Pokaż listęUkryj listę

Pięć Domen: Tom 1 - Światło Północy: cz 13

ROZDZIAŁ I: Najpierw ptaszek

 

Minęło już kilka dni, odkąd cesarska delegacja opuściła pałac i wyruszyła w długą drogę do Watenfel, stolicy północy. Wilfred coraz mocniej odczuwał nieobecność ukochanej: tęsknota, rozdrażnienie, dziwne przytłoczenie oraz nasilające się zobojętnienie odciskały piętno na jego codziennym zachowaniu. Maska silnego zdecydowanego władcy coraz bardziej dusiła, a ciągłe pragnienie złapania oddechu w samotności, dodatkowo wzmagało irytację. Nasączony perfumami list wyciągany wieczorami z kredensu zyskał w oczach Cesarza status relikwii, a słaba woń irysów działała jak narkotyk na spragniony bliskości umysł. Ale nawet to delikatne poczucie obcowania z Lejlą zakłócał wzbierający na sile wewnętrzny niepokój. Kolejny posłaniec z wieściami powinien się już zjawić.

Stała presja ze strony strategów i stres wywołany brakiem nowin w połączeniu z narastającą tęsknotą maltretowały psychikę Wilfreda. „Władcy nie wolno okazywać słabości”, „Cesarstwo jest tak silne, jak silny jest skrzydlaty tron” hasła z akademii rezonowały echem w jego głowie, a poczucie odpowiedzialności zabraniało poddać się emocjom. „Władca to człowieka o klarownym umyśle, którego nie zmącą takie błahostki jak kobiety” powtarzał wąsaty siwy generał, długoletni strateg wojenny.

Wilfredowi daleko było do tego wyobrażenia Cesarza… Więc udawał, ściskał siebie w sobie, żeby nic nie wystawało poza fasadę oziębłego silnego ideału, ale nagromadzone emocje coraz częściej przelewały się jak spiętrzona woda nad tamą. Wyładowywał frustrację na służbie, na ambasadorach, a nawet na Holi, która z reguły działała na niego niczym uspokajający napar z górskiej nindry.

Dlatego wolał być sam; zawsze, kiedy tylko mógł. Chociaż chwila samotności, żeby wypuścić siebie, pooddychać, po rozpaczać i potęsknić. Nie być władcą, tylko zwykłym człowiekiem.

Po kolejnej naradzie z ulgą wszedł do jednej z prywatnych komnat, zatrzasnął drzwi, wyciągnął tubus z listem zapełnionym zgrabnym pismem czarodziejki i rozsiadł się wygodnie w szerokim fotelu. Zamknął oczy. Delikatna woń kwiatów i rześkość bryzy przyniosła trochę radości. Przybliżył list do twarzy; tak blisko, że z perspektywy osoby trzeciej wyglądałoby co najmniej niepokojąco.

Rytuał przerwało kołatanie do drzwi.

Wilfred instynktownie zerwał się z siedziska. Nadzieja niemal zmaterializowała posłańca w wejściu – Pieśniarz trzymał kolejny pachnący tubus w rękach.

– Wejść!

Do komnaty wkroczył pałacowy gwardzista w tradycyjnym hełmie z policzkami stylizowanymi na skrzydła. Władca spostrzegł, że wojskowy nie trzyma niczego prócz włóczni. Poczuł się oszukany przez własną wyobraźnię.

– Panie, mistrz Dalangan z gildii Astrologów prosi o audiencję.

Nadzieja znowu zaiskrzyła w sercu. Wilfred rozpromieniał.

– Powiedz mu, że za chwilę zejdę, niech się rozgości.

– Tak, panie.

Gwardzista zniknął za odrzwiami.

Cesarz przywdział dublet z herbem imperium wyszytym na piersi i przejrzał się w zwierciadle. Wulfirski łeb z otwartą szeroko paszczą błyszczał dumnie i dobrze kontrastował z eleganckim ubiorem z delikatnego sukna. Przebieraczka Marit spisała się na medal, szykując strój i dodatki, choć fakt, że władca ubierał się sam, ciążył jej na duszy poczuciem niespełnionego obowiązku.

Wilfred poprawił kołnierz, obciągnął mankiety i żwawym krokiem przemknął do sali audiencyjnej, gdzie przyjmował oficjeli.

Na pewno przesłała wiadomość przez gildię, pomyślał i przyśpieszył.

U wejścia do auli stały dwa nakryte stoły rozmieszczone przy przeciwstawnych wysokich oknach. Nie wykładano na nie nic wykwintnego: owoce, bakalie, trochę ciasta, suszone mięso i ryby, jak również antałek piwa czy baryłka przyzwoitego wina. Przybysze mogli zaspokoić drobny głód i pragnienie po długiej podróży; zwykły gest gościnności, ale jego siła tkwiła w tym, co zastąpił. U kresu paranoicznych rządów Fredryka gości witano przeszukaniem i przesłuchaniem, więc drobna przekąska stanowiła nie lada zaskoczenie.

Cesarz zszedł po wystawnych schodach westybulu i odnalazł maga wzrokiem. Zmarkotniał na twarzy, a jego oczy zmatowiały, gdy prawie usłyszał drwiący śmiech znikającej nadziei: obłudna suka mamiła go od rana, i zaczynało go to irytować.

Diasir trzymał klatkę i miast korzystać z poczęstunku, krzątał się po sali, szepcząc coś spokojnym głosem do miotającego się wewnatrz szarego ptaszka. Cesarz wiedział, co oznacza świergot przyniesiony do pałacu przez maga i nie były to wieści, których oczekiwał.

– Mistrzu Diasirze – pozdrowił gościa z nieco wymuszoną radością. – Miło mistrza znów widzieć. Sporo czasu minęło od naszego poprzedniego spotkania.

– W rzeczy samej, panie. Odkąd lady Winter sprawuje obowiązki ambasadora gildii, nie mam zbyt wielu okazji, żeby odwiedzać pałac.

– A czy dobre wino w dobrym towarzystwie nie jest dobrym pretekstem? – Uściskał tęgiego maga na środku przepastnej komnaty, na oczach wielu oburzonych arystokratów i służby.

Odważny krok, ale powrót do normalności sprzed obłędu Fredryka stanowił fundament polityki Wilfreda. Ich znajomość z Diasirem sięgała czasów, kiedy Dalangan piastował urząd doradcy na oruńskim dworze. Dwoje starszych cesarskich dzieci zdążyło jeszcze przyjąć nauki o astrze, nim gildia Mat-Atara została pozbawiona swojego statusu. Dzięki temu Wilfred poznał i przyjął magię, jako ciekawy aspekt rzeczywistości i tym samym uodpornił się na zabobony, strach i uprzedzenia: filozoficzne rodzeństwo niewiedzy.

Po krótkim powitaniu i wymianie grzecznościowych frazesów uwagę władcy przykuła wspominana klatka ze świergotem.

– Mistrzu, czy to nie za wcześnie? – spytał, nie ukrywając zdziwienia.

– Wcześniej niż normalnie, to prawda, ale kilka dni temu eremantes wykrył potężne zaburzenie w astrze. Brat Rogan wyznaczył epicentrum w pałacu, stąd pośpiech: chciałem się upewnić czy stan księżniczki Tijanor nie uległ jakiejś gwałtownej zmianie. Pod nieobecność Lejli i Markusa czuję się zobligowany do wykonania testu; jeśli oczywiście się na to zgodzisz, panie.

– Rozumiem… Nie doniesiono mi o niczym… – bardzo chciał uniknąć określenia nienaturalnym – osobliwym. Ale oczywiście masz moją zgodę, mistrzu. Możemy do niej iść choćby zaraz – powiedziawszy to, rozejrzał się dokoła i podsunął bliżej maga. – Powiedz, mistrzu... – ściszył głos, zupełnie jakby chciał powierzyć Diasirowi jakąś krępującą tajemnicę. – Czy masz może wieści od naszej czarodziejki? – wycisnął z krtani, z widocznym zakłopotaniem.

– Niestety, panie… nic nowego odkąd posłaniec przyniósł list po ostatniej pełni, ale proszę się nie przejmować, to zaradna dziewczyna i zdolna arkanistka, nic jej nie grozi. Pozostaje nam uzbroić się w cierpliwość.

– No cóż, ma mistrz rację – westchnął ciężko.

Słowa Diasira zgasiły ostatni mały płomyk nadziei na nowe wieści, co Dalagan wyczuł w tonie głosu młodego mężczyzny, i w lekko wibrującej astrze.

– Panie, na pewno są już poza zasięgiem jadeitu, ale w razie, gdyby milczenie się przedłużało, możemy spróbować użyć kręgu wzbudzeń w gildii i podejrzeć jak się miewa. – Pogłaskał się po ciemnej zaniedbanej brodzie. – Wprawdzie rozmowa nie będzie możliwa, ale przynajmniej będzie wiadomo, że jest cała i zdrowa. Ma silną aurę, na pewno wyczuje naszą obecność. – Diasir nie musiał długo czekać na reakcję Wilfreda.

– Cudownie! Nawet mistrz nie przypuscza, jak uradował mi serce.

– Domyślam się, panie, też kiedyś byłem młody. W gildiowej kantynie pracowała wtedy tak harda ruda kelnerka…

– Chodźmy, mistrzu; opowie mistrz po drodze. Brakuje mi dobrych wspomnień i rozmów o czymś innym niż Sungard i jego problemy. Ogólnie brakuje mi dobrych wspomnień… – dopowiedział po części do siebie.

– A gdzie jest księżniczka Holinor? Jestem ciekaw, jak się miewa.

– Dobre pytanie, mistrzu. – Zafrasował się Wilfred. Do głosu doszły wyrzuty sumienia: nie widział siostry od wczorajszej kolacji i do tej pory nawet o niej nie pomyślał.

 

***

 

W tym czasie, po drugiej stronie pałacu, na wybiegu dla cesarskich rumaków Księżniczka Holi bawiła się ze swoim rzekomym prezentem urodzinowym. Kucyk wzniośle nazwany Sir Bąbel woził Ichti wzdłuż ogrodzenia, sprawiając dziewczynce niebywałą radość. Konik delikatnie wierzgał i podskakiwał, wywołując u Holi salwy śmiechu, a u stajennego Tarena nerwowy ból głowy. Kuc też wyglądał na zadowolonego, tylko Brena stała nieopodal wybiegowego płotu i spoglądała napuszona na dwójkę nowych przyjaciół.

– Holi! Chodźmy już! Nudzi mi się! Chodźmy na łąkę pozbierać kwiatów! Mama prosiła o kilka bukietów do przystrojenia dzisiejszej kolacji!

– Jeszcze jedno… okrążenie… Breno jiii… – Babel podskoczył – i obiecuję, że pójdziemy! – przyrzekła, mijając Rudą. Kucyk wtórował księżniczce twierdzącym parsknięciem.

– W takim razie idę sama!

Brena nadęła piegowate policzki, zacisnęła pięści i odwróciła się plecami do wybiegu. Jak na osobę, która gdzieś „idzie” przemieściła się niewiele.

Holi pociągnęła za wodze, zatrzymując kuca blisko Rudej. Spod gęstej czupryny młodej Bargo wystawały tylko koniuszki odstających małżowin. Jak to mówiła Teresa „Jedyny atrybut odziedziczony po ojcu pijaku – i dobrze”. Kucyk zbliżył pysk do Breny, wysunął długi język i dotknął różowego koniuszka sterczącego spomiędzy rdzawych kędziorów.

Brena pozostała niewzruszona, ale dużo ją to kosztowało.

Konik polizał ponownie, tym razem całym pokaźnym ozorem, a Holi zaczęła chichotać.

Bargo nie wytrzymała i rozdygotała się w rytm tłamszonego śmiechu.

– Mam nadzieję, że to kuc, a nie ty, Holi? – spytała, z trudem zachowując powagę.

Obie buchnęły śmiechem.

– Odprowadzę Bąbla do stajni i możemy iść na łąkę, dobrze? Muszę zrobić nowy wianek, żeby podziękować siostrze.

– Za co? – zdziwiła się Brena.

– Za prezent urodzinowy.

– Chyba spadłaś z tego konia, kiedy nie patrzyłam.

– Nie… Powiem ci coś, ale obiecaj, że nikomu nie wygadasz. – Holi zmarszczyła brwi, nadając więcej powagi całej sytuacji i wyciągnęła rękę w stronę przyjaciółki.

– Umowa stoi. – Ruda odwzajemniła uścisk i tym samym przypieczętowała zmowę milczenia.

– Zobaczysz, że jak komuś wypaplasz, to wypadną ci wszystkie kudły, i wszystkie zęby, i wszystkie…

– Dobra, dobra… Skończ już z tymi klątwami. Mów, o co chodzi.

Obie przysiadły za żerdzią, a Holi przeczesała wzrokiem okolicę przez szparę między deskami ogrodzenia. Taren pracował zgrzebłem przy grzbiecie białego wałacha, a strażnicy przy stajni przysypiali znużeni sielanką spokojnego dnia.

– Bąbel jesteś świadkiem. – Holi wskazała na konika, który prychnął twierdząco, a przynajmniej księżniczka uznała to przytaknięcie. – Dobra. – Obróciła się do Rudej. – Bąbla nie przysłała ciotka Erna, tylko Tija – wyjawiła konfidencjonalnym szeptem.

– Ty tak na poważnie?...

– Śmiertelnie.

Bargo ostentacyjnie przewróciła oczyma.

– A jednak spadła z konia… – Kuc parsknął przecząco. – Albo ja kopnął. – Odgarnęła czarne włosy przyjaciółki i obejrzała czoło.

Holi odepchnęła jej rękę.

– Przestań!

– Słuchaj… – Ruda pomasowała nasadę piegowatego nosa – twoja siostra od lat leży nieprzytomna w łóżku. Jakim cudem mogła dać ci konia na urodziny?

– Nie wiem, ale tuż przed pojawieniem się Bąbelka powiedziałam jej w tajemnicy, że bardzo chciałabym mieć kuca na własność i następnego dnia… – Holi zbliżyła się do Breny. – Bach! – Ruda wzdrygnęła całym ciałem. – Pojawił się na sali balowej.

– Wariatka. Też mi wielka tajemnica… – fuknęła. – Liczyłam na prawdziwy sekret, a o tym to nawet jakbym komuś opowiedziała, toby mnie matka za kudły do cyrulika zaciągnęła.

Księżniczka zaperzyła się. Niezadowolenie koleżanki podrażniło jej dumę. Postanowiła przebić Bąbla czymś naprawdę wielkim.

– Możesz iść ze mną, do siostry i sama jej zapytać, jak chcesz oczywiście – oznajmiła beznamiętnie, niby obojętnie, ale łypała na przyjaciółkę kątem oka.

Brena wybałuszyła oczy, a liczne piegi zatonęły w różu spąsowiałej twarzy.

– Jak to: mogę? Nie ma już zakazu?

– Jest, ale Wiluś powiedział, że zakaz jest po to, żeby siostrzyczka nie zaraziła się jakąś chorobą, a ty jesteś przecież zdrowa, prawda?

– Mama mówi, że jak byk! – uderzyła się w mostek.

Ku uciesze Holi w oczach Rudej w końcu zaiskrzyło. Do tej pory Brena tylko spoglądała na Tijanor, nie przekraczając progu sypialni.

– Kiedy idziemy? – od wzbierających emocji Bargo zaczęła zgrzytać zębami i przygryzać wargę.

– Choćby i dziś, jak załatwimy kwiatki.

– Nie wierzę, nie wierzę, nie wierzę… W końcu ją zobaczę! – Podskoczyła, strasząc Bąbla. Konik wczuł się w odkrywanie nowych smaków jesiennej polany.

– Tak, tylko chodźmy już, zanim ktoś zacznie się nami interesować.

Ichti pomachała stajennemu, który przerwał czesanie zaniepokojony wybuchem euforii Breny, uśmiechnęła się niewinnie i dała znak, że odprowadzi kucyka do stajni.

Na miejscu nasypały Bąblowi siana do żłobu, napełniły poidło i wraz z Rudą wymknęły się na ogrodową łąkę. Dzień był chłodny, ale bezchmurny. Na polanie roiło się od kwiatów wszelkiego rodzaju. Kolorowe dzieci ostatniego kwitnienia bezwstydnie eksponowały soczyste barwy, nęcąc późne motyle i trzmiele. Przy krętych dróżkach i altanach rosły pełne gracji rusydy, potocznie zwane dzbanecznikami, a pomiędzy nimi ku słońcu pięły się dzielne libliki. Te drobne kwiatki kształtem do złudzenia przypominały skrzydła motyli stłoczone na cienkich łodyżkach.

Dziewczynki przyszły do ogrodu w tym samym celu, ale potrzebowały innych kwiatów. Holi skierowała się prosto na łąkę po cyranki, Brena zaś zaczęła wybierać najładniejsze dzbany w różnych odcieniach żółci i bursztynu. Umówiły się na ponowne spotkanie przy wejściu, kiedy Ruda zaniesie kwiaty matce.

 

***

 

Wilfred wraz z Diasirem zmierzali w stronę komnaty starszej córki Taresów.

– Mistrzu – zagaił Cesarz. – Wspominałeś wcześniej, że eremantes w gildii zachowywał się dziwnie. Wstyd się przyznać, ale nie pamiętam, co to jest, a tym bardziej, co może oznaczać jego dziwne zachowanie – wyjawił zażenowany brakiem wiedzy.

– Wybacz, panie, powinienem od razu wyjaśnić. Tak to jest, jak człowiek zna coś całe życie: wydaje mu się, że wszyscy to znają… – Mag podrapał się po brodzie. – Eremantes to swego rodzaju kompas do wykrywania zaburzeń w astrze. Jego konstrukcja w zasadzie zawsze jest identyczna: sferyczny stelaż a na nim osadzone kryształy katalitu skierowane na wszystkie strony świata. Kamienie pokrywamy runami, które reagują na zaburzenia różnego pochodzenia. Jeśli na przykład zbliża się burza, minerały zaświecą na czerwono, a najmocniej rozbłyśnie ten skierowany w centrum żywiołu.

Wilfred przytaknął z uznaniem.

– A, no to faktycznie przydatne urządzenie – skłamał. W istocie nie miał pojęcia, do czego można by to wykorzystać. Burzy i tak nie da się zatrzymać.

– Tak, to prawda, panie, zastosowań jest całe mnóstwo, a niedawno udało mi się skonstruować wersję przenośną i pomyślałem… – zasięgnął do jutowej sakwy skrytej pod żółto-zieloną sukmaną. – Pomyślałem, iż będziemy mogli wykorzystać to urządzenie i sprawdzić naturę ciężkiego stanu księżniczki Tijanor… – obrócił w dłoniach niewielką sferyczną konstrukcję. – Wtedy, kiedy to się dzieje.

– Mistrzu, w tej kwestii zaufam tobie; rób, co uważasz za słuszne. A, co dokładnie działo się z urządzeniem w Gildii?

– Aaa, no tak, zgubiłem wątek, proszę wybaczyć. – Diasir kilkukrotnie pogładził się po pokaźnym brzuchu, dając sobie chwilę na zebranie myśli. – Trzy dni temu wykrywacz w gildii zaczął szaleć i strzelać czerwienią ze wszystkich run. Wszystko wskazywało na to, że zbliża się naprawdę potężna burza, ale na zewnątrz panowała spokojna bezchmurna pogoda. W górach nawałnica może tak zaskoczyć, ale tu, na nizinnych?... – Wilfred chrząknął znacząco. Mag od zawsze był wygadany, a seminaria, na które uczęszczali razem z Tijanor, potrafiły ciągnąć się w nieskończoność. – Przepraszam, wiesz, panie, jak ja lubię sobie pogaworzyć. No więc katality błyskały czerwienią, purpurą i szkarłatem, a potem zgasły jak gdyby nigdy nic. Nie wiem, co było źródłem wzbudzenia, ale kierunek najbardziej rozżarzonych minerałów wskazywał na pałac. Rogan wyliczył dystans, no i jestem.

– Hmm… nie przypominam sobie nic dziwnego tamtego dnia; no oprócz kuca, który uciekł ze stajni. Być może, dlatego się spłoszył – skomentował Wilfred. – Ponoć zwierzęta wyczuwają takie rzeczy lepiej niż my – zabłysnął wiedzą i spojrzał na czarodzieja, który w zadumie przytakiwał jego słowom.

Nim zdążyli się nad tym głębiej zastanowić, dotarli przed drzwi sypialni starszej córki Fredryka i Felte. Cesarz rozchylił grube drewnienie wrota, które zaskrzypiały z zawiasów i wszedł do środka.

Mag jak zwykle został tuż za progiem.

– Powiedz, co mam robić, mistrzu Diasirze?

Astrolog już kalibrował swój dziwny mechanizm.

– Panie, weź, proszę, eremantes i idź powoli, w stronę księżniczki. Tylko, proszę, trzymaj glob na widoku, tak żebym mógł obserwować jego zachowanie.

Wilfred chwycił wynalazek Diasira; spodziewał się czegoś cięższego, tymczasem konstrukcja sprawiała wrażenie nienaturalnie lekkiej. Wystawił ramię, eksponując urządzenie i powolnym krokiem zaczął zbliżać się do siostry. Eremantes nie wykazywał aktywności, nawet gdy Cesarz stanął bardzo blisko śpiącej księżniczki. Ani jeden minerał związany z którakolwiek z domen nie rozbłysnął choćby bladym błyskiem.

– Już wystarczy, panie.

Wilfred nie zareagował; patrzył na Tijanor. Jego śpiąca siostra przypominała czarnowłosą boginkę o jedwabnych skrzydłach splecionych z delikatnej, mleczno-białej pościeli.

– Żaden kamień nawet nie mignął – dokończył mag nieco podniesionym głosem.

Cesarz opuścił ramię i obrócił się w jego stronę.

– I co teraz?

– Proszę się nie ruszać, wasza cesarska mość, wypuszczę naszego pomocnika.

Diasir ledwie wcisnął grubą dłoń do klatki i pochwycił przerażone zwierzątko. Świergot jazgotał panicznie, a dźwięk tych błagalnych ćwirów wywołał w magu wyrzuty sumienia.

– No już – pogłaskał szare piórka – przecież obaj wiemy, że nic ci nie będzie. – Aurą przesłał ptaszkowi trochę spokoju.

Świergoty były z natury mocno wrażliwe na astrę, przez co aura czarodzieja stanowiła dodatkową formę komunikacji z tymi przydatnymi zwierzątkami.

– Panie, wystaw, proszę, dłoń w moją stronę. Świergot będzie wiedział gdzie lecieć – poinstruował Wilfreda.

Cesarz uniósł lewe ramię – w prawym nadal trzymał eremantes. Diasir wypuścił ptaszka. Jego szaro-brązowy asystent przeleciał prawie cały dystans pomiędzy progiem komnaty a WIlfredem, po czym spadł na ziemię jak rażony nagłym paraliżem. Astralny kompas rozbłysnął niebieskim światłem, a następnie zapłonął purpurą. O ile zachowanie ptaka nie zdziwiło maga, o tyle gwałtowna reakcja katalitów zafascynowała Diasira i lekko przeraziła Wilfreda – w końcu Cesarz trzymał coś, co nagle zajęło się magicznym ogniem: niewielkim i co najwyżej ciepłym, ale samozapłon astry – czy czegokolwiek innego – ma prawo wywołać niepokój. Nieszczęsne wypadki za czasów mistrza Markusa wróciły falą nieprzyjemnych wspomnień.

Gdy ptaszek przestał drgać na posadzce, eremantes przygasł do ledwie widocznych błysków.

– Zaiste fascynujące… – skomentował Diasir i z wolna przesunął dłonią po strąkowatej brodzie.

Wilfred podniósł ciałko świergota i wyszedł z sypialni.

– Mistrzu, możesz rzucić nieco światła na to, co tu się stało?

Diasir drgnął spastycznie jak wyrwany z realistycznego snu.

– Tak, tak… Oczywiście, panie. Wydaje mi się, iż wokół księżniczki pojawia się lokalne zaburzenie symetrii skoncentrowane na domenie czerwieni, ale z jakichś przyczyn aktywuje się warunkowo, w obecności obcych. Może warto by rozwiesić girlandy z katalitów i powtórzyć wzbudzenie, wtedy rozbłysk magii wyznaczyłby ścieżkę i…

– Mistrzu Diasirze, do sedna: co to oznacza? Tylko tak dla laika.

– Już przechodzę do meritum, panie. – Chrząknął i rozczesał brodę palcami. – Otóż każda z domen rozświetla kryształ katalitu innym kolorem: „Wieczność” jest zielona, „Zmiana” szara, „Gniew” czerwony, a „Ład” niebieski. Najwidoczniej księżniczka Tijanor atakuje swoją czerwoną aurą wszystkie żywe istoty poza członkami najbliższej rodziny.

– Tego dowiedzieliśmy się metodą prób i błędów, już dawno, całkiem szybko i wyjątkowo boleśnie. – Cesarz spojrzał na czarodzieja nieco zawiedzionym wzrokiem. – Może udamy się do sali obrad i tam omówimy konsekwencję tego odkrycia? – zaproponował magowi i włożył zesztywniałe, opierzone ciałko do klatki. – Niedługo powinieneś dojść do siebie, biedaku. – Pogłaskał ptaka po łebku.

Świergot co jakiś czas pomagał ustalić, czy agresywna moc śpiącej księżniczki nie przybiera na sile i nie zwiększa zasięgu, ale jak na razie przyjmowała ona formę pomieszczenia, w którym spała księżniczka, uznając drzwi i okna za swoistą granicę swego terytorium.

W drodze powrotnej Diasir skupił uwagę na eremantesie, a burzliwa batalia śmiałych pomysłów z oziębłym rozsądkiem, którą toczył w głowie, niekiedy ulatywała na zewnątrz w postaci szeptanych idei i głośniejszych zaprzeczeń. W myślach mag wertował magiczne leksykony w poszukiwaniu wzmianki o czymś podobnym do stanu księżniczki. Wybiórcze ataki to jedno: silna aura odarta z oków woli potrafiła zachowywać się dziwnie, ale brak oznak starzenia, lub, bardziej trafnie rzecz ujmując, niedoświadczanie czasu, było czymś wyjątkowym nawet dla niego, mistrza z zielonej astry wieczności.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • krajew34 dwa lata temu
    Te wstępy kojarzą mi się z napisami, gdy wczytuje się lokacja, lub inne coś podobne w rpg. :)
    Albo cesarstwo nie śmierdzi groszem, albo to dziwak. Ma tak okrojoną ilość służby.
    Jadeit twórcy dosyć rzadko chwytają za ten kamień, bardziej popularny w klimatach azjatyckich.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania