Pokaż listęUkryj listę

Pięć Domen: Tom 2 - Wiatry Zmiany: cz. 65 - EPILOG

Bajka z życia

 

Płynął… Sunął lekko pośród bezkresu mieszaniny światła i ciemności; cienkiej warstwy istnienia zawieszonej pomiędzy życiem a śmiercią, zapomnieniem a nadzieją. Dryfował na rozdrożu i było mu dobrze, ale musiał się zdecydować – jak każdy na pograniczu.

Ciepło owiało mu twarz. Początkowo miłe doznanie przerodziło się w parzące nieprzyjemne gorąco.

– SPÓJRZ NA MNIE, MESIE.

Otworzył oczy. Szkarłatne światło wtargnęło pod powieki, wżerając się w umysł z bolesnym kłuciem.

– MUSISZ IŚĆ I ZOBACZYĆ. POKAŻĘ CI, ALE TYLKO TAM, GDZIE MURY OCIEKAJĄ MOJĄ OBECNOŚCIĄ.

Poczuł coś… Lekki skurcz w nogach jakby umysł nieśmiało badał swoje naczynie.

– WSTAWAJ.

Ciepło rozlało się po całym ciele. Przyjemny spokój nicości ustąpił, chaosowi istnienia.

– WSTAWAJ, MESIE!

Krew popłynęła żwawo, tłocząc życie w członki, a niepokój zatruł umysł troskami żyjących.

– Ja nie chcę…

– MUSISZ!

Otworzył oczy i zmełł coś spierzchniętymi ustami. Czuł, że żyje, bo bolało go wszystko. Gorączka trawiła osłabione ciało, wymywając resztki unitry. Świat mienił się bladym światłem poznaczonym mętnymi barwami. Kilka kropel słonego potu spłynęło z czoła i podrażniło mu oczy.

Umysł poderwał rękę, żeby ochronić wzrok, ale uniosła się tylko pamięć po kończynie – eteryczne przedłużenie obandażowanego kikuta.

Przypomniał sobie… Chciał krzyknąć, ale tylko charknął starczo.

Kilka cieni poprzecinało blade światło, rozciągnięte głosy popłynęły nieskładną mieszaniną sylab i pohuków. Poczuł kształt. Gdzieś w niedaleko. Ślad miłości, troski i strachu znaczący astrę. Smuga emocji zbliżyła się, zimny okład otarł mu czoło.

Mógł zasnąć, był bezpieczny.

 

***

 

Gilbert obudził się ponownie, chyba już piąty czy szósty raz z rzędu, ale tym razem postanowił nie zasypiać. Odruchowo spróbował zaprzeć się obiema rękoma o pościel i podciągnąć na łożu, ale kikut prawej ręki tylko poszurał po posłaniu. Mózg jeszcze pamiętał, że kończyna powinna być dłuższa – będzie pamiętał jeszcze długo.

Burmistrz przerzucił ciężar obolałego ciała na lewą stronę i wymęczonym ruchem wciągnął plecy na wezgłowie. Poczuł dumę, jakby zdobył samą Matagorę, ostry szczyt z odsłoniętymi solasami, który świeci nocami w głębi Chamankadaru.

Uspokoił serce, otarł czoło rękawem od koszuli i rozejrzał się po izbie. Rozpoznał wystrój komnaty gościnnej ulokowanej niedaleko ratuszowej kaplicy. Przez lekko rozchyloną storę wpadało spokojne światło poranka, a w nim tańczyły drobiny wzbitego kurzu otoczone błyskami pobudzonej astry.

Zbladł, a serce zatłukło mu w piersi. Odrzucił pled i pomacał się w pasie. Pomimo iż oczy nie pozostawiały wątpliwości, ręce odruchowo musiały sprawdzić. Nie miał go. Nie miał pasa.

Drzwi rozchyliły się ostrożnie.

Swobodna, ale nadal szykowna kotarta przykuła wzrok burmistrza barwionym na malachit jedwabiem. Margi spojrzała na niego zatroskanym wzrokiem, a błysk wzruszenia w jej oczach sprawił, że Gilbertowi zrobiło się jakoś lżej. Przynajmniej ten fragment rzeczywistości pozostał bez zmian.

Baronowa Elenbrille przywołała serwi, nakazała jej przynieść kilka rzeczy i czym prędzej posłać po cyrulika. Młodziutka służka przytaknęła i pobiegła, a Margi podeszła do łóżka. Nawet wczesnym rankiem jej nienaganny strój z dobrze dobranymi dodatkami eksponowany przez wyćwiczone poukładane ruchy sprawiał, że burmistrzowa emanowała charakterystyczną mieszanką siły, piękna, delikatności oraz pewności siebie nieosiągalną dla mężczyzn.

Obeszła posłanie, wysunęła jedną z szuflad w komodzie i wyciągnęła zeń cienki pas ze zdobioną kamieniami klamrą: rzekoma pamiątka rodowa, z którą jej mąż nie rozstawał się prawie nigdy.

Burmistrz zafrasował się, wyczuwając wyważoną obojętność żony.

Wie, pomyślał, ale jak mogłaby nie wiedzieć o czymś, co widział każdy wojak z pałacowej gwardii i przynajmniej dwie dziesiątki Pieśniarzy.

Margi delikatnie zapięła pas na biodrach męża. Jej milczenie przygniatało Gilberta bardziej niż monstrum, które wcześniej zmiażdżyło mu ramię.

– Wiem, że go lubisz – wyszeptała i wymusiła delikatny uśmiech.

– Margi, ja…

Serwi przyniosła tacę z lnianymi okładami, kubeczek esencji z kory i dzban górskiej źródlanki. Burmistrzowa przejęła utensylia, odstawiła na komodzie i odprawiwszy służkę, usiadła na posłaniu.

– Chciałem tylko…

– Ćśś… – Położyła mu palec na spieczonych ustach. – Nic nie mów.

Dolała wody do kubka z czarną esencją i podała Gilbertowi do picia. Skrzywił się, bo smak brzozowego dekoktu był cierpki nawet po rozcieńczeniu, ale wiedział, że za chwilę przyjdzie ulga bez zbędnego otępienia jak w przypadku maku.

Odstawił naczynie i spojrzał na żonę. Moczyła lnianą chustę w czystej, chłodnej wodzie. Wystawił rękę, żeby ją dotknąć, ale Margi spojrzała mu prosto w twarz. Wycofał dłoń. Oczy oknem inry, mówiono, a za tym oknem szalała nawałnica.

– Połóż się.

Opadł na poduszkę z wyraźną ulgą.

– Opowiem ci bajkę.

Gilbert zerknął na nią badawczo, ale nie spytał. Brzoza powoli odprężała obolałe ciało, a zimny dotyk na czole przyniósł znaczną ulgę.

– Była sobie kiedyś młoda arystokratka; nie piękna, nie brzydka, zwykła dziewczyna z bogatego domu. – Ton jej głosy wybrzmiewał bliżej nieopisaną goryczą i ciężkością. – Rodzice, wysoko postawiony baron i matka mencerka spokrewniona z samymi Samunderami, wychowali ją na dumną wyniosłą i pyszną damę, a młódka z całą pasją i determinacją wykrzykiwała światu, że jest kimś więcej niż kręcące się po posiadłości zwierzęta podobne ludziom tylko posturą. Wygodnie ci? – spytała lekkim ciepłym altem.

Gilbert skinął głową. Miał wrażenie, że Margi na chwilę wynurzyła się z głębokiej studni.

– To dobrze. Ta dziewczyna z bajki, dajmy jej na imię Margi, ona nasiąknęła pogardą jak sucha chusta wodą. – Wyżęła okład i otarła czoło mężowi. – Na dodatek wbito jej do głowy, iż każdy rodzaj aury nieważne jak wrażliwej to brud, niedoskonałość, skaza, której nie da się zmyć, bo to szpetność nie ciała, tylko samej inry. Dziewczyna wierzyła; głównie ze strachu. Kapłani Matki mówili okropne rzeczy: że wrażliwi mordują swoje rodziny, przeklinają uprawy, plugawią płody, wykrzywiają dzieci, zsyłają szaleństwo i tego typu rzeczy.

– Głupcy… Bogobojni głupcy… – wyszeptał burmistrz.

– Na jednym z takich seminariów Margi poznała młodego mężczyznę. Kłócił się zaciekle z kapłanami za każdym razem, gdy ci ledwie zdążyli rozewrzeć usta do kolejnego kazania. Od razu jej się spodobał: wysoki, szczupły, czarne włosy, szerokie ramiona, dumnie wyprostowane plecy i to zadziorne ogniste spojrzenie.

– Chyba go znam – uśmiechnął się Gilbert.

– Ćśś… Nie możesz go znać. To tylko bajka. – Nie zaśmiała się, nie ułożyła ust nawet w najdelikatniejszy zaczątek uśmiechu, a gdyby burmistrz otworzył oczy, zobaczyłby krople spływające po alabastrowym policzku jak poranna wilgoć w ogrodzie po kamiennym posągu. – Nie minęło wiele czasu, aż ten uroczy arystokrata z Oruun zaczął być częstym gościem w posiadłości baronostwa, a później i w łożu baronówny, ale tego Margi nie opowiadała rodzicom.

– Ta dziewczyna z bajki była mądra. – Zaśmiał się na wspomnienie tych upojnych nocy, kiedy zakradał do posiadłości baronów.

Burmistrzowa zaśmiała się smutno.

– Nie była mądra, Gilbercie. Była ślepa; ślepa i głupia z miłości. Tak ślepa, że nawet nie wyczuła nic dziwnego wokół swojego lubego; zignorowała dziwne zimno kłębiące się w ciepłej komnacie, kiedy oddawali się namiętnej miłości; nie sprawdziła, czy jej kochanek, a potem mąż, był rzeczywiście tym, za kogo się podawał; nie dziwiła się, kiedy nieufni wobec obcych rodzice przyjęli go jak swojego, a brukijska służba kłaniała mu się w pas z prawdziwym szacunkiem. Nie, Gilbercie… Była zakochana, głupia i ślepa. Głupia Margi z Bajki… Tak, to bardziej adekwatne imię.

Odstawiła misę na tacy. Odruchowo chciała chwycić dłoń męża, ale miast tego pogłaskała pościel narzuconą na burmistrza do połowy torsu. Gilbert obrócił głowę na poduszce i spojrzał na nią taksująco – a Margi na niego: zimno, smutno, z wyrzutem i troską, a to wszystko skotłowane w jednej parze oczu.

– Czar prysł, gdy którejś nocy czarnowłosy ideał zaczął mówić przez sen; mówił rzeczy niezrozumiałe, przeklinał bóstwa, odpierał zarzuty. Głupia Margi chciała go wybudzić i wtedy… Wtedy to się stało. Uniósł dłoń, wymamrotał coś w nieznanym języku. Błękitny grot przeszył sypialnie, rozrzucając płatki białego puchu. Nie chciałam wierzyć oczom, sobie… Zrzuciłam to na koszmar, paskudną wredną marę mącącą jawę jakimś majakiem.

Gilbert podał jej rękę. Ścisnęła ją mocno. Zachęcony ciepłym gestem podciągnął się na łóżku i otworzył usta, żeby szepnąć choćby zwykłe przepraszam; przepraszam, że okłamywałem cię przez pół życia – ale ona nakazała mu milczeć.

Margi, którą znał znowu gdzieś zniknęła, schowała się za ścianą z grubego lodu.

– Pewnego dnia Głupia Margi z Bajki zwierzyła się Ingrid, jednej ze szlachcianek, a ta powiedziała, że ma na służbie wrażliwą. Dziewka była dzieciata, kiedy przywlekła się pod bramę, wyjaśniła, więc stara hrabina zgodziła się ją nająć. Głupia przyjaciółka Głupiej Margi powiedziała, że ta serwi nie ma za silnej aury, ale wyczuje swojego.

I wyczuła…

Świat zakochanej dziewczyny rozpadł się na małe ostre odłamki. Biedna Głupia, Margi…

– Nie jesteś głupia! – Spróbował się przysunąć, ale ona zatrzymała go dłonią i odwróciła głowę w stronę okna.

– Nie obrażaj mnie, Gilbercie! Nie mam nic wspólnego z tą naiwną dziewczyną z bajki. Na czym to ja… A tak. Głupia Margi chciała wygarnąć mężowi wszytko, chciała rzucić się z płaczem do matczynych kolan i łkać, aż wypłyną jej oczy, chciała… ale nie zrobiłam nic; bo nie robić nic jest łatwiej niż zdzierżyć chaos prawdy; bo dziewczyna z dobrego domu nie może spółkować z wrażliwym; bo to wstyd i hańba gorsza od oddania się śmierdzącemu pijakowi za szynkwasem; bo tak mogła dalej być z mężczyzną, którego kochała.

Pogłaskała męża po policzku.

– Biedna, ślepa, Głupia Margi… Smutna ta jej historia, prawda Gilbercie? – Uśmiechnęła się i otarła łzy.

Cały czas nie odrywał od nie wzroku.

– Smutna i samotna – skomentował w końcu. – Jak można być tak samotnym, będąc tak kochanym?

– Tajemnica, Gilbercie, ona zawsze oznacza samotność. A skrywana prawda potrafi być tak… tak szpetna, tak niepasująca do człowieka, że ten nie chce na nią patrzeć, więc Głupia Margi okutała tę prawdę w tkaninę z ładnych kłamstw i żyła dalej z ropiejącym zawiniątkiem w sercu.

Wstała niespiesznie i zbliżywszy się do okiennic rozchyliła grube story. Na dziedzińcu nadal uprzątano szkody. Życie toczyło się dalej, zawsze się toczy.

– Pewnego dnia Margi z Bajki dopadły straszne mdłości… Mięta ani rumianek nie pomagały, więc zawołano medyka. Jej mąż był wtedy poza miastem, w związku z kandydaturą na burmistrza musiał udać się do Oruun. Przywdział wtedy taki rodowy pas z szeroką klamrą, podobny do twojego, Gilbercie, ponoć dla szczęścia, nieważne. Medyk stwierdził, że Głupia Margi jest brzemienna. Radość uderzyła jak fala przypływu, a potem cofnęła się odsłaniając muliste czarne dno wyłożone strachem i uprzedzeniami. Wszystko się posypało… Znowu. Wszystko, co zdołała ukryć w głębi myśli, wróciło z siłą huraganu. Przecież Margi z Bajki nie mogła urodzić potwora, nie mogła się zhańbić. Okropne… Żyć z takim wstydem. Nie spała, nie jadła, tylko wymiotowała, i sama nie wiedziała czy to zwyczajne w tym stanie mdłości, czy rzyga na samą myśl o tym co nosi w łonie. Nocami męczyły ją koszmary, noc w noc rodziła zdeformowane monstrum z kilkoma rzędami zębów i ciałem włochatego pająka, zupełnie jakby Przemrocznica pokarała ją za głupotę.

Margi zaśmiała się spastycznie.

– Głupia dziewczyna, prawda, Gilbercie?

Nic nie powiedział.

– Po którejś nieprzespanej nocy z rzędu coś w niej pękło. Zerwała się z posłania, ubrała i zeszła do komnat dla brukijskiej służby. Powiedziała, że zapłaci złotem za metodę i milczenie. Jedna starsza brudaska kazała jej czekać następnej nocy na tyłach stajni, więc Głupia Margi czekała i się doczekała. Stara dała jej specyfik. „Kilka kropel do wina, nie więcej”, powiedziała, wzięła sakwę i tyle ją Margi z Bajki widziała. Otumaniona strachem desperatka zrobiła, jak nakazała zawszona wiedźma, i zadziałało. Głupia Margi obudziła się blada z kałużą krwi między nogami, ale szczęśliwa i wolna.

Gilbert spąsowiał i zacisnął dłoń na pościeli tak, że strzeliło mu z knykci.

– Chcesz wody, Gilbercie? – spytała jak gdyby nigdy nic.

– Nie, dokończ bajkę, jest bardzo… ciekawa.

– Nie ma już tego wiele. Lata mijały, a Głupia Margi patrzyła jak szlachcianki brzuchacą się jedna po drugiej, a potem wydają na świat takie urocze szkraby, i za każdym razem, kiedy ta Margi z Bajki brała berbecia tej czy innej kuzynki na kolana, kiedy dzieciątko patrzyło na nią niewinnym ufnym wzrokiem, wtedy dopiero pojmowała, co zrobiła. Zabiła własne dziecko… – dokończyła: powoli, akcentując każde słowo.

– Swoje? – Gilbert zazgrzytał zębami: w tym stanie nie mógł zrobić wiele więcej.

– Tak, swoje; bo o tym, że zabiła jego dziecko, wiedziała od początku. Ale głupi ludzie, robią głupie rzeczy i zawsze przyjdzie im za nie płacić. Głupia Margi też zapłaciła, słono, okrutnie wręcz. Bo kiedy podjęła ryzyko urodzenia potwora, dowiedziała się, że nie już może zajść w ciążę, że stara bruka zadrwiła z niej w okrutny sposób, że trutka, którą dała zarozumiałej arystokratce, powodowała trwałą bezpłodność. Każdy w Zaułku o tym wiedział, a Krwawą Dziewicę podawano dziwkom w zamtuzach, żeby nie zachodziły z byle łachem.

Burmistrzowa odeszła od okna i spojrzała na męża zmęczonym, wyjawionym wzrokiem, któremu życia dodawały jedynie błyski łez.

– Mogłaś mi powiedzieć. – Gniew skłębił mu się w gardle.

– Tak, ja bym powiedziała swojemu mężowi, ale tamta Margi z Bajki nie była mną, tylko głupią arystokratką z ptasim móżdżkiem wypełnionym strachem.

– Pomógłbym ci, na litość Matki! – wrzasnął, zbladł i opadł na łóżko jak płachta papirusu.

Burmistrzowa zerwała się z miejsca i podała mu wody z resztką brzozy.

– Odpocznij, to tylko bajka, Głupia Margi nie istnieje naprawdę… Już nie, właśnie ją zamordowałam.

Pocałowała męża w czoło.

 

***

 

Rytmiczny stukot roznosił się w piwnicach pod ratuszem. Gilbert kuśtykał niezgrabnie; ledwie co zdążył stanąć na nogi, ale nie mógł czekać dłużej. Czerwony smok prześladował go we śnie za każdym razem, kiedy burmistrz Girzel zamykał oczy.

Zabrał ze sobą dwóch strażników; zostali na warcie przy włazie. Kamienne kolce, które przebiły poprzednich gwardzistów nosiły ślady z zaschniętej krwi.

Gilbert nie wziął pasa, obiecał Margi, że ten ostatni raz go nie założy, bo musi czuć całym sobą. Ostatni raz i potem napiszą inną bajkę, razem.

Dotknął okrwawionego kolca. Wrzask umierającego uderzył w jego astrę. Ból i Panika.

Puścił zimny granit, jakby ten parzył żywym ogniem. Nie po to tu przyszedł. Sumed nakazał wejść do więzienia, gdzie jego obecność nadal była silna. Okrągła podziemna komnata tętniła pochłanianą magią. Czerwień buchała ze ścian i kłębiła się w centrum, majacząc sylwetką klęczącej dziewczyny. Wokół pochłaniających glifów formowały się krystaliczne zalążki sulfirytów. Gilbert czuł obecność Murkira: ogień, krew, siła i wściekłość wymieszane w różnych odcieniach czerwieni. Odłożył kij, usiadł w miejscu, gdzie tkwiła opętana księżniczka i otworzył aurę. Wizja nie pojawiła się, nie zamigotała nieskładnym obrazem; ona eksplodowała jak wulkan, wtłaczając emocje i wspomnienia w brutalnym ataku na umysł. Gibert szarpnął korpusem, zadygotał i zastygł z ciałem wygiętym w łuk. Czerwień zalała mu oczy.

 

***

 

Tijanor tkwiła w miejscu: cały czas na klęczkach, cały czas spętana przez etiriona czerwieni. Człowiek nie byłby w stanie zdzierżyć takiej pozycji zbyt długo, ale ona nie była teraz człowiekiem, nie w pełni. Żeby nie magiczny arkan krępujący gotującą się wewnątrz moc, księżniczka wybuchłaby szałem Pierwszego. Murkir nie powinien istnieć tak długo poza astrą. Czerwień gęstniała i ściągała jego wolę, więziła ją, bo Pierwszy Sumed jest zawsze tam, gdzie moc zwabi jego świadomość. Czasami częściowo, czasami zsyłał szaleństwo, zarażał umysł zemstą i gniewem, ale Tijanor wyczuwała go całego, wyraźnie. Obserwował, drwił, szarpał za członki, bawił się nią jak kukiełką. Nawet potężne smocze ciało nie mogłoby wytrzymać takiej mocy przez tak długo – a jednak dziewczyna walczyła. Stawiała śmiały, choć beznadziejny opór. Trzymała się unitrowego węzła jak wspinacz liny. Prawie mu imponowała.

– WIESZ, ŻE ONA UMIERA, ETIRIONIE.

– Wiem…

– TO DLACZEGO MNIE NIE WYPUŚCISZ? DLACZEGO NIE DASZ MI WYRZUCIĆ TEJ MOCY? – Głos księżniczki niósł szkarłatną astrę po polu. Rubinowe fale gotowały powietrze samym brzmieniem, glify na ścianach i sklepieniu skwierczały, a sulfiryty błyszczały czystym gniewem.

– Bo ona mi każe; ona nie chcę niczyjej krzywdy, a ja jestem dla niej, dla pieczęci.

– ZATEM ROZPADNIE SIĘ W PROCH, A JA ODRODZĘ SIĘ W INNYM CIELE, MOŻE TYM RAZEM NIE TAK SKARLAŁYM.

Zza włazu u wyjścia z kopulastej komnaty dobiegły dźwięki walki. Chmura zieleni i błękitu wlała się do pomieszczenia pchana szarością. Ład wyparował pożarty przez czerwień. Tijanor oblizała usta. Ciężka zieleń wieczności nie miała szans umknąć zmianie i razem anihilowały, rozbłyskując w astrze. Wejście od magicznego więzienia rozsunęło się z wolna. Zabarwione magią światło pochodni ujawniło potężną sylwetkę: człowiek z ramieniem bruka. Stąpał nieśpiesznie poplamiony krwią – cudzą, bo na połyskującej czarnej skórze nie miał nawet zadrapania.

Murkir skosztował jego obecność: jego i jeszcze kogoś… Nici unitry oplatały potężnego nomada jak gruba opończa narzucona na lekkie lniane szaty. Medalion na szyi Tijanor rozszalał się w błyskach.

– Panie, uważaj.

Księżniczka podniosła głowę. Niegwałtownie – Murkir uczył się tego ciała. Jej czarne jak węgiel włosy ociekały astrą.

– CZEGO CHCESZ, OJCZE. – Głos zadudnił obecnością Pierwszego, uderzył w nomada i odbił się od zapory ze zgniłego życia. Mętna zieleń otoczyła Faroga seledynowym nimbem. – WIDZĘ, ŻE ZABEZPIECZYŁEŚ SWOJEGO PSA.

Sendczyk nie odpowiadał, lekceważył obecność dużo staszą i silniejszą niż on sam. Podszedł bliżej. Upstrzona krwią glewia wystawała mu zza pleców niczym sztandar naznaczony śmiercią. Zdjął broń i przykucnął naprzeciw spętanego boga.

– A wiec, to prawda… – orzekł basowym głosem. – Murkir podzielił się na dwoje. Ciekawe…

– GŁUPI JESTEŚ! TY I PSY TOBIE PODOBNE. ON OBIECUJE WAM ŻYCIE, OBIECUJE WAM TO, CO DOSTAJECIE ZA DARMO, A JEDNAK WY CHCECIE WIĘCEJ, CHCECIE BRAĆ GARŚCIAMI, CHCECIE WIECZNOŚCI.

Każde słowo wywoływało rozbłysk zielonej aury wokół Senidczyka. Gdyby nie moc Ojca dawno sczezł w płomieniach gniewu. Nomad milczał. Medalion na szyi Tijanor błyskał wściekle.

– Nic dziwnego, że nie mogliśmy zmusić tego skaliona do rozbłysku. Nie jest pełny, nie może generować astry. – Farog nachylił się nad księżniczką – Pozwolisz, że cię uwolnię, Murkirze. – Pokłonił się z nieudawanym szacunkiem i chwycił za broń.

– RADZĘ NAJPIERW POSŁUCHAĆ, MOJEGO ŁAŃCUCHA – zadrwił Pierwszy i spojrzał na medalion. – DOTKNIJ GO.

Farog wyciągnął ludzką dłoń w stronę sulfirytu. Jeden palec był nienaturalnie cienki i blado biały. Zupełnie jakby pochodził od innej istoty. Gdy tylko nomad dotknął minerału, Sikher przemówił:

– Jeśli uwolnisz Pierwszego, on spali całe miasto. Nie ma kontroli. Turingal jest kontrolą, Tijanor jest mocą. Osobno żadne…

Senidczyk zaśmiał się cicho.

– Wszystkim pisana jest śmierć, Etirionie; nam, Starszym, nawet wam i Pierwszym. Świat jest zmęczony, pragnie symetrii bez nienawistnych niewdzięcznych bruzd, bez skaz. Tęskni do idealnej harmonii. Porządku, który Ona zburzyła, odchodząc od planu. Tak… Ojciec pokazał mi wszystko. Tego nie da się naprawić.

– GŁUPI PIES, ŻNIWA TO ŻADNA NAPRAWA. COKOLWIEK CI OBIECAŁ, COKOLWIEK NAKŁAMAŁ, WIEDZ, ŻE ON NIE JEST PANEM, ON JEST WYKONAWCĄ WOLI WYŻSZYCH.

– Nie chcę życia, krótkiego czy wiecznego, chcę nicości wypełnionej siecią. – Farog przelał zielony płomień w żeleziec glewii. – A do tego potrzebuję kawałka ciebie, kawałka wysyconego mocą Pierwszego Gniewu. – Przystawił ostrze do łańcucha z amuletem.

– TAAAK… UWOLNIJ MNIE. – Księżniczka uśmiechnęła się demonicznie. Czarne pukle wzniosły się na falach astry podsycanych ekscytacją. – BĘDZIESZ PIERWSZYM, KTÓRY ZAZNA SPOKOJU SYMETRII. MASZ MOJE SŁOWO.

– Stój! Jeśli dotkniesz więzów, zabiję ją.

Farog odsuną sztych ociekający paskudną zielenią.

– JA BYM GO POSŁUCHAŁ, PSIE. ROBIŁ TO JUŻ WIELE RAZY.

– Pieczęć odrodzi się, a z nią Pierwszy – syknął senidczyk.

– Ale będziecie musieli go szukać; myślisz, że twój mistrz będzie zadowolony, że miałeś cel w garści, a pozwoliłeś mu uciec, wymknąć się na lata?

Tijanor spojrzała na nomada pogardliwie i drwiąco. Słowa Sikhera wyraźnie starły pewność siebie z twarzy Faroga.

Zza rozsuniętego włazu dobiegł dźwięk kroków i coś na kształt dziewczęcego pisku. Senidczyk zwrócił się w stronę wyjścia, wybadał pasmo unitry i powstał, szykując broń.

– Najpierw zajmę się intruzem. Odsyłanie do sieci zawsze klarowało mi myśli – oświadczył, po czym dwoma powolnymi ruchami głowy rozluźnił kark i postąpił o krok.

– Pomóż, proszę! – Tijanor wrzeszczała wewnątrz Murkira. – Ratuj moją siostrę!

– PODZIWIAM CIĘ ZA UPÓR, MIESZAŃCU.

Farog, stanął kilka stóp od starszej księżniczki i zmierzył wzrokiem klęczącą dziewczynę pochłoniętą przez aurę Pierwszego. Nic nie powiedział, ale właśnie wtedy popełnił błąd, którego los nie wybacza: zlekceważył zagrożenie. Odwrócił się plecami do klęczącej dziewczyny. Powolne niepewne kroki rozbrzmiewały coraz wyraźniej potęgowane przez wzburzone pole.

– Panie, zdejmę łańcuchy, zrobię, co zechcesz, tylko ją ratuj.

Murkir parsknął, a czerwień buchnęła w górę szkarłatnym filarem. Pęta krępujące ciało Tijanor zniknęły. Pierwszy utrzymał moc w ryzach, ściskał aurę tak, że ciało księżniczki rozpadało się od środka. Wstał. Moc tąpnęła, żarząc osłonę senidczyka. Farog obrócił się, wyprowadzając błyskawiczny atak, ale Młot Matki był tuż za nim. Uwolniona z jarzma woli astra uderzyła, zdzierając osłonę z nomada. Glewia przetoczyła się po kamieniu. Opętana księżniczka złapała Faroga za gardło, a jej mała blada dłoń, ściskała jego krtań z siłą kowalskiego imadła. Rzuciła go na kolana, złamała wolę samą aurą. Bez wysiłku uniosła rosłego mężczyznę w powietrze.

– NIE ZASŁUGUJESZ NAWET NA PEŁZANIE PO TEJ ZIEMI, PSIE. KAŻDY OJCOWY POMIOT JEST WART MNIEJ NIŻ POŻYTECZNE ROBACTWO.

Farog walczył o oddech.

– A TERAZ POKAŻ, CO PLANUJE ARCHON ŻYCIA. – Tijanor wykrzywiła usta w paskudny uśmiech. Jej ciało płonęło, a oczy przypominały dwa gagaty.

Murkir wdarł się do świadomości nomada. Zobaczył obrazy i pragnienie. Pragnienie zniszczenia wszystkiego i wszystkich, pragnienie nieistnienia i spokój, jaki rodzi ta wizja w chorym złamanym umyśle.

Wdarł się głębiej. Rozszarpywał opór. Zobaczył podziemny ołtarz z pięcioma menhirami. Otaczały coś na kształt studni. Przez umysł powędrowała myśl:

Pięć pieczęci, potrzebuje pięciu kawałków, żeby spełniło się marzenie.

Tijanor wykrzywiła kark i zmarszczyła czoło. Z nosa popłynęła jej szkarłatna struga. Odkaszlnęła krwią.

– Panie, zniszczysz pieczęć!

– BĘDZIE NASTĘPNA! MUSZĘ, WIEDZIEĆ CZEGO ON CHCE.

Wszedł jeszcze mocniej w umysł stękającego nomada. Mało co może przerazić boga; to co zobaczył Murkir, przeraziło samą personifikację gniewu. Wyczuł rodzeństwo, fragmenty ich istnienia w kończynach obrzydliwego mieszańca.

– Oj… cze… – wyksztusił Senidczyk, wywrócił oczy i pochylił głowę w tył.

Seledynowy wybuch cisnął Tijanor na kilka sążni do tyłu. Farog padł na kamień i resztkami sił wymacał glewię. Wieczność spłynęła po broni soczystą zielenią. Zniknął w rozbłysku czasu.

– Siostrzyczko! – zawołała Holi, która stanęła w progu więzienia.

 

***

 

– Burmistrzu… Czy mnie pan słyszy.

Gilbert otworzył oczy. Jeden z gwardzistów pochylał się na nim i podtrzymywał tułów w pozycji półsiedzącej.

– Co się stało?

– Chyba pan, zasłabł. Zawołam Medyka.

Szybkie metaliczne kroki rozniosły się echem po komnacie. Kilku bramogłowych wkroczyło do dawnej komnaty przesłuchań. Gilbert z pomocą strażnika zdołał wstać i podeprzeć się laską.

– Burmistrzu Ellenbrile, Cesarz wzywa.

– Czy coś się stało?

Strażnik przełknął ślinę.

– Starsi, przybyli do ratusza.

 

*********************************************

 

Od autora, który aspiruje na pisarza:)

 

Wszystkim, którzy przeczytali, bądź zaczęli czytać serdecznie dziękuję - każdy komentarz, każda odsłona gdzieś tam w środku powieści, to znak, że kogoś to zaciekawiło a dla mnie to paliwo twórcze.

Plan na sagę Pięciu Domen jeszcze nie jest ujednolicony - łeb huczy od pomysłów, ale na razie skupiam się na poprawie pierwszego tomu, żeby spróbować znaleźć wydawcę. Tym samym kontynuacja nie wcześniej niż za rok, ale jakieś drobne teksty w tym opko ze świata Domen będą się ukazywać co jakiś czas:)

 

Jeszcze raz dziękuję

Maciek

Średnia ocena: 4.2  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • Joan Tiger pół roku temu
    MKP, powodzenia i osiągnięcia celu.
  • MKP pół roku temu
    Dziękuję 😘
  • Vespera 3 miesiące temu
    Tam aspiruje, pisze to jest pisarzem.
    Zawsze może być lepszym, ale to insza inszość.
  • MKP 3 miesiące temu
    Dla mnie słowo Pisarz ma bardziej podniosle znaczenie - ale to moje tam pierdoły we łebku
  • Vespera 3 miesiące temu
    MKP E tam, fellow pisarzu.
  • MKP 3 miesiące temu
    Vespera Fellow to taki gejowski portal randkowy🤣 Ale jak tam byłem to jeszcze nie byłem pisarzem

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania