Pięć Domen: Opowiadania - Przyjaciel: cz. 4
Broda makijażem mężczyzny
**** Ze słownika początkującego magika****
Wrażliwymi nazywano osoby z aurą zbyt słabą, aby samemu łamać symetrię astralnego pola. Umiejętności te jednakowoż nie były bezużyteczne: wrażliwi wyczuwali magię i mogli posługiwać się artefaktami wielkiej mocy. Mogli też wykorzystywać aktywne minerały, jako źródło wolnej astry.
**********
Perl ubrana w idealnie skrojony habit dopełniony zestawem stylowych stonowanych dodatków, z wrodzoną lekkością przemierzała surowy korytarz, roztaczając wokoło aurę beztroski i delikatnego piękna.
Minąwszy gobelin, przedstawiający Brukę o ciemnym umaszczeniu otoczoną przez wirujące piaski, skręciła do zakonnej biblioteki, przeszła między regałami, głaszcząc czule zakurzone, stłoczone tomiska i zatrzymała się przy jednej z półek.
Wizycie w tym sanktuarium wiedzy przyświecał inny cel niż czytanie: tego zbytnio nie lubiła.
Wyciągnęła obitą w skórę książkę bez tytułu na grzbiecie, otworzyła stronę oznaczoną zakładką i wypowiedziała odszukane hasło. Grube tomy przed nią, poszarzały i zlały się z półkami w jedną piaskowo-pyłową całość, formując owalny portal. Zbrojmistrzyni przekroczyła magiczny próg, którego krawędź oddzielała rzeczywistość od iluzji i zeszła po drewnianych stopniach tak lekko, jakby dotykała podłoża tylko dla zasady.
Komnatę po drugiej stronie astralnego przeskoku, wypełniały magiczne szumy po rzuconych niedawno zaklęciach. Jako osoba wrażliwa, Perl wyczuwała magię, a szarość wyjątkowo drażniła jej przeciwstawną, zieloną aurę.
– Widzę, że od razu wzięłaś się do roboty – zagabnęła do skupionej na inkantacji mistrzyni Karevis. – Tatiana musiała cię nieźle wystraszyć tym swoim wybuchem, co? – Kontynuowała, nie bacząc na to, iż przeszkadza mistyczce w odprawianiu rytuału.
Milena otworzyła oczy; wypełniała je metaliczna szarość wzbudzonej domeny zmiany. Szepcząc mantrę, ułożyła rękojeść miecza wewnątrz makutry. Srebrzyste piaski uformowały stożek, który przybrał smukły kształt i zespolił się w klingę, łącząc się z ofiarowanym jelcem.
– Oddech Arkturosa już gotowy – westchnęła Milena. – Jeszcze kilka skór, ogon, i…
– Jądra – zachichotała zbrojmistrzyni, siadając na balustradzie.
– Nie nazywaj ich tak; przecież wiesz, jak Sebil się o to irytuje. – Zaśmiały się obie.
– Brakuje mi ciotki – oświadczyła Perl i oparła głowę o ramię Mileny.
– Tak, to prawda… – Spojrzały na posąg Arkturosa, strzegący ołtarza. – Matce Sainik też bez niej odbija: nie ma się kogo poradzić, a nas przecież nie wypada pytać.
– Tatiana… – podjęła Perl. – Potrzebuje czegoś innego niż dobrej rady – orzekła i zobrazowała, co ma na myśli, kilkukrotnie wkładając i wyjmując palec z uformowanego drugą dłonią otworu.
– Może to i prawda – zaśmiała się Karevis. Odkąd zginał jej Gotfryd, jest z nią coraz gorzej.
– W wicehrabim nasza nadzieja – westchnęła teatralnie Perl i przejechała seledynowym paznokciem po zimnym ostrzu Oddechu Arkturosa, na którym dogasała magia. Niemal można było dostrzec parującą z jego powierzchni energię. – Czy to właśnie kazała ci zrobić Matka „Pajęczyna Między Nogami” Sainik? – spytała Mileny.
– Tak: mam sprawdzić i naładować magiczną broń. Nie wiem, co wydarzyło się na naradzie, ale musiało ją to mocno zaniepokoić.
– To prawda – stwierdziła zbrojmistrzyni. – Wyczułam to w jej zachowaniu i dostrzegłam w oczach, pomimo tej całej skorupy wrednej jędzy, którą się obleka, jak czymś się martwi.
– Jest coś jeszcze… – dodała z grobową miną Karevis. Perl zabrała dłoń od miecza i spojrzała przyjaciółce w stalowe tęczówki, które wokół źrenic przybierały lekki odcień złota. – Mam ćwiczyć teleportację… Aż do skutku.
*********************************************************
Wzdłuż granicy palcu targowego, wyznaczonej przez niewysoki mur, rozciągała się dzielnica: luksusowych karczm, średnich zajazdów, obskurnych szynków i wesołych mordowni, pogrupowanych wedle poziomu świadczonych usług. Tutaj można było znaleźć coś kojącego dla każdego umęczonego ciągłą agitacją gardła: doskonałe planferckie wino, mocniejszy rykrycki likier oraz pospolite – choć wcale nie gorsze – telmiańskie złote pszeniczne.
W tym urokliwym zakątku, gdzie interesy szły w parze z alkoholem, kilka przybytków słynęło z mieszania trunków z biznesem za wyjątkowo duże pieniądze. Zbudowano je tak, aby wejścia i ogrodzenia obudowywały okrągły placyk wokół marmurowej fontanny zdobionej rzeźbami wylegujących się lwów.
Pośród tych wyjątkowo szykownych lokali wyróżniał się murowany budynek z wypielęgnowanym i zadbanym ogródkiem, gdzie wiecznie zielone iglaki skrywały kilkanaście pięknie nakrytych stolików. Kamienny łuk wejściowy ozdobiono drewnianym napisem: „Złota Literatka” i to właśnie tego przybytku poszukiwała Matka Sainik; była tu umówiona na randkę z jednym z najbardziej pożądanych kawalerów w mieście, wicehrabią Herbertem Malmutem. Przystojnym wdowcem z wpływowego rodu, ale także filozofem i miłośnikiem literatury.
Wszystkie panny na wydaniu wodziły za nim oczami, gdy ten przechadzał się wokół swojej posiadłości, a Herbert ochoczo zapraszał co poniektóre do wspólnego spaceru i konwersacji – świadomie lub nie – rozniecając w nich nadzieję na schwytanie dobrej partii.
Nic więc dziwnego, że gdy zaczął pokazywać się tylko w towarzystwie Matki Sainik, która nie grzeszyła znajomością etykiety, mody, kosmetyków i długo by tak jeszcze, narodziła się plotka, iż wicehrabia woli mężczyzn, a Tatianie przypadło zadanie straszaka na tabuny powciskanych w gorsety zalotnic.
Prawda była jednak jeszcze bardziej okrutna dla wielbicielek przystrzyżonej szatynowej brody i niebieskich oczu: Herbert po prostu adorował Tatianę. Na całe szczęście dla niego, Matka Sainik, choć z początku oziębła, z czasem zaczęła odwzajemniać jego uczucia, czemu dawała świadectwo, spędzając całe godziny na przygotowaniach do każdego spotkania. Zważywszy na to, iż garderobę utożsamiała z salą tortur, można było uznać takie zachowanie za znak pełnego zaangażowania.
I tym razem, z pomocą Perl, udało się jej okiełznać wygląd twardej wojowniczki: szykowna purpurowa suknia wieczorowa; dopasowany filcowany kożuszek w kolorze rubinu i nienaganny makijaż; to wszytko wywoływało w Tatianie dziwne obce poczucie, iż jest kobietą – w dodatku całkiem ładną.
Spojrzenia podchmielonych przechodniów wpierw sprawiały jej nawet przyjemność, jednak z czasem zaczęły irytować. Chciała czym prędzej dotrzeć do karczmy, ale nie było to łatwe: buty na wysokim obcasie, do których zmusiła ją Perl, uniemożliwiały szybkie poruszanie. Matka zachodziła w głowę, jak można w tym chodzić na co dzień, w dodatku z taką lekkością, z jaką poruszała się zbrojmistrzyni.
W końcu dotarła na miejsce. Minęła stoliki rozstawione w zadaszonych altanach i stanęła w progu karczmy. Zapach marynowanego w egzotycznych przyprawach pieczonego mięsiwa zaostrzał apetyt. Tatiana zastukała kołatką, a skrzydło zdobionych intarsjami drzwi uchyliło się przed nią samo.
Weszła do środka, doszukując się magii, która za tym stoi. Karzełek, odpowiedzialny za tę sztuczkę, chrząknął dobitnie, sygnalizując swoją obecność i poprosił o kubrak. Matka Sainik, po chwili zmagań z guzikami, uwolniła klatkę piersiową z kożucha i oddała go zachwyconemu mężczyźnie.
Wewnątrz zapadła cisza. Wszyscy dostojni bywalcy ją tu znali – zresztą jak większość bogobojnych elit w mieście. Jednak teraz bili się z myślami, czy Tatiana kiedyś wspominała o siostrze bliźniaczce.
Jedno z krzeseł odsunęło się od stolika ulokowanego w wyodrębnionej alkowie; wicehrabia powstał i uśmiechnął się wdzięcznie, gestem dłoni zapraszając ją do stolika.
Szła tak zgrabnie, jak tylko umiała – a nie umiała.
Przez kilka metrów toczyła nierówną walkę z wyszczerbioną podłogą, nim zdołała dosiąść się do witającego ją ciepłym uśmiechem absztyfikanta.
– Nie musiałaś się tak stroić; wiem, że tego nie lubisz, ale doceniam gest… – spojrzał na krągłe, jędrne piersi Matki Sainik. – Efekt jest zachwycający – dodał.
– Ten stary ciuch!? Przestań, wzięłam pierwszą lepszą kieckę, he! – parsknęła głośno. – Przepraszam – zakryła usta.
– Nie przepraszaj; lubię to – puścił jej oko. Bruzdy na czole i w kącikach oczu tylko dodawały mu dostojności. Kelner dostąpił do nich ze zwinnością łasicy.
– Dzisiaj do picia polecamy rocznik 987, z plantacji pod Rdzawymi Szczytami; delikatny owocowy posmak idealnie kontrastuje…
– Dla mnie kieliszek do degustacji, a dla damy piwo – przerwał mu Herbert, a kelner w milczeniu sondował go wzrokiem, sprawdzając, czy aby się nie przejęzyczył.
– Piwo, sir? – dopytał dla pewności.
– Tak, piwo – powtórzył wicehrabia z emfazą.
– Weź od razu dwa – wypaliła Tatiana. – Po co masz się nachodzić – wyjaśniła, wykrzesując uroczy uśmiech. Kelner, w lekkim szoku, pokłonił się nisko i zostawił gości samych.
– Ciężkie obrady? – spytał wicehrabia.
– Cholernie… – burknęła Matka. – Czasami dziwię się, że to miasto jeszcze funkcjonuje. Ci ludzie nie mają pojęcia o polityce i gospodarce: jeden mówi, że sąsiedzi się na nas zbierają, a oni bagatelizują sprawę i, jak gdyby nigdy nic, przechodzą do bardziej istotnych spraw, takich jak: „Kiedy ogłosić sezon polowań na bażanty?” – dodała z ironią.
– A król?
– Nie wspominaj o tym warchole… – Tatian machnęła rękami tak, że omal nie zwaliła ze stolika filigranowego wazonu z jesiennymi kwiatkami.
Kelner przyniósł napoje. Zdobione szklanice wypełnione telmiańskim złotym ustawił przed Tatianą i polał wicehrabiemu odrobinę wina. Za aprobatą arystokraty pozostawił całą butelkę na stole, a Matka oddała mu jeden pusty kufel.
– Chcesz o tym porozmawiać, zrzucić trochę z pleców? – kontynuował Herbert i delikatnie pogłaskał dłoń Tatiany.
– Na Arkturosa, NIE! Wolę posłuchać co u ciebie. Opowiadaj o spacerach, drobnych przyjemnościach, konwersacjach, kwiatach… – Wicehrabia spochmurniał.
– Uważasz, że jestem małostkowy; rozpieszczony przez bogate życie, prawda? – oznajmił i ze smutną miną, zaczął odrywać kawałki ciepłego pieczywa podanego wraz z napitkiem.
– Nie, Herbercie; źle mnie zrozumiałeś.
Wicehrabia ponownie przeniósł spojrzenie na twarz Matki Sainik, wyczekując na słowa wyjaśnienia.
Boże… jego oczy i ta broda, mogłabym ją… Skup się, Tatiana! – pomyślała Matka i przeniosła wzrok na wazonik.
– Nie uważam cię za małostkowego; po prostu jestem przeciążona i… – zrobiła wymowną pauzę, jakby bała się własnych słów. – I zrezygnowana – dodała po chwili. – Twoje lekkie opowieści dają mi chwilę wytchnienia od codziennego natłoku obowiązków.
– No to zostaw to i… Wprowadź się do mnie! – wypalił wicehrabia, podnosząc głos z podniecenia. – Nauczę cię sztuki relaksacyjnych spacerów – dodał, a Matka Sainik zastygła z rozwartymi ustami. Nie wiedziała, czy bardziej przeraża ją ta propozycja, czy raczej fakt, że nawet się jej spodobała.
– Herbercie, ja... Ja nie mogę zostawić dziewczyn samych; jeszcze nie teraz.
– A Perl?
– Nie jest gotowa! – zaprzeczyła natychmiast. W głębi duszy bała się, że zbrojmistrzyni jest gotowa, a świadomość zmian, jakie to ze sobą niosło, skręcała jej żołądek jak wyżymaną ścierkę.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania