Pięć Domen: Tom 1 - Światło Północy: cz 11
ROZDZIAŁ I: Telmonton
Telmonton… Bijące serce cesarstwa, bulgoczący tygiel handlu i kultury; taki opis cisnął się na usta każdemu, kto miał okazje gościć w klejnocie wschodniej prowincji Sungardu. Niejeden poeta pokusiłby się o balladę na cześć tego miasta – gdyby nie: brud, wrzaski od bladego świtu oraz tabuny kieszonkowców czyhający przy każdym trakcie, nie wspominając już o stłoczonych zwierzętach i tym co pozostawiają po sobie. Jednym słowem handel kusił pieniądzem, ale nie sprzyjał wygodzie mieszkańców. W dodatku pluralizm kulturowy w połączeniu z gwałtownym wzrostem zaludnienia odcisnęły swoje piętno na telmiańskiej zabudowie, w rezultacie całość powierzchni miasta tworzyła chaos typowy dla dzieł natury, aniżeli działań istot rozumnych. Nowopowstałe dzielnice niczym różnobarwne narośle, przyklejone do wysokiego, sferycznego muru okalającego przedcesarkie centrum męczyły oczy feerią barw i kształtów: belntrejski błękit wyzierający z łuskowatych gontów, bure jokiwarskie strzechy oparte na szpiczastych krokwiach, wschodnia gipsowa biel wyściełająca ściany ceglanych domków no i oczywiście fasady małych pałacyków co bogatszych mieszczan formowane w motyw cesarskich skrzydeł. W przypadku inwazji ciężko byłoby obronić ten cały budowlany rozgardiasz, ale nikt o tym nie myślał: ostatnie oblężenie Telmonton miało miejsce podczas podboju przez Cesarstwo Sungardu. Od tego czasu, gród przeobraził się w strategiczny ośrodek wymiany dóbr pomiędzy zachodem a północą i państwami ościennymi. Krótko mówiąc: korzyść z istnienia miasta czerpali wszyscy, a wiecznie skłóceni sąsiedzi mogli tu zapomnieć o waśniach i skupić na prowadzeniu interesów. Nie było powodu, by burzyć ten zyskowny porządek jakąś tam kosztowną wojną.
Tak, Telmonton było ekscytującym miejscem dla istot pałających się handlem i rzemiosłem, ale z perspektywy bitnego rycerza, w dodatku takiego z wybuchowym temperamentem, niewiele się tu działo. Nic, więc dziwnego, że jedna mistrzyń zakonu Miłosierdzia wykorzystywała każdy pretekst do opuszczenia swojej, jak to określała, nudnej do porzygu klatki.
W przeciwieństwie do Selekty Lejla chłonęła widok miasta, nad którym górowały szpiczaste iglice warowni Sióstr Miłosierdzia. Wyeksponowany na wniesieniu zwarty kompleks granitowych świątyń prezentował się niezwykle majestatycznie. Ten widok przywoływał wspomnienia, z czasów, kiedy wraz z Markusem podążali z Batismanur do Cesarskiej stolicy. Strach, ekscytacja i nadzieja na przygodę, wszystko kotłowało się wtedy w młodym, żądnym wyzwań umyśle, a klasztor, jak i cała reszta przedimperialnego Telmonton, zachowały swój mistyczny urok, który czarodziejka mogłaby chłonąć wzrokiem i aurą również teraz – gdyby nie upiorne milczenie przyjaciółki.
– Skąd ta posępna mina?
Selekta spojrzała w kierunku zakonu, który skrył się za nową świątynią Matki. Westchnęła ciężko.
– Niedługo zobaczysz – fuknęła i pokraśniała na policzkach.
– Oj rozchmurz się. Nie stęskniłaś się?
– W sumie… Może trochę za niektórymi siostrzyczkami. – Safonka, wykręciła wargi w lubieżny uśmiech.
– No widzisz. – Lejla zachichotała delikatnie a ta delikatność w połączeniu z alabastrową cerą, modrymi oczami oraz ustami zarysowanymi krwistym karminem mogła roztrzaskać skorupę wokół najbardziej zatwardziałego serca.
– Ty to tak zawsze… – mruknęła Trybada.
– Co zawsze?
– Zawsze robisz te piękne ślepka i cudny uśmiech, i ło! Kolana się uginają – sparodiowała, prześmiewczym głosem.
Lejla parsknęła nietaktownie.
– To ja już przestanę tak prowokować samą egzystencją – rzuciła z emfazą i pogoniła karuskę.
Resztę drogi do miasta odbyły w milczeniu, aczkolwiek w miłej atmosferze.
Kiedy ekspedycja przekroczyła zewnętrzną bramę, słońce spoczywało już leniwie na horyzoncie niczym żółtko wbite na zimną patelnię. Kilka jardów za broną konie zaczęły broczyć w cienkiej warstwie błota, co było dziwne, bo od kilku dni nie padało. Powiew powietrza pośpieszył z wyjaśnieniem, gwałcąc nozdrza zapachem uryny i zwierzęcych odchodów. Sytuacja nieco się poprawiła, gdy opuścili dzielnicę rzemieślniczą i wkroczyli do centrum, gdzie wydeptane grzęzawisko ustąpiło kamiennemu brukwi w kolorze zbielałego korala. Pomimo iż przykra woń towarzyszyła im nadal i zapewne tworzyła zawiesinę również w innych częściach miasta, to budowle w tym miejscu pieściły oczy połyskującym gnejsem a ogródki zadbaną, przystrzyżoną zielenią.
Na środku okrągłego placu swoje marmurowe kolumnady prężyła świątynia poświęcona Bogini Matce Imaltis: piękny i stosunkowo nowy budynek, który zastąpił kaplicę Arkturosa. U jej wrót pielgrzymów witały dwa skrzydlate posągi kobiet z plemienia Starszych Ariendi, które przeszywały przechodniów złotymi spojrzeniami. Na sam widok każdy miał chęć paść na kolana i wyznać grzechy w nadziei na miłosierdzie.
Oczywiście rządca Telmonton został poinformowany o przybyszach z Oruun, gdy kopyto pierwszego konia ledwie dotknęło brei za bramą. Dobrzy informatorzy to podstawa sprawowania władzy na każdym szczeblu – jeśli chce się ją sprawować dłużej niż twój poprzednik i ceni się integralność własnej głowy z resztą ciała.
Balatan w towarzystwie przybocznych i dwojga serwi, wyszedł delegacji naprzeciw. Jego czerwona twarz upstrzona kroplami potu sugerowała, iż nie porusza się zbyt często, a przynajmniej nie o własnych siłach.
– Witajcie! – pozdrowił zbliżających się jeźdźców, gdy ci tylko wjechali w zasięg donośnego basu.
Lubujące się w młodych dziewczętach oczy zakotwiczyły spojrzenie na kobiecie w błękitnej opończy z kapturem, spod którego wypadały pojedyncze popielate pukle.
Burmistrz oblizał wargi i przybrał jowialną minę
– Czyli to jest ta magiczna sucz cesarza; gustu mu nie brakuje – syknął pod nosem.
Selekta zacisnęła pięści na lejcach.
– Jeszcze tego wieprza brakowało – warknęła głośniej, niż zamierzała.
Czarodziejka spojrzała na nią pytająco, ale Safonka nie zdążyła wyjaśnić, bo burmistrz doczłapał do Lejli niezdarnym krokiem.
– Balatan… Garnefor… – przedstawił się, dysząc, jakby wbiegał pod strome wzniesienie z worem ziarna na plecach. – Gubernator Telmonton – dokończył po wylaniu przynajmniej baryłki potu.
Młoda serwi z grupy powitalnej podała burmistrzowi chustę do otarcia czoła i pośpiesznie usunęła się z widoku.
Dworskim zwyczajem Lejla podstawiła wpierw dłoń do ucałowania. Nie lubiła tego, ale na obczyźnie należy respektować miejscową etykietę: nigdy nie wiadomo, od kogo kiedyś będziesz potrzebował przysługi.
Małe ślepka Balatana zaiskrzyły.
Pocałował rękawiczkę, odklejając od niej usta wyjątkowo powoli. Lejlę przeszył dreszcz obrzydzenia, ale opanowała wzdrygnięcie ciała.
Chciałam mu podać rękę, a nie nią nakarmić, pomyślała i dziękowała losowi, że to materiał przyjemnie ślinę.
– Zaprawdę piękna istota – westchnął Garnefor. – Śmiem spytać, jak panienka ma na imię?
Selekta przejęła inicjatywę:
– Lady NieTwójInteres! I jak już przestaniesz wylizywać jej palce, to bądź łaskaw nas przepuścić. – Grubiańską wypowiedź, skwitowała serią splunięć i chrząknięć, które w selktowym słowniku o nazwie „Dźwięki Towarzyszące” wyrażały szeroką gammę emocji, od radości po szczerą nienawiść. Częściej to drugie.
– Jak zwykle bardzo kobiece obycie – wysyczał gubernator, nie zdejmując maski z dobrotliwą miną.
Gniew zacisnął mu szczękę i zatkał krtań, ale marmurowy uśmiech pozostał na twarzy.
Selekta rzuciła spojrzeniem jak pijak krzesłem w gospodzie.
– Co tam mamroczesz?
– Mistrzyni Weil, widzę moja droga, że nadal nie grzeszysz manierami. Szkoda; myślałem, że misja w pałacu nieco oszlifuje ten kanciasty diament.
– Nie mam takiego wężowego jęzora jak ty. Mówię, co myślę, a o tobie – splunęła – wiesz, co myślę.
Lejla taksowała przyjaciółkę nieco zdziwionym wzrokiem. Selekta nie darzyła żadnego mężczyzny sympatią, ale do tego osobnika najwyraźniej czuła wyjątkową awersję. Postanowiła wpłynąć na bieg rozmowy, zanim obie wylądują w celi za obrazę czy nawet napaść na cesarskiego oficjela.
– Lejla Winter; miło mi pana poznać, Gubernatorze – odpowiedziała na zadane wcześniej pytanie, rzucając Trybadzie wymowne spojrzenie. – Proszę jej wybaczyć. Podróż nie obeszła się bez komplikacji: jesteśmy zmęczeni.
– Nic nie szkodzi. Z mistrzynią Weil znamy się nie od dziś: nie spodziewałem się po niej niczego innego, niż raczyła sobą zaprezentować.
Selekta pokraśniała ze złości i już nabierała powietrza, żeby zalać Baltana salwą z imponującego leksykonu obelg, ale Lejla złapała ją za przedramię, przerywając nadchodzącą eksplozję.
– Selekto, prowadź, proszę, do twojego zakonu. Jedyne, czego teraz pragnę to ciepła kąpiel i chwila relaksu.
– Im szybciej, tym lepiej – burknęła Safonka, patrząc wrogo w stronę zarządcy, który uśmiechał się tak serdecznie, że miała chęć mu przywalić.
– Dziękujemy Gubernatorze za miłe powitanie. Na pewno jeszcze będziemy mieli okazję do rozmowy.
– Liczę na to, panno Lejlo, liczę na to…
Baltan ponownie ucałował dłoń czarodziejki i ponownie trwało to stanowczo dłużej niż powinno, ale Lejla zakamuflowała odrazę uśmiechem tak szczerym, jak wyznanie miłości w trakcie orgazmu. Powściągliwości w uzewnętrznianiu wyuczyły ją lata spędzone na cesarskim dworze. Jako przedstawicielka gildii magów w cesarstwie uprzedzonym do astry, przez wielu nie była mile widziana u boku Cesarza i niejednokrotnie obraźliwie prowokowana, nie wspominając już o zaczepkach rozochoconych ambasadorów i arystokratów. W przypadku tych ostatnich Lejla z satysfakcją dawała upust irytacji, a bolesne odmrożenia uczyły nadgorliwców okazywać należyty szacunek.
Na rozkaz Balatana, straż w brygantynach zrobiła im przejście.
Selekta łypnęła na młodą służkę, która wycofała się za burmistrza. Dziewczyna wyglądała na niedożywioną, a spod chusty zawiązanej ciasno na szyi wyzierały jej siniaki.
– Bydle!
Pogoniła konia.
Do twierdzy zakonu Sióstr Miłosierdzia zostało kilka przecznic i niebawem ekspedycja pokonała ostatni zakręt, wychodząc naprzeciw głównej bramy. Katedralne mury klasztoru pięły się wysoko, dumnie eksponując niezałatane blizny po dawnych starciach.
Matka przełożona nakazała zostawić te szramy, żeby uczcić pamięć sióstr poległych podczas oblężenia przez Sungard.
Ponad monumentalnymi, żelaznymi wrotami wyrzeźbiono posąg kobiety; granitowa niewiasta w pełnej zbroi, dzierżyła miecz z symbolem zgromadzenia w jednej dłoni, drugą zaś kierowała ku wejściu, błogosławiąc wkraczających na teren zakonu. U jej stóp widniał napis „Quat az dil meguzarad”. Lejla nie znała tego dialektu.
– Piękne – westchnęła do przyjaciółki.
– Tak – przytaknęła bez namysłu Selekta. – Spędziłam tu całą młodość, a nadal czuję niezwykłą atmosferę tego miejsca. Miejsca, które podarowało mi drugie życie.
– Nie spodziewałam się tak głębokiej refleksji po tobie.
Selekta nic nie odpowiedziała, tylko wpatrywała się w posąg z zachwytem, a w jej oku – przez bardzo krótki moment – zakręciła się drobna łezka, którą Safonka pośpiesznie wchłonęła pod powiekę, dając wyraz mistrzostwu w maskowaniu wrażliwości.
– Co oznaczają te słowa? – Lejla ciągnęła temat.
– „Siła z serca płynie”, to motto zakonu, chociaż ja preferuję tradycyjną definicję siły, he – wyjaśniła, kwitując rechotnięciem.
Strażnik na machikule wrzasnął doniośle:
– Kto idzie?! – jego głos rozbił się echem pomiędzy katedralnymi pagodami.
Trybada wyjechała na przód i wyciągnęła emblemat zakonu, unosząc go wysoko w górę, tak, żeby najmita mógł go dostrzec w świetle pochodni.
– Mistrzyni Selekta Weil wraz z delegacją z Oruun!
– Mistrzyni wybaczy! Nie poznałem w ciemnościach! Otwierać! – krzyknął za siebie i po chwili rozległ się trzask poruszanych trybów.
Katedralna brama charakteryzowała się ciekawą konstrukcją: łukowate wgłębienia w podłożu wyznaczały tory, wzdłuż których poruszały się krawędzie obu części wrót. Po drugiej stronie dwóch mężczyzn obracało potężnymi korbami i wbrew logice nie wkładali w to za wiele wysiłku. Działo się tak za sprawą stalowych łożysk kulowych umieszczonych pod każdym z dwóch masywnych skrzydeł. Mechanizm lemachowej konstrukcji umożliwiał swobodne toczenie się kilku ton mosiądzu z lekkością zwykłych drzwi, a jednocześnie dodatkowo blokował wyważenie taranem.
Po niemal ceremonialnie długim rozwieraniu metalowych ramion wejście stanęło otworem. Wysoka kobieta odziana w habit przepasany szorstką krajką z gracją zeszła po schodach głównej katedry. Jej charakterystyczny czepiec ze sztywną podpinką na czole przypominał materiałową koronę, związane pod podbródkiem sukno zaś unosiło policzki, podkreślając starcze bruzdy. Kontrast do tego surowego oblicza stanowiło dobrotliwe spojrzenie ozdobione sympatycznym uśmiechem.
Selekta powoli przesunęła dłonią po twarzy w geście zażenowania.
– No i zaczynamy przedstawienie – wyszeptała pod nosem i zeszła z konia.
Komentarze (2)
Na Ilteris większość polityki opierała się na wątłych sojuszach oraz pracy wykwalifikowanych ambasadorów i szpiegów: stosunek obu wynosił jeden do jednego, gdyż każdy ambasador był po części szpiegiem - zastanawiam się, czy ten wstęp ma sens. Jest to chyba wiadomo, że polityka to zabawa w kotka i myszkę, nie dając się złapać, wyciągając jak najwięcej informacji. Coś jak witający się się z uśmiechem, trzymający za plecami nóż. W czasach Gry o Tron, czy innych podobnych produkcji trudno nie zauważyć pewnej gry toczonej przez wystrojnych przjyemniaczków, bądź piękności, ale to jest detal,
Miasto przelotowe, walka o wpływy w nim musi być zażarta, wszak handel to podstawa każdego państwa.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania