Pięć Domen: Tom 1 - Światło Północy: cz. 55
PIĘĆDZIESIĄT TWARZY BĄBLA
Na wieść o przybyciu ciężko rannego Hektora, Wilfred poczuł strach, jakiego jeszcze nigdy przedtem nie doświadczył. Szedł szybko, niemal biegł wzdłuż pociągłego korytarza, na którego końcu czekała okrutna prawda. Mroczne myśli nawiedzały jego umysł, szepcząc scenariusze, których nawet nie chciał być świadom.
Krzyk wypełniony bólem rozbił się echem po zimnych, kamiennych ścianach. Cesarz przyśpieszył. Pokonał zakręt i wyszedł na uchylone drzwi do pracowni pałacowego medyka, Ekberta Djona.
Kolejny wrzask i jęk zadudnił w gwarnym holu. Krzątająca się służba zamarła jakby akustyczna fala cierpienia zatrzymała ich w czasie.
– Wiem, że boli, ale opatrunek zgnił i wrósł w ranę. Muszę go wyciąć – wytłumaczył spokojnym głosem Ekbert i nakazał czeladnikowi stojącemu obok, by poszedł po świeżą wodę. Hektor tylko spojrzał na niego umęczonym wzrokiem, dostrzegając w tle sylwetkę Wilfreda.
– Panie… – zajęczał, wyciągając rękę w stronę władcy.
Cesarz chciał podbiec do Wulkira, ale smród paskudzącej się rany uderzył go jak cios pięścią w twarz. Zwolnił i odruchowo odwrócił głowę: było źle, bardzo źle.
– Jak to wygląda? – spytał medyka.
– Niestety tak jak pachnie, Panie – odpowiedział Ekbert z typowym dla niego, stoickim spokojem. – Stracił dużo krwi, a w ranę wdała się infekcja. Gdyby to był ktoś mniej rosły, już by nie żył.
– Will… – Wyszeptał z trudem Hektor, zwracając się do władcy po przyjacielsku; tak jak kiedyś, kiedy pilnował bezpieczeństwa chłopca, który miał zostać Cesarzem.
– Już jestem druhu. Co się stało? Kto ci to zrobił? – wypytywał Wilfred, chwytając jego uniesioną dłoń.
– Bunt… Bunt na północy. Białe Kruki… prze… przeciw Koronie. – Hektor ledwie mówił, ale był gotów przekazać wieści za wszelką cenę. Wilfreda zamurowało. Nie wierzył w to, co usłyszał. Tak ciężko pracował, aby zjednoczyć rozbite państwo, które zostawił mu Ojciec, a teraz…? Teraz wszystko posypało się jak domek z kart a niewypowiedziane dotąd słowo: „Wojna”, powoli materializowało się w jego wyobraźni. – Lejla… – wyszeptał i otrzeźwiał.
– A co z ekspedycją?! Co z Lejlą?! Hektorze…? – Eldenfist wydał już tylko charczący dźwięk ustępujący suchemu świstowi wydychanego powietrza. Jego oczy zaczęły błądzić.
– Panie, muszę opatrzeć jego rany inaczej nie przeżyje – upominał go medyk.
– Tak, oczywiście. Potrzebujesz jeszcze kogoś do pomocy?
– Damy sobie radę, dziękuję – oznajmił Ekbert i spojrzał na asystenta targającego misę ciepłej wody.
– Rób, co do ciebie należy. – Wilfred poklepał, go po ramieniu i opuścił komnatę. Wyrzut adrenaliny mobilizował go do podjęcia natychmiastowych działań.
– Czy Kapitan przybył sam? – spytał strażnika, który stał przed wejściem.
– Tak panie.
– Idź z wieścią do zakonów i strategów. Mają, czym prędzej zgromadzić się na Sali obrad. I poślij po księcia Felixa. Jokivar musi przybyć na wezwanie korony.
– Tak Cesarzu! – Potwierdził piechur, zasalutował i odmaszerował.
Wilfred ruszył do swojej komnaty, żeby w samotności złapać oddech. Minąwszy próg swojej niewielkiej oazy, oparł ręce na stole, który zatrzeszczał z łączeń; zupełnie jakby Cesarz nagle zrobił się cięższy.
Do dzisiejszego dnia Wilfred nosił w sercu nadzieję, iż jego rządy będą pierwszymi od exodusu starszych, podczas których nie dojdzie do rozlewu krwi. Teraz musiał zmierzyć się z nową rzeczywistością, która spadła na niego niczym grom z jasnego nieba i przygniotła jak wtoczony na plecy głaz.
W jednej chwili prowincja, będąca ofiarą zarazy stała się agresorem i to po tym jak namiestnik kilkukrotnie gościł w pałacu, prosząc o wsparcie. Myśli kłębiły mu się w głowie, mieszając obrazy, głosy i wydarzenia. Czy to w ogóle możliwe? Czy to się dzieje naprawdę?
– Weź się w garść! – skarcił się ciosem w policzek. Gest, choć symboliczny, najwyraźniej podziałał. Cesarz sięgnął do szuflady i wyciągnął podniszczony list od ukochanej.
– Jadę po ciebie – wyjął i pocałował kopertę od Lejli.
– Służba! – do sypialni wszedł jeden ze służących, których na oruńskim dworze zwano servi. Nikt nie wiedział, jak to się działo, ale zawsze przynajmniej jeden z nich, był tam gdzie go potrzebowano.
– Tak, Cesarzu?
– Poślij po Diasira Dalangana. Ma się tu zjawić natychmiast! – wydał rozkaz i wyszedł, kierując się wprost do komnaty, obrad. Na miejscu czekali już stratedzy z Oruun, przedstawiciele rycerstwa, a tuż za Wilfredem przybył Felix.
– Co się stało? – szepnął do cesarza zdziwiony nagłą mobilizacją.
– Wojna, Felixie – odpowiedział Wilfred i złapał go za ramię.
– Wojna?! A kto nas atakuje? – spytał Samunder, żywiąc skrytą nadzieję, że słuch go zwodzi. Cesarz już nie odpowiedział tylko podszedł do rozległego stołu z wyżłobioną mapą Sungardu.
Każdy ze zgromadzonych możnych sondował go wzrokiem. Wszyscy już zostali poinformowani o Hektorze, lecz nie wiedzieli, co lub kto się za tym kryje. Wilfred wziął głęboki oddech i rozpoczął obrady.
– Panowie, niestety spotykamy się po raz kolejny w tak krótkim czasie i w jeszcze gorszej sytuacji niż uprzednio.
Kapitan mojej straży, Hektor Eldenfist odniósł ciężkie rany, będąc na misji dyplomatycznej w Watenfel.
– Co?
– Jak to?
– To niemożliwe? – na sali podniosła się wrzawa, udawanego zdziwienia; zupełnie jakby nikt nie miał opłaconych donosicieli na dworze.
– Panowie, spokój! – zarządził władca i kontynuował. – Nie muszę was uświadamiać, że podniesienie ręki na cesarskiego delegata jest aktem zdrady wobec korony. Nim sir Hektor stracił przytomność, wskazał Białe Kruki, jako napastników; jednostkę wojskową pod jurysdykcją namiestnika Walonu. Jeśli to prawda, to mamy zamach stanu.
– Panie mój. Nie działajmy pochopnie – uspokajał go jeden ze strategów, a reszta mu przytaknęła. – Widziałem, w jakim stanie jest kapitan Eldenfista; może majaczyć od gorączki.
– Jego rana pochodzi od bełtu, a nie od dzikiego zwierza Dietmarze! Hektor był delegatem pod moją pieczą! Cesarza do cholery! Kto podnosi na niego miecz, kuszę czy pięść, musi za to odpowiedzieć! – nerwy przejmowały nad nim kontrolę.
– Rozumiem i przepraszam. – Strateg wycofał się ze swoich słów, widząc, że tylko podsyca gniew władcy.
– Nie przepraszaj! Twoja rola być głosem rozsądku, a moją utrzymać to państwo w całości. Mówcie, zatem, co radzicie!
– Panie, nie znamy szczegółów incydentu – przemówił Rychter Grewon strateg od bezpieczeństwa – Ostatni raport od namiestnika Mezmira prawił o walce z plagą i katastrofie humanitarnej. Być może to ta banda samozwańczych Wyzwolicieli Walonu, jak karzą się zwać te buntownicze bojówki. Może to oni napadli na sir Eldenfista w celu prowokacji.
Sugeruję, abyśmy dali Kapitanowi dojść do siebie i wezwali Namiestnika Galata do stolicy. Niech złoży wyjaśnienia – treść tej wypowiedzi, choć racjonalna i merytoryczna, była zbyt łagodna jak dla Władcy, pałającego chęcią zemsty i wzburzonego strachem o życie Lejli.
Wilfred szykował się, żeby zrugać stratega, ale Felix ubiegł jego wybuch.
– Za pozwoleniem, Cesarzu, zacni panowie. Nawet gdyby było prawdą, iż to buntownicy zaatakowali, to czyż nie jest zadaniem Namiestnika utrzymanie porządku na swoich ziemiach? – spytał z wyrachowaniem Felix.
– Tak książę, ale… – Strateg od gospodarki chciał coś dodać, ale książę nie ustąpił mu pola.
– Ulkryście – przewał mu Felix – Panowie, Cesarzu. Z i do stolicy przybywają setki delegatów, w tym z Jokivaru. Ja, osobiście, nie pamiętam, żeby choćby raz – zaakcentował dźwięcznie – napadnięto orszak z Cesarskim sztandarem, czy tu, czy na ziemiach moich ojców. Wiecie dlaczego? – Pytanie pozostało bez odpowiedzi, a zgromadzeni wymienili się tylko spojrzeniami.
– Już śpieszę z wyjaśnieniem. Dzieje się tak, bo nawet bandyci czują tu respekt do władzy, czego najwyraźniej brakuje na ziemiach północy.
– Do czego zmierzasz książę? – pośpieszył go Wilfred.
– Cesarzu, taka sytuacja, jeśli nawet w tej chwili nie jest wojną, to pozostawiona bez stanowczej odpowiedzi będzie zarzewiem do buntu przeciw koronie.
– Co zatem radzisz? – spytał Cesarz.
– Proponuję zebrać oddział konnych i jednostki Wulkirów stacjonujące w Oruun, zakony też powinny być obecne; pod moim dowództwem wyruszą na północ, z misją dyplomatyczną. W takim składzie pokażemy, że atak na kapitana cesarskiej straży nie ujdzie nikomu płazem, a jednocześnie zademonstrujemy jedność przy koronie. Niech ci buntownicy wiedzą, że są sami w swych dążeniach. Oczywiście w międzyczasie roześlemy wieści o mobilizacji bojowej do wszystkich frakcji rycerskich i lordów, w tym mojego ojca.
– Panie, pozwól mi wpierw działać! – wyrwał się dowódca elitarnego oddziału Hiltzal, Argil Ziner. – Kelce mogą być gotowe bodajże i dziś – zapewnił z ogniem determinacji w oczach.
– Więc niech dziś wyruszą! – rozkazał Cesarz. – Za dwa dni mają być na Telmiańskiej granicy. Zdadzą raport nim oruński batalion przekroczy Baskir. Czy ktoś ma coś do dodania?
– Ilu rycerzy mam przygotować? – spytał Galard z Żelaznej Kuźni. Przedstawiciele reszty zakonów przytaknęli mu jednomyślnie.
– Setka z każdej frakcji; nie więcej. Ja w tym czasie każe szambelanowi wysłać wiadomość do gubernatorów oraz mistrzów zakonów z rozkazem wprowadzenia stanu gotowości.
– W takim razie, szykuję się do wymarszu – dodał Felix i oddał pokłon.
– Nie książę. Pojadę osobiście – wypalił Wilfred, ku zdziwieniu zgromadzonych.
– Ale Panie, nie możesz się tak narażać! – zaprotestował Rychter Grewon – Co jak zostaniesz pojmany?
– Cóż by był ze mnie za władca gdybym chował się za murami zamku? Na szacunek ludu północy trzeba sobie zasłużyć. Jak zobaczą we mnie tchórza zamiast Cesarza, to bunt wyleje się poza granice Walonu niczym wezbrana rzeka występująca z brzegów.
– Dobrze to ująłeś panie – przytaknął Rychter.
– Hiltzal pojadą przodem i będą moimi oczami: nie będę ryzykował, jeśli zrobi się zbyt niebezpiecznie, Rychterze – uspokoił stratega od obronności.
– Ustalone panowie. Jutro wyruszam na północ – Książe Felixie, zostań jeszcze chwilę. Reszcie dziękuję.
– Tak Panie – przytaknął Samunder.
Gdy wszyscy opuścili komnatę obrad, mężczyźni przeszli do wyciszonej salki gdzie mogli porzucić formalności i porozmawiać jak przyjaciel z przyjacielem.
– Czyś ty oszalał, czy fiut ci na mózg uciska!? – zrugał go Felix. – Wiem, że o nią chodzi, nie zaprzeczaj! – uprzedził kłamstwo Wilfreda – Jak coś ci się stanie, to to państwo rozpadnie się jak słomiana chata na wietrze, a mój kochany tatuś, jako pierwszy, siłą sięgnie po tron.
Wilfred wahał się przez chwilę. Nie rozważał czy wyruszyć czy nie: to było postanowione. Zastanawiał się czy odpowiedź uzasadnić obowiązkami, czy postawić na szczerość: wygrała ta druga opcja.
– To prawda – przyznał pokornie – Ona gdzieś tam jest Felixie i od kilku dni nie daje znaku życia. A wiesz, kto jej pozwolił jechać?
– Ja! – Cesarz uderzył się w pierś. I złapał księcia za barki.
– Twierdzisz, że mnie kochasz, więc powiedz przyjacielu, czy nie zrobiłbyś wszystkiego, żeby mnie ratować? – Książę spuścił głowę. Nie musiał opowiadać na to pytanie.
– Jedź i uważaj na siebie, a ja obiecuję zająć się twoją rodziną i Hektorem. Sprowadź sobie tę czarodziejkę – wymamrotał Felix jakby obrażony.
Gdy wyszli z bocznego pokoju, do głównej sali obrad wkroczył strażnik: przysadzisty mężczyzna z zadartym nosem i przydużym kasku.
– Cesarzu, Diasir Dalangan przybył – obwieścił.
– Idź i przypilnuj przygotowań – Wilfred nakazał księciu. – Ja tymczasem rozmówię się Diasirem. Może zna jakiś sposób, żeby skontaktować się z Lejlą.
Kiedy uczestnicy narady powoli godzili się z widmem wojny. Księżniczka Holi, korzystając z ogólnego poruszenia, wymknęła się ze swojego pokoju i udała wprost do sypialni śpiącej siostry.
Bąbel, w formie skrzydlatego skrzata, powiedział, że potrzebuje czegoś należącego do Tiji, żeby mogli się komunikować, ale nie mógł to być byle grzebień czy broszka: Ichti potrzebowała czegoś bliskiego sercu siostry, czegoś, co posiadało ślad jej aury. Księżniczka wiedziała, co spełni te wymagania: srebrny wisior z amuletem, który starsza z sióstr Tarres dostała od matki.
Pomimo całego zgiełku wokół rannego, przy wejściu do komnaty śpiącej królewny, nadal stały straże.
– Panienka ma zezwolenie od Brata? – spytał jeden z nich, gdy Holi zachowując pozory beztroski, zbliżyła się do wejścia. Po incydencie z Breną i kucem strażnicy mieli się na baczności, jeśli chodzi o dostęp do Tiji.
– Panowie – podjęła Holi z przesadną arystokratyczną manierą – Mój brat ma teraz większe problemy na głowie i to na mnie spadła odpowiedzialność opieki nad Tijanorą – całe szczęście, po drodze zdążyła wypytać, co się stało Hektorowi i w pełni wykorzystała zdobytą wiedzę.
– Wpuście mnie! Muszę ją umyć – rozkazała. Obaj włócznicy wymienili spojrzenia i opuścili broń, zwalniając przejście. Wiedzieli, że tylko Holi i Wilfred mogą przebywać przy królewnie, więc fakt, że księżniczka robi rzeczy należące do obowiązków służby, wcale ich nie zdziwił.
– Proszę księżniczko – oznajmił wąsaty włócznik. Holi, z gracją godną królowej, wyminęła obu, ale gdy tylko pokonała zakręt, przyśpieszyła kroku.
Wpadła do sypialni siostry z siłą małego huraganu, wskoczyła na łóżko i zamarła. Tija nie miała na szyi amuletu.
– O nie… – złapała się za pobladłe policzki.
– Może się odpiął? – Sprawdziła pościel, poduszki i przestrzeń pod łóżkiem. Po wisiorku nie było ani śladu.
– Przecież niemożliwe, żeby ją ktoś okradł! – W stresie rozpoczęła nerwowy monolog, wyszeptując co rusz: – Siostrzyczko pomóż, pomóż, pomóż… – Świeczka na komodzie zapłonęła i zgasła.
– Dziękuję; jesteś kochana – pocałowała Tiję w czoło i otworzyła pierwszą szufladę. Na samym wierzchu leżał poszukiwany medalion. Ichti schowała go do kieszeni i ruszyła w stronę ogrodów, gdzie zostawiła kuca.
Tuż przed wejściem do parku drogę zagrodziła jej zakapturzona postać w długim wełnianym płaszczu.
– Stój w imię przyjaźni! – zaanonsowała głośno.
– Breno, śpieszy mi się – rzuciła zbywająco Holi. – Albo idziesz ze mną, albo wracaj do zamku – nie miała wątpliwości, że głos należy do jej rudej przyjaciółki.
– Żartujesz! Oczywiście, że idę z tobą! A gdzie idziemy? – spytała Ruda, uwalniając spod kaptura lawinę rdzawych pukli.
– Zobaczysz; chodź! – Ichti złapała ją za rękę i pociągnęła za sobą.
Przeszły przez deptak nieopodal stawów i podążając dalej bocznymi, krzaczastymi ścieżkami, trafiły na polanę, gdzie Bąbel ochoczo podgryzał soczystą trawę.
Holi podeszła do niego trzymając amulet w ręku.
– Mam przedmiot, o który prosiłeś. Co teraz? – spytała kuca.
– Ja wiem, że to nie jest zwykły koń, ale nigdy nie słyszałam, żeby gadał – skomentowała Brena, a konik parsknął oburzony i pochylił głowę.
– Mam ci go założyć, tak? – Bąbel prychnął, co Holi zinterpretowała, jako "TAK" w odpowiedzi na jej pytanie. Założyła mu medalion na kark, ledwie dopinając łańcuszek. Zwierzę wykonało kilka kroków w tył i parsknęło groźnie. Jego oczy i grzywa zapłonęły karminowym ogniem.
– Holi… Co się dzieje? – spytała przerażona Brena i stanęła za księżniczką.
– Zaraz się przekonamy; nie bój się.
Kuca otoczył krąg z płomieni, który implodował, wzniecając tuman gęstego dymu.
– Ekhe…
– Ekhe… – Obie dziewczynki zakrztusiły się dławiącym smogiem. W miarę jak wiatr rozwiał czarne obłoki, ich oczom ukazał się wypalony w trawie okrąg, a w jego centrum leżał wisiorek Tiji. Bąbel zniknął.
Holi podeszła i uniosła medalion. Rubinowy sulfiryt, mienił się hipnotycznie.
– Możesz mi wyjaśnić, co się stało? – spytała Brena
– A żebym to ja wiedziała – Ichti wzruszyła ramionami.
– To może ja wyjaśnię? – zaproponował głos wychodzący z amuletu.
– Bąbel? – zdziwiła się Holi
– Wole Sikher, jeśli pozwolisz.
– Z kim ty gadasz? – spytała Brena.
– Daj jej dotknąć amuletu – Sikher poinstruował Holi, a dziewczynka bez tłumaczenia pochwyciła dłoń Rudej i ułożyła na osadzonym w srebrze sulfirycie.
– Witaj Breno – pozdrowił ją chłopięcy głos.
– Ale czad! To jest nawet lepsze niż pierdzący ogniem koń – zachwyciła się Ruda.
– Babel… To znaczy Sikher – poprawiła się księżniczka. – Dlaczego teraz możesz mówić?
– Twoja siostra jest osłabiona przez klątwę, więc niewiele energii, jest mi w stanie przekazać, przez co przybrałem formę zwierzęcia. Teraz zredukowałem, swoje ciało i zamknąłem w małej przestrzeni.
– To, co teraz? – spytała Ichti.
– Zaprowadź mnie do brata, musimy się rozmówić.
**************************************
Grafika do rozdziału, dostępna w linku poniżej.
https://www.wattpad.com/myworks/321118796/write/1313655662
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania