Pokaż listęUkryj listę

Pięc Domen: Tom 2 - Wiatry Zmiany: cz.6

Proces

 

– Mileno Solaniko Karevis! – rozbrzmiał niski bas.

Matka Karevis wstała z pryczy, poprawiła po sobie narzutę i podeszła bliżej więziennych krat, gdzie stanęła w świetle rozpalonej pochodni. Zza bariery z żelaznych prętów spoglądał na nią ten sam sierżant cesarskich, który odeskortował ją z zakonu wprost do ratusza. Tuż za nim prężył się zaprzyjaźniony strażnik, z miną jakby miał się rzucić Oruuńczykowi z nożem do gardła.

– Mistrzyni Zak… – kontynuował wzniośle sierżant Istenwal.

– Skończmy z tymi tytułami i chodźmy już – przerwała mu Milena

– Ekhm… Tak. Oczywiście. Otwórz kraty! – rozkazał gwardziście.

Opuściwszy celę, Milena przystanęła przy telmiańskim strażniku.

– Dziękuję ci młodzieńcze za umilenie mi pobytu w gościnie u Gubernatora. – Uśmiechnęła się wdzięcznie.

– Nie trzeba dziękować, Matko – odrzekł i pokłonił się z szacunkiem, po czym sięgnął do kieszeni pikowanych spodni. – Proszę. Córeczka zrobiła. – Wręczył starszej kobiecie małą, słomianą laleczkę z habitem uszytym ze strzępka materiału i uśmiechniętą buźką z czerwonej nici. – To na szczęście.

– Piękna… Chodź, niech no cię pobłogosławię. – Dostąpiła do chłopaka i chwyciła za ramiona.

Nieco niższy od Matki gwardzista zdjął hełm i pochylił głowę, nadstawiając czoła. Sierżant przewrócił oczami.

– Nie dotykamy strażników! – warknął, ale Matka zignorowała jego ostrzeżenie.

– Niech Imaltis i jej syn Arkturos wskażą ci drogę wiodącą ku nadziei i zmianie na lepsze – wyrecytowała, pocałowała Telmiańczyka w czoło i dokończyła szeptem: – Jak rozpęta się tu piekło, to uciekajcie do katedry. Powołaj się na mnie…

Młody strażnik rozchylił usta, ale Milena dała sygnał, żeby milczał.

– Koniec już tego! Cesarz czeka – burknął zniecierpliwiony Istenwal i kiwnął głową do jednego z mieczników stojących przy schodach, by ponaglił Milenę. Zupełnie jakby sam wstydził się to zrobić.

Nim zbrojny zdążył się zbliżyć, kobieta sama ruszyła w stronę wyjścia, rzucając w Oruńczyków spojrzeniami, jak oszczepami.

– Miejmy to już za sobą – skomentowała i pod eskortą opuściła lochy w drodze na proces.

Pomimo iż to ona miała być doprowadzona przed oblicze sądu, starsza, aczkolwiek chyża Milena przejęła inicjatywę i szła na przedzie, a trzech rosłych wojowników, sprawiało raczej wrażenie przydzielonej ochrony aniżeli eskorty dla przestępcy.

Karevis nigdy nie lubiła tego miejsca. W ratuszu nawet poboczne korytarze poobwieszano wizerunkami burmistrza, które teraz patrzyły na nią setką świńskich ślepek – a nawet jedna para podnosiła jej ciśnienie.

Kilka metrów przed wejściem do tymczasowej sali tronowej sierżant Istenwal przyspieszył kroku, wyprzedził Matkę i zastąpił jej drogę.

– Ekhe… Ja panią wprowadzę, Matko Przełożona Zakonu Miłosierdzia, Mileno Karevis – wychrypiał dosadnie, z trudem maskując zakłopotanie.

– Młody człowieku… Tytuły zostawmy dla arystokracji; mnie, ładnych dziesiąt wiosen temu, zakon wyciągnął z rynsztoku i uczynił osobą, nie monarchą… Za co jestem mu dozgonnie wdzięczna. Prowadź, młodzieńcze.

Kapitan wolał już nic nie mówić w obawie przed kolejnym wykładem, więc tylko pchnął drzwi i wpuścił Milenę przed oblicze Cesarza i uczestników procesu.

Wilfred – tak jak poprzedniego dnia – siedział na tronie z posępną miną jak maską na stałe przytwierdzoną do twarzy, lecz tym razem wokół zgromadziło się wielu członków telmiańskiej elity, w tym sędzia najwyższy obsadzony na stanowisku przez samego burmistrza.

Matka rzuciła mu przelotne spojrzenie i pokręciła głową. Zważywszy na napięte relacje pomiędzy zakonem a ratuszem nie było mowy o bezstronności w tym procesie – tego była pewna.

Oprócz świadków wybranych spośród mieszczan i rozsadzonych na trybunach po obu stronach sali, na uboczu, tuż za plecami gubernatora, stała postać, która na dłużej przykuła uwagę Mileny. Do tej pory nie widziała tego człowieka w gronie popleczników Balatana. Oblicze mężczyzny częściowo skrywał kaptur, ale insygnia wyhaftowane na wełnianym płaszczu i ubiór skrywający każdy – prócz twarzy – skrawek ciała świadczyły o przynależności do bractwa Imersów.

Milena poczuła ulgę. Empaci, jak ich tu zwano, mieli szczególne zdolności: potrafili wyczuć emocje i zajrzeć w głąb inry żywego stworzenia aż do rdzenia jego jestestwa. Człowiek pod wpływem takiej mocy stawał się mentalnie nagi – nie było przed tym ucieczki, nie było sposobu na obronę. Dlatego Braci Imersów często wynajmowano na rozprawy wysokiej wagi, gdzie jednoznacznie stwierdzali, czy oskarżony mówi prawdę. Mieli przy tym nienaganną reputację nieprzekupnych – i bardzo drogich.

Matka nie zamierzała kłamać – nie miała ku temu powodu, dlatego tym pewniej stanęła naprzeciw Gubernatora i Wilfreda, poprawiła habit i omiotła wzrokiem oskarżycieli. Atmosfera była ciężka, a radosne mlaskanie gubernatora dźwięczało jej w uszach.

– Mileno Solaniko Karevis – rozbrzmiał zgrzytliwy tembr sędziego. – Stajesz dziś przed obliczem Cesarza Uświęconego Imperium Sungardu Wilfreda Czwartego. Czy przyrzekasz świadczyć prawdę i tylko prawdę!?

– Przyrzekam! – potwierdziła stanowczo i wykrzesała z siebie wątły uśmiech.

Musiała zmusić wargi do tego dyplomatycznego gestu, gdyż widok podstarzałego sędziego wywoływał u niej odruch wymiotny. To właśnie ten ohydny człowiek o twarzy przypominającej jaszczurkę słynął z brutalnych gwałtów na nieletnich dziewczynkach, których rodzice – zastraszeni konsekwencjami lub przekupieni – trzymali wszystko w sekrecie.

On powinien stanąć przed sądem, nie ja, pomyślała Milena i rzuciła pogardliwe spojrzenie, którego starzec uniknął, zaglądając w księgę wyłożoną na kolanach.

– W takim razie zacznijmy. Wprowadzić świadków! – krzyknął czerstwym głosem, a cesarscy strażnicy wpuścili bocznymi drzwiami kilku młodych telmiańskich konnych – świadczyły o tym podkowy wyhaftowane na zbrojach.

Matka rozpoznała w nich wojskowych delegowanych przez Garnefora do wyprawy nad rzekę Baskir. Nie miała złudzeń, iż będą świadczyć na jej niekorzyść; tak jak prowadzący rozprawę siedzieli na garnuszku u gubernatora, a Balatan doskonale wiedział, po kogo posłać, żeby dowolnie wpływać na zeznania. Ci trzej byli świeżo po żeniaczce, z dziećmi na utrzymaniu lub w drodze i żołdem, jako jedynym źródłem utrzymania rodziny.

– Przedstawcie się! Imię i ranga! – wyrzęził sędzia.

– Intar, starszy szeregowy z pierwszej chorągwi – odpowiedział najwyższy z trójki, a tuż po nim przedstawiło się dwóch pozostałych: szeregowi Kacper i Josef z tego samego oddziału.

Garnefor postanowił przejąć inicjatywę.

– Opowiedzcie, co się wydarzyło w dzień, kiedy doszło do walki z Białymi Krukami w forcie nad rzeką Baskir.

Burmistrz nie mógł się doczekać momentu, kiedy okryje Matkę wstydem, tak jak ona miała w zwyczaju czynić podczas większości jego wystąpień publicznych. Stary Jaszczur nie oponował, tylko mlaskał wyjątkowo głośno, a Wilfred siedział w milczeniu, mocno zaciskając dłonie na podłokietnikach – świadczyły o tym zbielałe knykcie i chrupot naciąganych paliczków. Choć minę miał kamienną i neutralną, to z oczu wyzierał mu gniew.

– Otrzymaliśmy rozkaz eskortować lady Weil i Matkę Karevis do przeprawy nad rzeką Baskir – przemówił Intar: najstarszy stopniem. – O brzasku ruszaliśmy w drogę, żeby dotrzeć na miejsce jeszcze za dnia.

– Czy wiedzieliście, w jakim celu udaje się tam Milena Karevis?

– Nie, Gubernatorze, wydałeś rozkaz eskorty – oświadczył bez wahania jak wytresowany piesek na rzuconą komendę. – My wykonujemy tylko rozkazy – dodał wyuczoną frazę nerwowo.

Cała trójka uciekała wzrokiem przed obserwującą ich Matką. Milena nie żywiła urazy; wiedziała, że dostali ultimatum.

– Więc czemu pogalopowaliście na fort wypełniony sprzymierzonym wojskiem? – wtrącił się Wilfred.

– Panie, na czas eskorty dowodziła Matka Karevis. My… my wykonujemy rozkazy – powtarzał jak magiczną mantrę.

– Panie, czy mogę? – poprosił Garnefor.

Wilfred skinął głową.

– Czy atak na Walończyków został w jakiś sposób… sprowokowany?

– Nie, burmistrzu.

– Imaelu. – Garnefor wskazał na brata Empatę, który wzdrygnął się na dźwięk własnego imienia. – Użyj, proszę, swoich zdolności i potwierdź nam, czy ten człowiek mówi prawdę.

Zakapturzony mężczyzna podszedł do konnego, zdjął grubą rękawicę i złapał wojskowego za odsłonięty nadgarstek. Magiczna fala powędrowała po wzbudzonym astralnym polu, wywołując dziwne uczucie czyjejś obecności.

– Mówi prawdę – oznajmił Imael, w ostentacyjny sposób kierując słowa w stronę obserwujących proces mieszczan.

Milena odniosła wrażenie, iż gra w tandetnym przedstawieniu.

– Czyli on też – wyszeptała.

– W takim razie kontynuujmy. – Balatan niemal podskoczył z radości. – Czy gdy dotarliście na miejsce, wydarzyło się coś, co można by nazwać nadzwyczajnym? – Ewidentnie zmierzał ku czemuś i z pewnością nie było to nic dobrego dla Matki.

– Tak – odpowiedzieli jednocześnie kawalerzyści, zupełnie jakby nie mogli się doczekać tego pytania.

– Cóż to takiego?

Starszy szeregowy nie ustępował pola i ponownie przejął inicjatywę.

– Zatrzymaliśmy się za Łysolem i…

– Za Łysolem? Aaaa… No tak. Ludzie tak mówią na pagórek przed groblą – wyjaśnił gubernator

– Dokładnie. I wtedy przestrzeń zalała gęsta mgła. Pierwszy raz widziałem coś takiego; widoczność góra na metr. – Spotęgował przekaz efektami ruchowymi.

– Rzeczywiście dziwne – wychrypiał sędzia. – Mieszkam tu od urodzenia i nic takiego nigdy nie widziałem, ale już… kontynuuj.

– Potem Matka cisnęła w stronę fortu stalowym pociskiem wielkości koła od wozu i roztrzaskała bramę.

Na sali wybuchła wrzawa.

– Jak to cisnęła? Ta starsza kobieta?! – Balatan ciągnął dalej ten teatrzyk, nieudolnie symulując zdziwienie.

– Tak. Żaden z naszych nie pomagał, a czterech ledwo wcześniej wrzuciła to żelastwo na powóz – dodał drugi z przesłuchiwanych kawalerzystów.

– Magia… – padło z trybun i popłynęło na fali ze skumulowanych wdechów oburzenia. – Czarownica… – szeptali między sobą świadkowie procesu rozsadzeni na dwóch ławach po obu stronach podejścia do podwyższenia z tronem.

– Czy to prawda, Matko Karevis? – Sędzia zwrócił się do Mileny, przysłuchującej się temu wszystkiemu zupełnie beznamiętnie, a nawet z lekkim rozbawieniem.

W obliczu Empaty nie mogła kłamać, zresztą nie miała po co.

– Tak, ci młodzieńcy nie oszukują.

– To oświeć nas, droga Matko: jakim cudem dziewięćdziesięcioletnia kobieta mogła dokonać takiego czynu, a ponad wszystko… bądź łaskawa powiedzieć: po co? – Garnefor z satysfakcją spojrzał Milenie w twarz wrednymi wąskimi ślepkami. Wierzył, iż to on rozdaje karty w tej grze.

Pomylił się.

– Po pierwsze, młodzieńcze… to nie przystoi wykrzykiwać wieku kobiety pośród tylu ludzi, tym bardziej tak dojrzałej, jak ja. – Utarła mu nos, wzbudzając śmiech na sali obrad.

– Cisza! Cisza! To nie cyrk, tylko proces! – Sędzia próbował wygasić wrzawę.

– Zgadzam się: cyrkowi hecarze przynajmniej są śmieszni – dodała Milena, a twarz gubernatora przybrała odcień wściekłej purpury.

– Matko Karevis! Proszę nas nie zwodzić marnymi żartami i odpowiedzieć na pytanie! – zrugał ją Balatan.

– Ta młodość, taka niecierpliwa… Już dobrze. Koniec z tymi wygłupami. Jeśli chodzi o mój dobry stan zdrowia, to od lat przyrządzam specjalną nalewkę, której receptura sięga początków zakonu. Zawarte w niej zioła dodają wigoru, a kapka alkoholu łagodzi stres. Niejeden z obecnych tu mężczyzn potwierdzi, że mam racje. – Przemknęła wzrokiem obie trybuny i faktycznie: na wielu twarzach zagościł rozmarzony uśmiech na wspomnienie tej wspaniałej mikstury z wyjątkowo mocną kapką spirytusu, sprzedawanej w przyklasztornym sklepiku.

– I mam uwierzyć, że od ziołowej gorzały Matka ma siłę pasiastego Niedźwiedzia! – zadrwił Balatan, próbując ponownie zyskać przychylność tłumu.

– Pij szklaneczkę dziennie przez siedemdziesiąt lat, a sam się przekonasz, młodzieńcze – zadrwiła Milena, okraszając słowa uroczą miną. – Aczkolwiek muszę przyznać, że gabarytami już dorównujesz niejednemu Wulfirowi – dopowiedziała głosem słodkiej starszej kobiety, która właśnie wbija ci lukrowaną rurkę w oko.

Ciszę w ratuszu rozpędził dławiony śmiech.

– Dosyć tego! – wykrzyczał sędzia. – Dość tej błazenady! Mileno Karevis! Odpowiadaj na pytania rzeczowo. Dlaczego zaatakowałaś garnizon i co przytrafiło się czarodziejce lady Lejli Winter!

Na dźwięk imienia ukochanej nieobecny myślami Wilfred pokraśniał, a mięśnie zaciśniętej szczęki uwypukliły mu się pod skórą

– Może faktycznie już pora na konkrety – skomentowała głośno oskarżona i poprawiła habit. – Otrzymaliśmy informacje, że armia buntowników z Walon zamierza przekroczyć Baskir. Cesarskie oddziały były o dwa lub nawet trzy dni drogi stąd. Nie mogliśmy czekać; o czym doskonale wiedziałeś, Gubernatorze.

– Bzduuura! – ryknął, przeciągając z emfazą Garnefor.

– Niech cię zbada ten empata – zaproponowała Matka, rzucając Balatanowi zaczepny uśmieszek.

– Nie ja tu jestem oskarżony! – oponował gubernator pewny swego.

– Poddaj się procedurze, burmistrzu – wtrącił się Wilfred. – Inaczej staniesz po drugiej stronie razem z tą kobietą.

– Tak, panie – spokorniał Garnefor. – Jeśli takie jest twoje życzenie, panie. – Skulił głowę, a Imers złapał go za ramię.

– Mówi prawdę! – oznajmił niemal natychmiast.

W tym momencie Milena była już pewna, że on również pracuje dla gubernatora i że jest osaczona przez hieny czyhające, aż się potknie. Wzbierający lęk skręcił jej trzewia i zacisnął krtań.

„WYPUŚĆ MNIE…” zadudnił znajomy głos, pośród galopujących myśli.

– Nie – syknęła, spuszczając wzrok i zacisnęła ręce na szorstkim materiale klasztornego odzienia.

Po kilku głębokich wdechach wzięła się w garść, ale lęk nie zniknął całkowicie, a jedynie przygasł i czaił się na granicy świadomości, pełgając gdzieś w głębi umysłu.

– Co: nie? – spytał zdziwiony sędzia.

Matka nic nie odpowiedziała, tylko rozpoczęła walkę ze swoim ciałem o odzyskanie spokoju.

– Teraz moja kolej – obwieścił Cesarz, ku zdziwieniu wszystkich zgromadzonych, i wstał z tronu. Powoli zbliżył się do Mileny, która udawała opanowaną, choć krople potu zaczynały zwilżać jej szkaplerz.

– Nie daruje ci tego… – wyszeptał po drodze.

Karevis odczytała przekaz z ruchu warg.

– Mileno Solaniko Karevis! – wygrzmiał, stając o kilka kroków przed nią. – Podczas tej samozwańczej wyprawy towarzyszyła Matce ambasadorka gildii Astrologów, lady Lejla Winter, którą, w eskorcie Mistrzyni Selekty Weil i oddziału Pieśniarzy, wysłałem z misją dyplomatyczną do Walon. Prawda?

– Owszem – potwierdziła Karevis. Jej silne i pewne dotąd dłonie drgały jak liście na lekkim wietrze.

– Ostatnia wiadomość, którą otrzymałem od ambasadorki, pochodziła z Zakonu, potem kontakt się urwał. Kolejna informacja, która do mnie dotarła to fakt, że ona… – głos mu zadrżał – że lady Winter nie żyje, a towarzyszącą jej Mistrzynię Weil ogarnął obłęd i upija się na umór, pozostając bez kontaktu z otoczeniem.

– To nie tak, wasza wysokość… – Milena podjęła próbę obrony. – Lejla wraz z Selektą i czarodziejem Markusem teleportowali się do naszej świątyni po ataku ze strony Kruków i towarzyszącej im wiedźmy. Czarodziej był ciężko ranny, więc nasza… nasza medyczka…

– Matko Karevis! – przerwał jej Wilfred. – To wszystko było w raporcie łącznie ze zniknięciem Markusa i jego gosposi Mojry. Ja żądam wyjaśnień! Dlaczego zaatakowaliście garnizon buntowników, bez zezwolenia? Przecież kawalerzyści zostali oddani pod Matki zwierzchnictwo.

– Już mówiłam: otrzymaliśmy informację, iż do rzeki zbliża się walońska armia z zamiarem przekroczenia Baskiru, by zaatakować Telmonton.

– Kto przekazał tę informację!? – rzucił agresywnie Cesarz, a Matka znowu poczuła atak lęku. Wewnętrzny głos huknął: „WYPUŚĆ MNIE!” i rozlał ból po jej ciele. Pomimo tego Milena zdołała zebrać myśli i odpowiedziała Wilfredowi – spokojnie, pewnie.

– Do klasztoru przybyła Starsza z Ariendich Atma Andramon i poinformowała o zbliżającym się zagrożeniu.

Na sali znowu zawrzało. Od kilku pokoleń żaden ze Starszych nie zawitał w te strony. Niektórzy uczeni zaczęli nawet podważać ich istnienie i spychać w obszar mitów, a powstanie bramy w Girzel przypisywać jakiejś zaginionej ludzkiej cywilizacji.

– Starsza powiadasz… – powtórzył z kpiną w głosie Wilfred.

Nawet on, spędziwszy całe życie w uświęconej stolicy cesarstwa, nigdy nie widział Starszego z plemienia Ariendich.

– Tak. Arianka przestrzegła nas przed zagrożeniem, a lady Lejla Winter podjęła decyzję, by spróbować zburzyć przeprawę. Zrobiła to, żeby chronić nas wszystkich; ciebie też Panie. Wiedziała, że zmierzasz w tę stronę i nie mogła pozwolić, abyś został pojmany lub zabity. Nie wybaczyłaby sobie bierności, przecież wiesz o tym, panie.

Wilfred spuścił wzrok i uciekł we wspomnienia. Wiedział.

– Czyli Matka ma mnie za głupca!? – wybuchł gwałtownie. – Nie jestem lekkoduchem, który rzuca się na oślep na wroga. Mam zwiadowców.

Uderzenie gorąca sparaliżowało Milenę. Nie mogła wypowiedzieć ani słowa. Wilfred kontynuował:

– Lady Lejla Winter była dzielną, wrażliwą i inteligentną osobą oddaną koronie i mnie… i to ta wrażliwość czyniła ją podatną na manipulację – dodał, nadal nie patrząc Matce w oczy. – Jej śmierć jest dla Imperium… Jest dla mnie niebywałą tragedią. Wszystko, co z trudem zbudowaliśmy w stolicy i mieliśmy jeszcze zrobić, legło w gruzach. – Cesarz podniósł głowę. – Wprowadźcie zwiadowcę!

Na salę rozpraw wkroczył młody mężczyzna w pelerynie i z refleksyjnym łukiem przewieszonym za plecami. Jego ubiór jak i znakowania na skórzanym pancerzu świadczyły o przynależności do zwiadowców Zwycięskiej Pieśni z oddziału Hiltzal.

– Matko Karevis, nie od dziś wiadomo, że jest Matka skłócona z gubernatorem Garneforem i opieranie oskarżenia wyłącznie na zeznaniach jego i ludzi z jego otoczenia, byłoby mocno wątpliwe pod kątem wiarygodności. Zgodzi się pan ze mną, prawda? – zwrócił się do sędziego siedzącego obok spłoszonego Balatana.

– Tak, panie – potwierdził starzec.

Balatan spoczął na zdobionym intarsjami siedzisku i zaczął nerwowo wycierać czoło z potu, zgrzytając przy tym zębami.

– Dobrze, zatem przejdźmy do prawdziwego powodu tej rozprawy. Ranga i stopień żołnierzu! – rozkazał Cesarz, gdy mężczyzna wkroczył na salę rozpraw.

Długa peleryna barwiona na łąkowe odcienie zieleni i ziemistej żółci tworzyły idealny kamuflaż na północne, stepowe tereny regionu Telmonton.

– Straszy chorąży w czwartej z Hiltzal Tebardin Wiraz – wyskandował donośnie, jak na dumnego wojskowego przystało.

– Teraz opowiedz, Tebardinie: co ujrzałeś tego dnia, gdy wasz oddział dotarł w pobliże mostu?

Zwiadowcy z Hiltzal poruszali się na szybkich Kelcach, co umożliwiło im wyprzedzenie głównej armii. Stanowili oni trzon sungardzkiego zwiadu.

– W forcie trwały walki, a mgła zmieszana chyba z pyłem… nie jestem pewien… przesłaniała większość pola bitwy. Po drugiej stronie Baskiru zebrały się wojska pod sztandarem Walonu i Sungardu, a ich strzelcy szyli z łuków na drugą stronę.

– Czyli jeśli twoje zeznania, Matko, są prawdziwe, zaatakowali swoich. Trochę dziwna taktyka, bo jak dla mnie to bardziej przypomina próbę stłamszenia buntu i atak na obóz rewolucjonistów, tym bardziej, jeśli po walońskiej stronie, obok białego kruka, powiewało godło słońca. – Spekulacje Wilfreda, choć nie były prawdzie, wydawały się całkiem wiarygodne.

– A co z szarżującym brukijskim oddziałem na moście? – spytała Matka. – Czy oni też byli członkami Walońskich buntowników? – W tym pytaniu ukryte było ziarno nadziei przesunięcia szali na korzyść Mileny. Jednak przekorny los i tym razem chciał inaczej.

– Powiedz rycerzu, czy widziałeś, jak te bestie szarżują z rozkazu Walończyków? – spytał Cesarz.

– Nie, panie. Nasze stanowisko odgradzała mgła, która wpełzała również na większość przeprawy. Widziałem jedynie kształty, ale nie wiem dokładnie, czym lub kim były.

– Zatem równie dobrze łucznicy kruków mogli ostrzeliwać zarówno buntowników, jak i ich brukijskich sprzymierzeńców.

– Nie mogę tego wykluczyć, panie.

– Bzdura. – syknęła Matka ochrypłym głosem, który przypominał warczenie wściekłego psa. – Przestań… – szepnęła, łapiąc się za brzuch. Mimika twarzy i lekko przygarbiona postura świadczyły, iż cierpi od bólu.

– Mileno Karevis! Zachowaj szacunek względem korony! – przywołał ją do porządku sędzia. Cesarz skinął ręką na znak, iż wszystko w porządku i mogą kontynuować przesłuchiwanie świadka.

– Opowiedz teraz, co stało się z lady Lejlą Winter. – Wilfred zrobił krótką pauzę i wziął głęboki wdech, zbierając siły. – Opisz, jak zginęła – dodał rozżalonym głosem i wrócił na tron.

Cały proces i ta historia opowiadana ze szczegółami była dla niego niczym sól wcierana w krwawiące serce. Musiał przysiąść, żeby po raz kolejny tego odsłuchać.

– Brudna mgła zaczęła się przerzedzać – rozpoczął hiltzar. – Lady Winter stała na sypiącym się moście. Pył tworzył wokół niej wir rozświetlany błyskami błękitu i czerwieni. Potworny huk przetoczył się przez dolinę. Most wokół czarodziejki popękał i eksplodował. Głazy wielkości człeka uniosły się niczym lekkie latawce.

– Co w tym czasie działo się z lady Weil i Matką Karevis?

– Mistrzyni Selekta weszła w zamieć i ruszyła w stronę mostu, ale Matka Karevis chwyciła ją za zbroję i obezwładniła mocnym ciosem w brzuch. W tym czasie lady Winter upadła na kolana, a wybuch jasnego światła oślepił nas wszystkich. Chwilę później fala uderzeniowa poprzedzona głośnym grzmotem przygniotła mnie do gleby. Gdy blask osłabł, wstałem i spojrzałem w stronę Baskiru. Ani po moście, ani po lady Winter nie było śladu. – Na sali zrobiło się cicho, jak na pogrzebie, a po policzku Cesarza spłynęła łza, którą otarł raptownie i pełen gniewu poderwał się z tronu.

– Mileno Solaniko Karevis, wyjaśnij nam – rozłożył ręce – dlaczego moja ambasador tam była, dlaczego stała na walącym się moście, i dlaczego nie pozwoliłaś Selekcie jej pomóc!! – Wilfred tracił nad sobą kontrolę.

Milena stała kompletnie sparaliżowana, a pot zalewał jej oczy. Nie mogła wydać dźwięku, zupełnie jakby ktoś zakleszczył jej gardło w ściśniętym imadle.

– Teraz może Matka mówić! Słuchamy wszyscy! Teraz łżyj dalej!! – atakował ją bezlitośnie

– Ona… Ona żyje. – Ledwo wykrztusiła z siebie te dwa, ale kluczowe słowa.

– To niech tu przyjdzie!

– Agh… – Matka upadła na kolana, uciskając brzuch.

– TERAZ MOJA KOLEJ – wysyczała, po czym uniosła głowę. W miejscu rozmazanych, ludzkich sylwetek ujrzała tlące się zielone ogniki połączone witkami w sieć migoczącą tuż przy sklepieniu. Czuła te płomyki. Wołały do niej. Czuła, że może je zgasić jednym rozkazem. Zebrała siły i spojrzała Cesarzowi w oczy.

– Uciekajcie… – szepnęła.

– Proszę się zatrzymać! – rozbrzmiał głos wartownika pełniącego straż przed wejściem do ratusza.

– Przepuść mnie! Mam wieści, które nie mogą czekać! – odpowiedziała stanowczo kobieta, której tożsamość skrywały zamknięte wrota. Na sali doszło do masowej wymiany spojrzeń i szeptów.

– Mam cesarski glejt!

Drzwi stanęły otworem. Światło wpuszczane przez witraże ujawniło sylwetkę przybysza. Selekta, eksponując karwasz z mosiężnym znakiem ambasadora, wkroczyła pewnie na salę rozpraw.

Cesarscy przyboczni chwycili za broń.

– Spocznij! – rozkazał Wilfred, którego wejście Safonki wybiło z amoku oskarżeń wobec Matki.

Trybada dziwnym, niezgrabnym – nawet jak na nią – chodem podeszła do Mileny. Karevis ciężko dyszała; jednym ramieniem wspierała się o podłogę, a drugim uciskała brzuch.

Safonka przyklęknęła.

– Przyrzekam ci, że jeżeli z niej wyleziesz, to ci ludzie będą twoim najmniejszym zmartwieniem – szepnęła Matce do ucha, a Milena uśmiechnęła się resztką sił.

– Wiedziałam, że przyjdziesz.

– Oczywiście! Za kogo ty mnie masz – żachnęła się Selekta i chwyciła Karevis pod ramię. Tętno Matki spowolniło, a oddech nieco się wyrównał. Cokolwiek przejmowało nad nią kontrolę, teraz traciło na sile.

Z pomocą Selekty stanęła na nogi.

– Lady Weil! – Cesarz zabrał głos. – Rozumiem, że masz powód, żeby nadużywać glejtu – warknął poirytowany – i mojej cierpliwości.

– Mój dalszy plan też ci się nie spodoba – skomentowała jakby do siebie.

Symetria astralnego pola zadrżała i napięła się jak struna w lutni. Skóra, włosy i ubrania Safonki poszarzały, popękały i skruszały smagane magicznym wiatrem. Warstwa pyłu runęła na marmurowe płyty, wzniecając gęstą kurzawę.

– Na litość Matki, czym ty jesteś?! – krzyknął sędzia, a strażnicy otoczyli postać wyłaniającą z zanikającego wiru. Oczy drapieżcy zaiskrzyły, a ogon pokryty pasami czerni i nocnego granatu, poruszał się jak gotowa do ataku kobra.

– Schowajcie te wykałaczki, zanim się pokaleczycie! – rzuciła Sebil i kompletnie naga wyłoniła się z małej pustynnej zamieci.

– Masz kilka sekund, żeby to wyjaśnić Bruki, zanim wydam cię straży.

Bruka nieśpiesznie strzepała resztki piasku z sierści.

– W kilka nie dam rady: to całkiem barwna opowieść – odpowiedziała mistyczka, mrucząc przy tym gardłowo.

– Pojmać wiedźmę! – rozkazał Wilfred, a przyboczni zacieśnili krąg z grotów wokół Bruki.

– No cóż, chyba musicie najpierw ochłonąć, chłopcy – skomentowała Sebil, uniosła ramiona i delikatnie klasnęła ponad głową. Wiatr wybuchł z siłą huraganu i cisnął magicznym piaskiem po całej komnacie. Zgromadzeni – łącznie z Wilfredem – nie zdążyli nawet zasłonić twarzy, gdy ściana pyłu pochłonęła ich sylwetki.

– Sebil! Coś ty narobiła! – krzyknęła Matka, przerażona chaosem wokoło. – Zetną nas za to!

Wiatr zniknął tak nagle, jak przeciąg po zamknięciu okna.

– A do tej pory to co niby chcieli z tobą zrobić? Wręczyć medal!? – Zresztą nieważne, nic im nie będzie – oznajmiła Bruka.

Piach opadł całkowicie. Obie kobiety znalazły się pośród zastygłych w dynamicznych pozach ludzi obleczonych przez mistyczkę zgęstniałym czasem. Bariera z astry zmiany nie pozwalała wieczności się rozproszyć. Mieszczanie unosili ręce w próbie osłonięcia się przed wiatrem, który już nadszedł, a gwardziści niestrudzenie mierzyli włóczniami w stronę mistyczki i Matki – z tym że obie nie stały już w tym miejscu. Nawet Wilfred chwycił za rękojeść miecza, ale nie zdążył go dobyć. Klinga świeciła jedynie w połowie wysunięta z pochwy. Miny zdziwienia i strachu wyrysowane na twarzach oficjeli i świadków sprawiały wrażenie wyrzeźbionych z kamienia.

– Ha! – Od strony wejścia dobiegło charakterystyczne parsknięcie Safonki. – Pokazałaś wszystkim owłosiony zad i ich zamurowało! – zarechotała Selekta.

Sebil nie zareagowała na ten niskich lotów żart, tylko podeszła do Cesarza, delikatnie odebrała mu broń i odrzuciła na bok.

– To teraz porozmawiamy na spokojnie, wasza łaskawość – oświadczyła i patrząc Tarresowi prosto w piwne oczy, pstryknęła mu palcami przed nosem.

Cesarz przebudził się, próbując ciąć nietrzymanym już mieczem, co wprowadziło go w chwilową konsternację – całkiem zrozumiałe, jeśli ucieknie ci kilka minut życia.

– Witaj, wasza wysokość. Nazywam się Sebil Mekcheszadzi, wierna koronie obywatelka Sungardu – przedstawiła się, oddając pokłon.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Vespera rok temu
    Wow! Uwielbiam sceny w sądzie, a jeszcze z takim twistem... Jak masz wolne sto milionów dolarów, to ci serial z tego nakręcę :D
  • MKP rok temu
    Ten twist to ja widzę jako wyk.....ta scena na konie odcinka:) Niestety mam tylko 99:( ...... zł...... i nie milionów a zwykłych 99 zł
  • Vespera rok temu
    MKP No to jeszcze troszkę ci brakuje, ale dozbierasz, wierzę w ciebie.
  • Vespera rok temu
    Poza tym jestem prostym człowiekiem - czytam o kotoludziach, jestem zadowolona.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania