Pięć Domen: Opowiadania - Przyjaciel: cz. 21 - KONIEC
Coś się kończy, coś się zaczyna
Standardowy spokojny półmrok wypełniał kaplicę Arkturosa i jedynie kilka świec rozstawionych wokół ołtarza – przy wsparciu nielicznych magicznych latarenek uwieszonych na surowych ścianach – rozświetlało pomieszczenie bladym światłem. Astralne lampiony wystylizowano na tradycyjne kaganki, tyle że za źródło ognia służyły runy aktywujące i sproszkowane perły pustyni, których uwalniana moc ulatniała się z wolna, tworząc słupki z szarego zimnego światła.
Nic nie zapowiadało nadchodzącej magicznej burzy.
Gwałtowny rozbłysk jednej z tradycyjnych świec zburzył spokój sanktuarium. W ślad za woskowym zniczem poszły kaganki zawieszone najbliżej ołtarza kształtem przypominającego ogromną misę otoczoną balustradą.
Piaszczyste wydmy wewnątrz makutry zaczęły się wznosić i zapadać naprzemiennie, jak stado wielorybów wyłaniających się z morskiej toni, żeby zaczerpnąć powietrza. Na środku miniaturowej pustyni u stóp posągu boga zmiany wyrósł mały pagórek, który z każdą upływającą chwilą zwiększał rozmiary. W końcu nasyp przestał nabierać masy i zastygł w bezruchu. Chaos ustąpił ładowi – zarówno fizycznie, jak i w sferze astralnej.
Nie na długo.
Pozostałe magiczne latarenki i znicze wyrzuciły salwę błysków i zgasły równocześnie. Z górnej części hałdy wybiła owłosiona łapa, potem druga i obie odgarnęły piach ze szczytu nasypu, uwalniając kłąb ciemnej sierści, z którego sterczały szpiczaste, rysie uszy. Głęboki głośny oddech rozbił się echem o ściany. Po nim nastąpiło kilka kolejnych: krótkich i łapczywych, takich, jakie robi człowiek po długim bezdechu.
Wzgórek wybuchł, uwalniając resztę smukłego ciała. Bruka o wchodzącym w nocny fiolet ciemnogranatowym umaszczeniu wypadła z pylistej kurzawy.
Kasłała potwornie.
Wyschnięte na wiór płuca odmawiały posłuchu i wyrzucały powietrze, wywołując potworne konwulsje.
Mistyczka spadła na podłogę i zwinęła się w kłębek. Powracająca świadomość wymusiła spokój, a małe łyczki tlenu oswoiły odnowione ciało z procesem oddechu. Odczuła zimno bijące od kamiennej podłogi. Jej nieużywane od lat organy, budziły się do życia, a mózg dopiero uczył regulować temperaturę. Po kilkudziesięciu gwałtownych spazmach drgawki ustały. Uspokoiła się na tyle, by spróbować wstać.
Upadła na kolana i w porę podparła ramionami, odwołując randkę twarzy z podłogą.
– Potrzebujesz pomocy, Sebil? ¬– rozbrzmiał stanowczy damski głos.
– Przydałoby się Tat… – Bruka przerwała i spojrzała na postać w szarym habicie. – Milena?
– Sporo się zmieniło – oświadczyła Matka Karevis i otuliła mistyczkę kocem.
– Ile spałam?
– Siedem lat.
– To tłumaczy, dlaczego to była najcięższa pobudka od kilku stuleci.
Milena podała jej kubek wody, który przyniosła razem z kocem i ciepłym owsianym kleikiem. Brukijka nie radziła sobie jeszcze z czynnością chwytania. Więc Matka podstawiła jej napój pod usta.
Piła, jakby kolejnej okazji miało już nie być.
– Skąd wiedziałaś, że się wybudzę?
– Powiedzmy, że dostałam cynk od przyjaciela.
– Gdzie… Tatiana?
– Wszystko w swoim czasie; na razie pij i ćwicz ciało. Przyda nam się twoja siła.
Mistyczka spojrzała na Milenę podejrzliwym wzrokiem. Zakonnicę otaczała dziwna łuna: zbyt niewyraźna, żeby określić jej źródło. Jedno było pewne: to coś nowego i obcego.
– Witaj w zakonie Sióstr Miłosierdzia Matki Imaltis – oświadczyła Karevis i rozłożyła ręce w geście powitalnym.
********************************************
– Na Arkturosa… – westchnęła Sebil i wzdrygnęła się na samo wspomnienie tego dnia, a myśl o zbliżającym się kolejnym śnie i kolejnej pobudce w świeżym, zregenerowanym ciele, wwierciła się boleśnie w świadomość. – Czułam się wtedy, jakby ktoś mnie przeżuł, wypluł, a potem roztarł o podłogę – oświadczyła, jeżąc na plecach pręgę niemal czarnej sierści.
– Wyglądałaś niewiele lepiej – skomentowała Matka Karevis, odstawiła pustą filiżankę i powstała z krzesła.
– My tu gadu gadu a obowiązki czekają. ¬– Wzięła się za zbieranie naczyń na tacę, ale gdy złapała za ostygły czarny napój, który dodawał energii, mistyczka zabrała jej kubek.
– Zostaw! Jeszcze się przyda.
– Jak chcesz; tylko potem nie biegaj po korytarzu w amoku – przestrzegła ją Matka, uniosła tacę i zawróciła w stronę schodów.
– Mileno…
– Tak, Sebil? – Przystanęła.
– Przepraszam…
– Nie twoja wina: nie ty decydujesz, kiedy się obudzisz.
– Wiem, ale nadal pazury same wyłażą na myśl, że gdybym tylko była wtedy z wami… Perl, Talina, Jon i Tatiana; one nadal by żyły.
– Nie – zaprzeczyła pewnie Matka Karevis. – Chyba zapominałaś, ile czasu minęło.
– Prawda: zawsze zapominam, że twój pasożyt przedłuża ci życie; ale wiesz, o co mi chodzi!
– Przyjaciel – poprawiła ją Matka – i wiem.
Sebil przewróciła oczami.
– Twój toksyczny kompan. Lepiej?
– Może być. Prześpij się trochę. Ja idę na nabożeństwo.
– Cieszy mnie tylko jedno… – zagabnęła Sebil, nim Milena zniknęła w korytarzu za zakrętem.
– Mianowicie?
– Cieszy mnie, że ten zdrajca dostał za swoje.
*******************************************
Pochód egzekucyjny w obstawie armii podszedł pod Telmiańskie mury. Dwie spętane osoby – z zarzuconymi na głowy workami – pchnięto na kolana. Obrońcy miasta i arystokraci ciasno obstawili mury i z trwogą obserwowali demonstrację tego, co czeka wrogów Sungardu opornych na zjednoczenie. Nie było wśród nich wicehrabiego Herberta. Nie chciał na to patrzeć. Tatiana też by nie chciała, żeby oglądał ją w takim stanie.
Więźniom zdarto przesłony.
Poturbowana Matka Sainik spojrzała w twarz temu, który zdradził zakon i całe miasto. Parsknęła głośno i wbiła w skatowanego mężczyznę pogardliwe spojrzenie.
– Czyli to ty… To od początku byłeś ty… Osoba, która miała dbać o nasze bezpieczeństwo.
Diuk Linden, zwierzchnik Telmiańskiej armii, milczał.
– Ironia losu, co? Chciałeś, żeby zrobili z ciebie wybawcę i człowieka Cesarza, a zdechniesz jako zwykły zdrajca… I wiesz, co ci jeszcze powiem?
Oligarcha spojrzał na nią z wyrzutem i zrezygnowaniem.
– Mnie to nawet nic nie zaboli – przerzuciła wzrok na mury – ale mam nadzieję, że dla ciebie to będzie długa i bolesna droga do niebytu. – Splunęła mu pod kolana.
Milena przyglądała się wszystkiemu przesłonięta cieniem rzucanym przez machikuł.
Miecz egzekutora błysnął w świetle palącego słońca i rozciął Lindenowi krtań. Krew zabulgotała wypychanym z płuc powietrzem. Diuk męczył się długo – kat sam był zdumiony. Zupełnie jakby życie tliło się w telmiańczyku tylko po to, żeby jeszcze go po torturować.
W końcu przestał dygotać i zastygł w pośmiertnym spazmie.
Kolejny błysk klingi.
Wiejący od strony miasta wiatr przyniósł pogłos zbiorowych modłów. W willi wicehrabiego rozbiła się szklanka wypuszczona z odrętwiałej od trucizny dłoni.
Matka Sainik klęczała na ubitej ziemi z lekkim uśmiechem wyrysowanym na spokojnej twarzy. Nie szarpała się, nie dusiła krwią. Czas ospale brodził w teraźniejszości zgęstniałej wokół tej chwili. Rusztowanie z magicznie podtrzymywanego życia wypełniało cielesną skorupę Tatiany. Jej już tam nie było. Przedstawienie zakończyło powolne patetyczne osunięcie wojowniczki na bok.
Herbert po raz ostatni otworzył zmęczone oczy. Nie chciał czekać nawet minuty na ponowne spotkanie: wypił truciznę bez wahania. Ostatnim spojrzeniem na ukochany ogród dostrzegł znajomy uśmiech w rozmytych poblaskach słońca. Złożył usta do pocałunku i zgasł.
Milena narzuciła kaptur i zeszła z obwarowań.
– Dosyć już tej śmierci. Nikt już nie zginie… Ty też nie – wysyczała nienaturalnym szeleszczącym głosem.
– Coś ty uczyniła, Córko… – wyszeptał astralny wiatr.
***************** KILKADZIESIĄT LAT PÓŹNIEJ *************************
Milena rozkoszowała się oczyszczającą ze stresu pracą w ogrodzie. Doglądanie tego skrawka ziemi było dla niej tak samo ważne, jak troska o swoje podopieczne. Gładzone z uczuciem delikatne listki młodych kiełków odwdzięczały się szybkim wzrostem i późniejszym pięknym zakwitem.
– Matko! – Kobiecy krzyk zmącił sielankę.
– No i po spokoju – skomentowała pod nosem Karevis, wstała, otrzepała roboczy habit i obróciła się w stronę będącej już blisko siostry Ines.
– Złap kilka oddechów, Ines, i mów, co się stało!
– Dzie… Dziecko… Pod broną.
– Dziecko?
– Tak, dziewczynka, ktoś ją podrzucił.
– Na litość Imaltis! – oburzyła się Milena. – Weźcie ją do środka.
– Niech Matka zobaczy. – Ines chwyciła Karevis pod ramię i niemal zaciągnęła na zewnętrzy dziedziniec, gdzie stadko siostrzyczek szczelnie oblepiło jakiś obiekt.
Milena klasnęła w dłonie, a zaaferowane siostry rozstąpiły się, tworząc ścieżkę wprost do drewnianego krzesła z przymocowanymi kołami.
– Bogini, daj mi sił – westchnęła ciężko, kreśląc runę słońca w powietrzu.
Na wózku, w kompletnym bezruchu, siedziała kilkuletnia dziewczynka. Jej głowa opadała bezwładnie na ramię, kierując puste spojrzenie gdzieś w kamienną posadzkę.
Matka podeszła bliżej.
Dziecko, ubrane w schludną sukienkę i wełniany sweterek, miało niewielki zwitek papieru wetknięty w kieszonkę. Milena wyciągnęła liścik i powolutku rozwinęła rulon. Nie było na nim wiele tekstu. Tylko imię nakreślone zgrabnym pismem.
„Selekta”
Komentarze (6)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania