie twoja sprawa! Jak już przestaniesz oblizywać jej palce, to bądź łaskaw nas przepuścić! – skwitowała, okraszając wypowiedź serią splunięć i chrząknięć.

– Poznaję ten głos, jak również pozostałe, urocze dźwięki – wyszeptał gubernator, oblizując wargi.

– Co tam mamroczesz? – Selekta rzuciła w niego spojrzeniem jak krzesłem w gospodzie: gwałtownie i z nienawiścią.

– Przecież to nie kto inny jak mistrzyni Weil. Widzę, że nadal nie grzeszysz manierami moja droga.

– Jestem wychowana na wojownika, a nie dyplomatę z wężowym jęzorem. Mówię, co myślę, a o tobie – splunęła – Wiesz, co myślę.

Selekta nie darzyła żadnego mężczyzny sympatią, ale do tego osobnika najwyraźniej czuła wyjątkową awersję. Czarodziejka postanowiła zmienić bieg tej rozmowy, zanim obie wylądują w celi za napaść, na Carskiego urzędnika.

– Lejla Winter; miło mi pana poznać Gubernatorze – odpowiedziała na zadane wcześniej pytanie, rzucając Safonce wymowne spojrzenie.

– Proszę jej wybaczyć. Nasza podróż nie obyła się bez komplikacji: jesteśmy zmęczeni i poirytowani.

– Nic nie szkodzi; z panną Weil znamy się nie od dziś: nie spodziewałem się po niej niczego innego, niż raczyła sobą zaprezentować. – Na dźwięk tych słów Selekta poczerwieniała ze złości i już nabierała powietrza, żeby zalać Baltana salwą z imponującego leksykonu obelg, ale Lejla złapała ją za rękę, przerywając eksplozję.

– Selekto prowadź, proszę do twojego zakonu. Jedyne, czego teraz pragnę to ciepła kąpiel i chwila relaksu.

– Im szybciej, tym lepiej – burknęła Safonka, patrząc wrogo w stronę zarządcy.

– Dziękujemy Gubernatorze za miłe powitanie. Na pewno jeszcze będziemy mieli okazję na rozmowę.

– Liczę na to panno Lejlo, liczę na to… – Baltan ponownie ucałował dłoń czarodziejki i ponownie trwało to o wiele dłużej niż powinno. Czarodziejka zakamuflowała odruch wymiotny uśmiechem tak szczerym, jak wyznanie miłości w trakcie orgazmu. Takiej powściągliwości w uzewnętrznianiu, wyuczyły ją lata spędzone na cesarskim dworze. Jako przedstawicielka gildii magów, przez wielu nie była tam mile widziana i niejednokrotnie obraźliwie prowokowana – nie wspominając już o zaczepkach rozochoconych ambasadorów i arystokratów. W przypadku tych ostatnich, z satysfakcją dawała upust złości, a bolesne odmrożenia uczyły nadgorliwców okazywać należyty szacunek.

Na rozkaz Balatana, straż zrobiła im przejście.

Stąd było już niedaleko do twierdzy zakonu i po kilku minutach ekspedycja pokonała ostatni zakręt, wychodząc na przeciw głównej bramy. Katedralne mury klasztoru pięły się wysoko, eksponując dumnie niezałatane blizny po dawnych oblężeniach.

Ponad monumentalnymi, żelaznymi wrotami wyrzeźbiono posąg kobiety: granitowa niewiasta w pełnej zbroi. W jednej dłoni dzierżyła miecz z symbolem Sióstr Zmiany, drugą zaś kierowała ku wejściu, błogosławiąc w ten sposób wkraczających na teren zakonu. U jej stóp widniał napis „Quat az dil meguzarad”. Lejla pomimo wykształcenia archiwisty nie znała tego dialektu.

– Piękne – westchnęła do przyjaciółki.

– Doprawdy – przytaknęła bez namysłu Selekta – Pomimo iż spędziłam tu lata, to nadal czuję niezwykłą atmosferę tego miejsca. Miejsca, które podarowało mi drugie życie – dodała po chwili namysłu.

– O kurczę! Nie spodziewałam się tak głębokiej refleksji po tobie – oznajmiła zaskoczona czarodziejka. Selekta nic nie odpowiedziała, tylko wpatrywała się w posąg z zachwytem, a w jej oku – przez bardzo krótki moment – zakręciła się drobna łezka, którą na powrót zassała pod powiekę. To tylko dowodziło poziomu mistrzostwa które osiągnęła w maskowaniu wrażliwości.

– Co oznaczają te słowa? – ciągnęła ją za język Arkanistka.

– Siła z serca płynie: to motto naszego zakonu, chociaż ja preferuję tradycyjną definicję siły he! – wyjaśniła kończąc prychnięciem w swoim stylu.

Strażnik na baszcie, wrzasnął żeby się zatrzymać.

– Kim jesteście?! I co was sprowadza?! – wykrzyczał, a jego głos rozbrzmiał donośnym echem pomiędzy katedralnymi pagodami. Trybada wyjechała na przód i wyciągnęła emblemat zakonu, unosząc go wysoko w górę tak, aby mógł go dostrzec w świetle pochodni.

– Mistrzyni Selekta Weil wraz z delegacją z Oruun!

– Wybacz Pani! Nie poznałem w ciemnościach! – Otwierać! – krzyknął za siebie i po chwili rozległ się trzask poruszanych trybów.

Brama charakteryzowała się nietypową konstrukcją: łukowate wgłębienia w ziemi wyznaczały tory, wzdłuż których poruszały się krawędzie obu części wrót. Po drugiej stronie, dwóch mężczyzn obracało potężnymi korbami i wbrew logice, nie wkładali w to wiele wysiłku. Działo się tak za sprawą stalowych łożysk umieszczonych pod każdym z dwóch masywnych włazów umożliwiających swobodne toczenie się kilku ton mosiądzu.

Wejście stanęło otworem.

Wysoka kobieta ubrana w szorstką granatową suknię i skórzany napierśnik, z gracją zeszła po schodach głównej katedry. Jej charakterystyczne nakrycie głowy zapięte pod podbródkiem, podkreślało mocne rysy twarzy ozdobione sympatycznym uśmiechem i łagodnym spojrzeniem.

Selekta powoli przesunęła dłonią po twarzy w geście zażenowania.

– No i zaczynamy przedstawienie – wyszeptała pod nosem i zeszła z konia.

 

****

 

Zwarzywszy na fakt, iż Cesarstwo Sungardu miało stosunkowo długą rozciągłość geograficzną, w jego granicach pałano się hodowlą najróżniejszych stworzeń, począwszy od: zwykłych krów i świń w centrum; olbrzymich ropuch w Jokiwarze, które sprawdziły się również w roli pożytecznych zwierzątek domowych; kończąc na Slagach w najdzikszej części Walonu. Te wielkie ślimaki nie miały szans na żywot domowej maskotki, gdyż same bywały większe niż nie jeden dom.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • krajew34 dwa lata temu
    Tak polecam kliknąć odpowiedz pod danym komentarzem, wtedy komentujący dostaje powiadomienie, że odpowiedziałeś.
    Na Ilteris większość polityki opierała się na wątłych sojuszach oraz pracy wykwalifikowanych ambasadorów i szpiegów: stosunek obu wynosił jeden do jednego, gdyż każdy ambasador był po części szpiegiem - zastanawiam się, czy ten wstęp ma sens. Jest to chyba wiadomo, że polityka to zabawa w kotka i myszkę, nie dając się złapać, wyciągając jak najwięcej informacji. Coś jak witający się się z uśmiechem, trzymający za plecami nóż. W czasach Gry o Tron, czy innych podobnych produkcji trudno nie zauważyć pewnej gry toczonej przez wystrojnych przjyemniaczków, bądź piękności, ale to jest detal,
    Miasto przelotowe, walka o wpływy w nim musi być zażarta, wszak handel to podstawa każdego państwa.
  • MKP dwa lata temu
    Dopiero zauważyłem opcję odpowiedzi:)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania