Pokaż listęUkryj listę

Pięć Domen: Tom 2 - Wiatry Zmiany: cz. 33

Enerwan

 

– Zbudź się, wybranko Lejdy. Nie ma czasu; lew niedługo mnie znajdzie, wygna z twojego umysłu.

– Ja ciebie znam… Czemu ja cię znam?

Mocno stłumiony ryk rozległ się gdzieś w oddali i rozniósł po dziwnej, mętnej i ciemnej przestrzeni.

– On już wie – wysyczał Głos.

– Kto? – spytała szeptem, choć miała wrażanie, że tylko pomyślała.

– Błękitny strażnik, herold równowagi, biały lew Mroźnej Panny.

– Nie wiem… – Kolejny donioślejszy ryk przetoczył się falą i przeniknął przez jej ciało. – Nie wiem, kim jesteś? Nie wiem, kim ja jestem?

– Jesteś okaleczonym owocem, ptakiem bez skrzydeł, ale rany się zagoją, skóra zabliźni się, a członki odrosną. Potrzeba czasu. – Warknięcia i ryki zaczęły dochodzić zewsząd. Zupełnie jakby bestia wcześniej czająca się za domem teraz wtargnęła do mieszkania. – Słuchaj mnie uważnie, emanacjo Lejdy; czas ucieka. Obłąkany herold Zmierzchu wypuszcza macki wokół dziecięcia świtu. Urzeka pięknem stworzenia, a jednocześnie dusi i oplata cieniem. Światło Widzącej przegrywa walkę o jej wolę, ustępuje przed Zmierzchem. Enerwan ci pomoże; zaufaj Lasowi. Zaufaj Jedynej. – Kolejny ryk zagłuszył dźwięczące pogłosy ostatniego słowa. Zrobiło się cicho, tak cicho, że aż bolały uszy.

– Aaa…nax.

– Znam to imię… to…

– Anakss… – Lisica spokojnie otworzyła oczy. Wężyca delikatnie potrząsała jej ramieniem.

– Co się stało, Sarpo?

– Zwiesz chory. – Wskazała na wiercącego się Fusa, który majaczył przez sen. Anax zerwała się z posłania. Zimny dreszcz strachu całkowicie wepchnął ją w jawę i otrzeźwił umysł.

– Fus, słyszysz mnie? – Delikatnie poklepała Bruka po gorącym policzku. Chłopak tylko jęczał i pomiaukiwał rozpaczliwie. – Sarpo, on jest strasznie rozpalony. Czy to te grzyby?

– Nie – zaprzeczyła stanowczo wężyca i wskazała bok Fusa. Podartą koszulę zabawiał wysięk z paskudzącej się rany. – Infekcja.

– Możesz coś zrobić!?

– Ciało brudne od śśrodka, liśść paturopi oczyśści; zapaszę. Mech pomosze na skóra.

Drzwi skrzypnęły przeciągle, a izbę wypełnił chłód nocnego powietrza. Obie kobiety spojrzały w stronę wyjścia. Drewniane skrzydło stało otworem, a posłanie Aidy świeciło pustką.

– Pójdę ssprawdzić.

– Zajmij się Fusem, proszę, Sarpo. Ja sprawdzę, gdzie poszła – zadeklarowała Anax i wyszła na ganek.

W obejściu nie było żywej duszy. Lisica sięgnęła wzrokiem w stronę lasu. Noc przygarnęła drzewa pod swe cieniste skrzydła i tylko gruby sierp księżyca nadawał wszystkiemu rozmazane kontury. Zmysły drapieżnika wyostrzyły obraz, nakładając na siebie wzrok, słuch i węch. W oddali cichy śmiech pobrzmiewał pośród niemej ciemności.

– Co ci tym razem przyszło do głowy, Aido – westchnęła lisica i na czworaka, węsząc tuż przy ziemi, ruszyła do zaczernionego boru.

Zastygłe i zimne powietrze leniwie rozlewało się między pniami. Anax znalazła znoszony trzewik, który ewidentnie należał do zaginionej dziewczyny. Dalej w zaroślach, na krzewach borowiny, wisiała biodrowa przepaska – też jej. Śmiech popędził echem pomiędzy drzewami: prawdziwy, radosny, szaleńczy i obłąkany. Nie sposób było określić kierunku. Płowe światło zapełgało w gęstwinie. Zaniepokojona lisica ruszyła w jego stronę. Dotarła na skraj niedużej polany. Po ściółce ciągnął się szlak z rozrzuconych ubrań: prowadził do Aidy. Naga dziewczyna stała spokojnie i spoglądała w gwiazdy. Jej plecy zdobił mieniący się tatuaż. Piękna tarcza, jakby zegar z runą wieczności w miejscu wskazówek. Emanowała trawiastą zielenią, ciężkim światłem wieczności, w którym stłoczono więcej istnienia niż wszędzie wokół.

Anax przełknęła ślinę. Dużo już widziała wybryków nowej koleżanki, ale to było coś nowego. Nie pamiętała też runy na ciele dziewczyny, choć obie brały kąpiel.

– Aido…? – szepnęła niepewnie, ale nie wywołała żadnej reakcji.

Podeszła bliżej.

– Piękne są, nieprawdaż? – zapytała Aida łagodnym głosem. Blask księżyca otaczał jej ramiona mistyczną łuną. Dziewczyna nie odrywała spojrzenia od nieboskłonu.

Rzeczywiście niebo mieniło się miriadami brylantów. Jaśniejsze smugi przecinające gdzieniegdzie kopułę nocy wyglądały jak ślady po maźnięciach pędzla natchnionego malarza.

– Tak, to prawda. – Lisica przytaknęła Aidzie. – Chodźmy do domu; Sarpa będzie się martwić, a i tak ma sporo na głowie. Fus dostał gorączki.

– On mnie woła – przerwała jej dziewczyna. Łzy spłynęły po jej aksamitnym, bladym policzku.

– Kto cię woła? – Anax okrążyła Aidę i stanęła naprzeciw niej.

– Mój syn, krew z mojej krwi, Havalan unar. – Aida spojrzała na lisicę i uśmiechnęła się wdzięcznie. Jej oczy nie były takie jak zawsze: niewinne i zbłąkane. Nie, teraz zyskały głębię istoty świadomej i zatroskanej. Zachowanie dziewczyny również odbiegało od standardowych chaotycznych epizodów obłędu.

– Aido, chodźmy do domu. Omówimy twoją wizję przy kubku flansy, dobrze? – Anax chwyciła zimne dłonie dziewczyny.

– Nie rozumiesz; on się boi, cierpi, woła mnie przez całun życia. On, krew z mojej krwi, Havlan unar – oponowała Aida i spojrzała na miękkie ręce przyjaciółki obejmujące jej blade palce. – Ciebie obroni lew, lew jest twoją zbroją. Jego – spojrzała w gwiazdy – jego nikt nie obroni; nikt tylko ja. Rozumiesz?

Te słowa przeraziły Anax i skłoniły do większej ostrożności. Wiedziała, że Aida potrafi czynić rzeczy, których zwykła kobieta czynić nie umie.

– A gdzie jest twój syn? – spytała ostrożnie, wyczuwając emocję płynące poprzez mocny uścisk, ale i przez powietrze. Jakby ich dusze stykały się i rozmawiały niezależnie od ciał.

– Tam. – Aida bez namysłu wskazała kierunek, gdzieś w gęstej kniei matecznika. – W stercie gruzu, którą tu i teraz zwą twierdzą, a ja widzę, jak obraca się w pył. Widzę ją, tak jak wszystkie baszty, których przeznaczeniem jest rozpad, a losem zapomnienie. – Spojrzała lisicy prosto w oczy.

– Pomożesz mi go znaleźć?

– Oczywiście. Jutro z same… – potwierdziła Anax. Zbyt szybko, nierozsądnie.

– Dziękuję – wyszeptała Aida. Wiatr ucichł, świerszcze przestały grać, a gwiazdy migotać. Jej oczy wcześniej ciemne teraz płonęły soczystą zielenią. – Chodźmy… Nim ucichnie. – Aida nie mówiła, ona nuciła; szeptała słowa niczym wysycony nostalgią śpiew.

Lisica nie mogła wydać z siebie dźwięku. Jej głos, opuściwszy usta, zastygał w przestrzeni. Obraz przed oczyma zaczął wirować, skręcać się i wyciągać. Rzeczywistość popłynęła innym korytem czasu.

– Nie bój się. – Aida przytuliła Anax, narzucając jej na głowę gęstwinę bursztynowych włosów. – Nie patrz, nie mów, tylko słuchaj. – wyszeptała kojąco.

Lisica posłuchała i zamknęła oczy. Normalne nocne dźwięki zniknęły, ustępując odgłosom trzeszczącej kory; rosnących pędów pnących się w górę, niestrudzenie, ku powierzchni; korzeni świdrujących głębsze warstwy gleby i wszystkiemu, co zwykle niedostępne dla uszu. Szumy i szelesty innej sfery życia brzmiały jak harmonijna muzyka, balsam dla duszy. Anax zasnęła w ciepłych objęciach Aidy, której blednące poszepty wygaszały świadomość:

– Czas zawsze biegnie naprzód, nie zawraca, nie powtarza… Zawsze naprzód, jak strumień wytyczoną przez koryto ścieżką; czasem rwący, a czasem powolny, ale zawsze płynący. Bez wytchnienia, zawsze naprzód, płynie, smaga głazy wieczności i kruszy je, i niesie dalej, te skazane na zagładę drobiny niezmienności…

 

***

 

– Uuuuu. – Anax zajęczała zaatakowana przez potworny ból głowy.

Z wielką niechęcią wpuściła słońce pod powieki. Trel ptaków i bzyczenie owadów przecinających zawiesistą mgłę wskazywały na wczesny poranek. Lisica wytarła śpiochy z oczu, po czym badawczo otaksowała okolicę. Powietrze wypełniała mleczna esencja wytrącona z przechłodzonego powietrza. Na szczęście zmysł słuchu dostarczył więcej informacji niż wzrok.

Woda, słyszę szum wody, pomyślała i zrobiła kilka kroków w stronę źródła dźwięku. Odgłos wzburzonego potoku dudnił coraz mocniej. Kilka metrów przed nią, spomiędzy pni przebijał szarawy blask słońca i miejscami rozbijał się na czterobarwne poblaski tęczy. Lisica ostrożnie mijała grube, archaiczne drzewa, których kora nosiła głębokie bruzdy wyżłobione przez czas i leśne stworzenia.

– Ssss… – Anax przesłoniła oczy.

Na skraju lasu mgła zbijała się w rosę, a światło poranka porażało z pełną siłą. Lisica ostrożnie rozchyliła powieki, dając źrenicom czas na adaptację.

Szczęka opadła jej z zachwytu.

Dudnienie i hałas płynącej wody okazały się dźwiękiem niewysokiego wodospadu ze źródłem ukrytym w skalnej półce, którą niemal w całości pokrywała gęsta soczysta roślinność. Pionowe morze zieleni pstrzyły kwiaty i różnobarwne rajskie ptaki gniazdujące na nielicznych półkach i w rozpadlinach. Wiatr porywał krople spienionego jeziora, marszczył taflę z dala od wodospadu i wypełniał okolicę, mieszając się z wonią kwiatów. Wszystko wyglądało jak cud wypleciony przez samą Syliren i tylko jeden obiekt nie pasował do tej naturalnie chaotycznej kompozycji.

Na samym środku jeziora, w miejscu, gdzie woda stała już spokojnie, zanurzony do jednej trzeciej wysokości, spoczywał ogromny owalny głaz, wysokości kilku dorosłych mężczyzn. Miał lekko ze trzysta łokci średnicy i ściany wyściełane soczystym mchem, zaś u jego nasady gromadziła się mistyczna mgiełka odporna na podmuchy wiatru, która spływała bielą aż do samego brzegu.

Uszu lisicy dobiegł śpiew:

– Saer ilna surn fal, silventaro ni flaro… en viro.

Anax nie znała języka, ale melodię wypełniała tęsknota nadającą słowom wydźwięk nawoływania. Podeszła bliżej granicy błękitnego wodnego oka.

Delikatny śpiew ponownie pomknął po bajecznej polanie:

– Vesen un tal tedal, selenostro ni faaro, verno...

Anax, nie wiedząc, jak i dlaczego, pojęła, że melodia to nie wołanie, a obietnica spotkania, słowa otuchy dla kogoś bliskiego gdzieś daleko.

– Aida? – zawołała niepewnie w stronę zamglonej sylwetki kobiety, brodzącej po kolana w wodzie. Śpiew ustąpił dźwiękowi mokrych kroków. Magiczna mgła rozstąpiła się, tworząc ścieżkę na brzeg.

– Witaj, Anax.

– Aida!! – Lisica rzuciła się na dziewczynę z takim impetem, że obie omal nie wylądowały w wodzie.

– Cieszę się, że już jesteś – orzekła dziewczyna ciepłym kobiecym głosem i poprowadziła przyjaciółkę z powrotem na mulisty brzeg. – Wymknęłaś mi się z rąk podczas podróży – wyjaśniła, unosząc w dłoniach wilgotne policzki Anax. – No już, nie maż się, nic się nie stało. – Obdarzyła lisicę delikatnym uśmiechem.

– Właśnie że się stało! Nie możesz tak znikać! Ja… ja nie chcę, żeby coś ci się stało. – Anax zrobiła pauzę, przełykając rozgoryczenie. – Pamiętam tylko ułamek swojego życia, a i tak większość straciłam. Już wystarczy.

Aida pogłaskała ją czule po policzku i rozrzuciła ramiona.

– Zobacz, jestem cała i zdrowa. No już nie płacz, to ja jestem tą głupiutką, pamiętasz? – Dziewczyna brzmiała inaczej, tak niepokojąco normalnie.

– Zmieniłaś się, Aido, jesteś taka skupiona i... – Anax poczerwieniała, zatrzymując ostatnie słowo.

– I nieobłąkana?

– Już sobie nie wymyślaj. – Wymierzyła dziewczynie kuksańca. – Gdzie my w ogóle jesteśmy?

– To serce Lasu. Tu wykiełkowało ziarno, tu narodziło się i rozkwitło Enerwan.

– A po co tu jesteśmy?

– Żebym mogła prosić o pomoc jak matka matkę.

– Czy mogłabyś skorzystać z chwili świadomości i mówić bardziej zrozumiale? – rzuciła sarkastycznie Anax.

– Nie dostaniemy się do twierdzy na czas, a on jest w niebezpieczeństwie. Enerwan musi nam pomóc. – Aida spojrzała na kulisty głaz. Ziemia zadrżała, a woda wokół gigantycznego otoczaka zabulgotała jak w rozżarzonym kotle. Dziewczyna ozdobiła twarz wdzięcznym uśmiechem. – Idzie się przywitać. – Chwyciła Anax za rękę. – Nie bój się. Czasami jest trochę oschłe i zrzędliwe, ale to dobra istota.

Lisica tylko przełknęła ślinę i zacisnęła drobniutką rączkę w garści. Ze zmąconej wody wyłonił się błotnisty kształt, który podążając do brzegu, urósł do rozmiaru masywnego człowieka. Muliste stopy twardo uderzyły o ziemię, ciągnąc wygięty w łuk, chybotliwy tułów. Niemal natychmiast pędy roślin zaczęły pełzać w stronę tego dziwnego tworu, niosąc ze sobą mechate runo ozdobione pożółkłymi liśćmi, insektami i kolorowymi grzybami. Wpierw oplotły błotniste kostki i łydki, potem uda, a na końcu korpus tworząc rusztowanie, na którym glina i muł ulepiły posąg człowieka. Cały proces przypominał pracę niewidzialnego rzeźbiarza, tworzącego dzieło w wielkim pośpiechu. Anax poczuła dreszcz. Impuls energii zjeżył jej włosy na plecach.

Posąg zastygł nieruchomo z krzaczastymi rękoma skrzyżowanymi na piersi. Ruch niemal ustał i tylko kulista wypustka znajdująca się tam, gdzie zwykle jest głowa, nadal formowała twarz. Wyłaniające się rysy nie identyfikowały płci, lecz na pewno były ludzkie. Ziemisty twór stał nieruchomo z zamkniętymi oczami. Anax spojrzał na nienaturalnie spokojną Aidę, a dziewczyna wyczuła jej paniczny wzrok.

– Nie ma się czego bać; no chodź. – Pociągnęła lisicę dość mocno, przełamując opór stężałego ze strachu ciała. Zbliżyły się do błotno-roślinnej postaci na wyciągnięcie ręki. Anax była tak skupiona na upiornym posągu, że nawet nie poczuła, kiedy Aida uniosła jej dłoń i dotknęła zimnej drzewiastej ręki. – Widzisz, nie gryzie – oznajmiła dziewczyna.

Lisica powoli sunęła wzrokiem po swoim przedramieniu, aż do włochatych opuszków spoczywających na zimnej powierzchni jakiegoś pokracznego idola.

Odskoczyła w odruchu odrazy, wywinęła piruet na pajdzie mułu i zamknęła oczy, gotując się na upadek – ale uderzenie nie nadeszło. Mocny chwyt masywnych ramion utrzymał jej ciało tuż nad ziemią. Lisica spojrzała przed siebie. Aida stała nieopodal, chichocząc pod nosem.

Jeśli ona jest tam, to kto…?, pomyślała Anax i powoli obróciła głowę.

– Rusz żeż się, dziewczyno!! Nie jesteś motylem! – uderzył nieprzyjemny kłujący w uszy warkot. Nagły podrzut ustawił Anax w pionie.

– Cz-cz-czym ty jesteś!?

– Nie wrzeszcz, bo mi dżdżownice stresujesz! – Drzewiec wyłupił swoje oczy z kasztanów i zakrył usta lisicy obleśną zimną dłonią, która cuchnęła mułem. – Teraz będziesz cicho, a ja ci nic nie zrobię, dobrze? – Lisica przytaknęła a stwór zabrał dłoń.

Anax natychmiast uciekła w stronę Aidy i ze strachu przylgnęła do niej tak mocno, że od przodu dziewczyna wyglądała jak ludzka kobieta z puchatym ogonem i dodatkową parą rąk.

– O matko światła. – Straszydło pokręciło głową i przewróciło zdrewniałymi oczyma. – Zawsze to samo. Ja już nie wiem, w co mam się zmienić, żebyście przestali wariować na mój widok! Jak lezą bezbronne drzewa rąbać, to bohaterzy: „Jestem drwalem, patrzcie, jaki mam duży topór!” – dworowała karykaturalnie istota. – A jak tylko się pokażę, któremu mięsnemu na oczy, albo, co gorsza zacznę gadać, to zaraz panika i gnój w spodniach. Ekhe!! – Stwór głośno kaszlnął i wyksztusił sporego chrabąszcza. – No już zmykaj. – Owad odleciał zdezorientowany i zniesmaczony całym zajściem

– Może w króliczka albo sarnę? – wtrąciła się Aida.

Istota tylko machnęła ręką i burknęła coś pod chybanosem.

– Ogarnij tę swoją znajdę i nie marnujmy za dużo czasu. – Sapnął drzewiec i strzepał kilka żab z torsu.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Vespera 7 miesięcy temu
    Tak lesiście i bagiennie, że czuję to błoto i słyszę brzęczące komary. A drzewiec spoko postać, WINCYJ DRZEWCA!
  • MKP 7 miesięcy temu
    Byndzie jeszcze - a potem byndzie w tomie trzecim wincyj:)
  • Vespera 7 miesięcy temu
    MKP GOOD!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania