Pięć Domen: Tom 1 - Światło Północy: cz 15
ROZDZIAŁ I: Dobroć wdzięczności nie uświadczy
– O! Dobrze, że przyszłaś. Jak ci idzie nauka do tanas atorum?
– Chyba już więcej nie można się uczyć – fuknęła Lejla i przetarła zmęczone oczy.
Nawet w pełni sił charakteryzowała się anemiczną cerą, a po kilku wieczorach spędzonych w akademickiej bibliotece jej oczy straszyły martwotą sinych powiek.
Spojrzała w lustro i dłońmi podniosła papierowo-białe policzki.
– Wyglądam jak upiór…
– Nie przesadzaj. W tym wieku jedna porządnie przespana noc wystarczy, żeby dojść do siebie, a wiedzy nigdy za wiele, młoda damo – skontrował Markus, odkładając kryształ katalitu na zagracony stół.
Spomiędzy pergaminów rozrzuconych po blacie wygrzebał mały nieco zniszczony tomik „Leksy Arkana”.
– To jeszcze szybki test z podstaw, tak na rozgrzewkę.
– Mistrzu, daruj… – zmierzyła go somnambulicznym wzrokiem. – Jestem na ostatnim roku – zaznaczyła z wyczuwalną pretensją.
– Wiesz, jakimi słowami mój rektor od arkan rozpoczynał wykłady?
– Wiem – przewróciła oczami lekceważąco. – „Wiedza o podstawach to postawa” – wyrecytowała jak pięćdziesiąty ósmy refren bardzo długiej i nudnej piosenki.
– Dokładnie! I żeby cię nie zanudzić, zacznijmy od czegoś podchwytliwego. – Przekartkował kilka stron. – Niech będzie to – chrząknął kilkukrotnie, szykując gardło na dłuższą przemowę.
– Energią której z domen najlepiej wzniecić ogień?
– Mistrzu, podchwytliwe to było przez pierwsze dwadzieścia razy, kiedy mnie o to pytano. – Lejla rzuciła się na kozetkę i zwiesiła głowę na podłokietniku.
– Nie bądź zgryźliwa! – zbeształ ją Markus. – Będziesz, miała na to czas jak będziesz stara.
Wyprostowała się jak napięta struna. Pozwoliła sobie na zbyt wiele swobody wobec promotora.
– Przepraszam, mistrzu. – Usiadła w pozycji pilnej uczennicy.
– Wybaczam – chrząknął i puścił jej oko. – Pytanie nadal pozostaje w mocy, młoda damo.
Czarodziejka wzięła głęboki wdech i zaczęła recytować:
– Ogień można wzniecić energią każdej ze wzbudzonych domem, lecz najłatwiej podpala się czerwienią.
– I widzisz, panno mądralińska… – Stuknął ją palcem w czoło. – Poległaś na podstawach.
Lejla zmarszczyła czoło. Ze źrenic błysnął jej błękit. Już miała zacząć się wykłócać, gdy nadeszło olśnienie – a potem skrucha, która upstrzyła bladą cerę zdrowym rumieńcem.
Nie uszło to uwadze Markusa. Mag zaserwował jej serdeczny uśmiech okraszony nutą satysfakcji.
– Do trzech razy sztuka, młoda damo.
Lejla wzięła się w garść i zaczęła z pełną powagą:
– Otóż, mistrzu, ogień najłatwiej rozpalić czerwienią, ale NAJLEPIEJ – zaakcentowała wymownie – użyć do tego błękitnego ładu.
– Dlaczego? – ciągnął ją za język.
– Czerwoną frakcję pola nazywamy „gniewem” ze względu na jej dynamiczną, burzliwą naturę i uczucie pobudzenia, czy wręcz ekstazy, które wywołuje w istotach wrażliwych.
– Nie rób mi wykładu, dziecko. Do sedna.
Lejla zasłoniła usta, maskując cichy chichot.
– Domenę czerwieni bardzo ciężko utrzymać w ryzach – złapała oddech – „Leksy Arkana”, strona sto pięćdziesiąta czwarta – pochełpiła się wiedzą.
Mag wykonał wymowny gest dłonią, zachęcając do kontynuacji.
– Zaleca się, żeby ogień wzniecać ładem, poprzez miejscowe odprowadzenie tej domeny, co w rezultacie wywoła samorzutne soczewkowanie czerwieni i zapłon. Zamykamy tedy ogień w barierowej otoczce z błękitu, która zdusi ogień, jeśli wycofa się z niej wolę.
Mag spojrzał na nią z zadowoleniem wyrysowanym na poznaczonej bruzdami twarzy. Czuł się dumny jak belantrejski ojciec, który patrzy na córkę podczas uroczystości wręczenia tanas grati.
Lejla zadarła podbródek w oczekiwaniu na pochwałę. Całość sceny wydała się obojgu nieco komiczna, ale Markus uznał, że trochę zabawy i jemu nie zaszkodzi.
Otworzył usta, żeby udzielić podopiecznej formalnej pochwały i… Zapiał jak kogut.
Obudziła się.
– Przeklęte ptaszysko! Pierwszy normalny sen od tygodnia i musiał piać jak wściekły! – Lejla zwymyślała opętanego kura i wyjrzała przez wąskie okno osadzone głęboko w zakonnym murze.
Na podwórku rudy kogut puszył się przed rzędem kwok dumny, że zapowiedział słońce, które dopiero co tworzyło łunę na horyzoncie.
Wstała po cichu i zajrzała do Selekty rozpostartej na sienniku dostawionym naprędce przez Kaleba. Safonka spała twardo, pochrapując od czasu do czasu.
Lejla chwyciła kawałek pergaminu i zabrała się za sporządzenie krótkiej notki. Skończywszy, wetknęła zwitek pod karafkę z winem Selekty, które Trybada przezornie pozostawiła sobie na bolesny poranek. Wprawny pijak zawsze zadba o logistykę trunkową.
Może się zdenerwować, że szwendam się sama po mieście, pomyślała czarodziejka i dorysowała uśmiechniętą buźkę pod tekstem.
– To załagodzi sprawę – wyszeptała i wróciła do swojej części celi, gdzie zamieniła giezło na ubranie wyjściowe, upięła włosy, zarzuciła płaszcz z kapturem po czym, ostrożnie rozsuwając kiepsko naoliwione skrzydło, wyszła z celi.
Zapisana zgrabnym pismem zwięzła notatka informowała, iż udała się na targ kupić kilka drobiazgów na dalszą podróż. Oczywiście prawdziwy powód porannej wycieczki był zgoła inny. Każdy kupiec, który choć trochę interesował się arkanami sztuki astralnej, wiedział, że to właśnie w Telmonton można natrafić na prawdziwe perełki pośród magicznych utensyliów: rzadkie odmiany katalitu; aktywne minerały o różnym nasyceniu; czy specyficzne, lemachiańskie mikstury naznaczone astrą. Niektóre zagraniczne stragany wręcz kipiały od tego rodzaju towarów, bo choć łamanie symetrii poza gildią i zakonami było nadal zakazane, to alchemia i różnego rodzaju niegroźne sztukmistrzostwo już nie. Za namową Markusa Wilfred mianował tanas Orbena Nezawa, żeby nadzorował przepływ namaszczonych magią towarów.
– Orben… – westchnęła Lejla z wyczuwalną nostalgią. – Ciekawe jak się miewa?
Przyśpieszyła. Czasu miała niewiele, ale może zdążyłaby się chociaż przywitać ze starym przyjacielem.
Opuszczając teren zakonu, wkroczyła na jedną z głównych miejskich arterii prowadzących do dzielnicy handlowej. Początkowa ekscytacja z polowania na artefakty szybko przygasła stłamszona przez smutny portret rzeczywistości. Całun ciemności nie skrywał skutków zarazy na północy, tak, jak w dniu ich przybycia. Boczne uliczki, odbiegające od wybrukowanego traktu zajęli Walończycy. Setki mętnych tęczówek zawieszonych w zapadłych oczodołach bacznie śledziły ruchy pięknej zadbanej postaci, tak odmiennej od tego zgoła paskudnego brudnego miejsca, że wyglądała jak coś nierzeczywistego. Lejla czuła niepokój wędrujący po astrze. Przenikał do umysłu, tworząc dziwne wizje i uczucie cierpkości na języku. I jeszcze ten straszliwy fetor niesiony z wiatrem. Pachniało jakby rozpacz i trwoga wymieszały się ze smrodem uryny i stworzyły zawiesistą mgłę.
Im dłużej Lejla doświadczała krzywdy walońskich uchodźców, tym bardziej była wściekła; przepych dzielnicy szlacheckiej w porównaniu ze slumsami na przedmieściach zakrawał na groteskę. Szczególnie przygnębiał widok najmłodszych: obleczone w brudne szmaty małe postacie, łypiące zza wychudzonych matek. Jedna z kobiet, pomimo widocznego wyczerpania, resztkami sił tuliła swoje pociechy, wymuszając uśmiech na zniszczonej znojem twarzy.
Dumni ludzie srogiej północy…
Lejla zacisnęła pięści skryte w aksamitnych mitynkach. Matka Karevis zarysowała jej sytuację w mieście, ale usłyszeć a zobaczyć to tak jak wyjrzeć na gruzowisko zza kiepsko pomalowanego płotu.
Bezradne doświadczanie cudzej krzywdy i poczucie bezdennej przepaści niemocy skręcało żołądek i cisnęło łzy do oczu. „Wrażliwi”, tak nazywano ludzi z aurą i ta nazwa w pełni oddawała naturę tego daru; daru, który miał też swoją cenę. Zwykły człowiek tylko patrzy, a wzrok można odwrócić – aury już nie. Można ją zewrzeć, skupić, ale nie schować; a pole jest wszędzie, niesie emocje na falach drgającej symetrii i wnika w maga, pokazuje i nie pyta, czy chce zobaczyć.
Odetchnęła z ulgą, gdy zobaczyła bronę do wewnętrznych dzielnic. Astra niesterowana wolą sama się wygasza i samorzutne fale udręki zelżały znacząco poza obozami.
Przy przejściu ustawiono wartę; kilku zbrojnych w lekkim pancerzu i kapalinach z wąskim rondem. Lejla skupiła uwagę na barczystym dryblasie, który żywiołowo gestykulował zaangażowany w kłótnię ze śniadym czarnowłosym Walończykiem; belantrejska krew nadal mocno kształtowała północną urodę. Nieopodal tego zamieszania stał prosty, drewniany powóz wyładowany koszami owoców. Na jego brzegu oparta plecami o skrzynię siedziała młoda kobieta z wydatnym brzuchem. Odziana w prostą lnianą suknię nerwowo wzdrygała ciałem w rytm padających obelg.
– Dlaczego nie możemy wejść!? – Kupiec podniósł głos. – Jesteśmy kupcami jak wszyscy!
– Zamknij się! Już ja wiem, kim wy jesteście! Ścierwem z północy! O! Tym jesteście! – zbluzgał go gwardzista, po czym ostentacyjnie splunął pod stopy Walończyka.
Twarz żołdaka aż kipiała od pogardy.
– Sam jesteś ścierwo! – kupiec odpysknął strażnikowi.
Taka zniewaga nie mogła pozostać bez odpowiedzi. Rosły mężczyzna przyłożył szczupłemu Walończykowi w szczękę. Handlarz rozchlapał krew i upadł na pooraną kopytami ziemię, a wartownik, na oczach żony, bezlitośnie go skopał.
– Przestań! Na miłość Matki zaklinam cię. Przestań!
Ciężarna zeskoczyła z wozu i osłoniła męża własnym ciałem; łudziła się, że to powstrzyma ten akt okrucieństwa.
Myliła się.
Gwardzista tylko przez chwilę się zawahał w szczątkowym odruch skarlałego sumienia, po czym z otwartej dłoni wymierzył jej mocny cios w twarz.
– Ślepy jesteś!? – protestował drugi z pilnujących wejścia. – Ona jest w ciąży! Rozum ci odjęło, Pasza!?
– Jednego parszywego szczura mniej! Chcesz pochować swoje dzieci, jak dopadnie je zaraza!? E?!
Strach wziął górę nad rozsądkiem i młodszy strażnik odpuścił. W domu miał dwie córeczki.
– Heh, tak myślałem. Ktoś musi robić brudną robotę – dodał wielkolud i obrócił w stronę kobiety.
Dziwny chłód napłynął od strony przedmieść, ale w zamieszaniu nikt tego nie zauważył – prawie nikt. Ciężarna zerknęła w prawo i narzuciła poły opończy na brzuch. Gwardzista w myślach wycelował stopą w brzuch młodej kobiety, a paskudny uśmiech wykręcił mu usta. Każdy kolejny oddech znaczyły coraz większe obłoki pary.
Poderwał nogę.
Rozbita symetria magicznego pola skręciła przestrzeń, roznosząc spotęgowany chrobot pękających kości. Walonka wykreśliła runę słońca na brzuchu i przytuliła się do męża.
– Aghh!! Kurwa żeż jego mać!!
Strażnik upadł na ziemię, wrzeszcząc z bólu. Pozostali stanęli jak wryci.
– Co ci się stało?
– Ta sucz z północy… Aghh! Kurwa, jak boli. Aghh! Ta suka mnie zaczarowała! – skomlał, wskazując drżącym palcem na paskudnie skręconą stopę.
– Przewróciłeś się klocu! – rzucił jeden z żołdaków.
– W powietrzu mi nogę skręciło, barani łbie!
– Dobra, Pasza, zewrzyj jadaczkę, trzeba nastawić – orzekł gwardzista, który wcześniej próbował bronić ciężarnej. Jego mina aż krzyczała „Masz za swoje!”. – Rudy, Gruda – zwrócił się do pozostałych dwóch. – Zanieście niezdarę do koszar i wezwijcie cyrulika.
– Może ja pomogę!? – Musiała podnieść głos, żeby się przebić.
Ponętny kobiecy alt przykuł uwagę mężczyzn – nawet ranny przestał na chwilę jęczeć. Czarodziejka wygasiła resztki niebieskich błysków w oczach i wpierw podeszła do siedzącego na ziemi kupca, któremu opuchlina pochłaniała już oko.
– Nie bójcie się, jestem medykiem – zwróciła się do pary i wyciągnęła z sakwy mały, szklany flakonik. – To mieszanka ziół leczniczych: pomogą na ból. – Wylała część gęstej zawiesiny na rękę i wsmarowała w zakrwawioną twarz mężczyzny. Zaczerwienie widocznie zbledło niemal natychmiast, a skroń i policzek przestały tętnić zapalnym gorącem.
– Dziękujemy ci pani. – Zdumiony kupiec, ruszył szczęką: swobodnie i prawie bez bólu. – Komu zawdzięczamy taką dobroć? – spytał śmiało.
– Lady Elajla Samer; do usług – uśmiechnęła się do śniadego Walończyka.
Nie zdradziła prawdziwej tożsamości: wolała nie ryzykować. Może i nie była wielce sławna, ale już od kilku lat piastowała stanowisko pełnomocnika gildii na cesarskim dworze i niezamierzenie stała się rozpoznawalna – przynajmniej z imienia – jako ta „magiczna sucz, która gusłami i szarlatanerią mąci Cesarzowi w głowie!”.
Żona kupca cały czas uważnie śledziła każdy ruch rzekomej cyruliczki. Lejla wyczuła słabą aurę wokół kobiety – wydarty z symetrii ład na pewno poruszył nią bardziej niż innymi. Wrogość i nieufność, z jaką Walonka na nią patrzyła, sprawiła, że czarodziejka zatęskniła za akademią w Taledark; mieście, w którym zaklęcia tańczyły pośród mieszczan ze swobodą podchmielonej dziewki hasającej w roztańczonej gospodzie i każdy miał to w głębokim poważaniu.
– Zostaw te psy i pomóż!! – warknął ranny dryblas.
Już ja ci pomogę… zaperzyła się w myślach, ale nie wpuściła gniewu na dobrotliwą maskę empatycznej medyczki.
– Poczekajcie chwilę – szepnęła do kupieckiej pary. – Zaraz wrócę – dodała, po czym udała się w miejsce „wypadku”, który dał jej bardzo dużo satysfakcji i był wart każdego wyzwolonego impulsu magii.
– Już idę, zacny strażniku bramy – zawołała z wyczuwalnym przekąsem. – Lady Elajla Samer, licencjonowany medyk z Oruun, do usług – przedstawiła się rozbudowanym kłamstwem, które rozeszło się w powietrzu, nie frasując żadnego z młodych strażników: ich uwagę w całości pochłonęły krągłe piersi uwydatnione przez barwiony fiołkowy gorset.
Czarodziejka uklękła obok rannego, ostrożnie zzuła mu but i bez ostrzeżenia mocno ścisnęła spęczniałą kostkę.
– Kurwa, psia mać! Delikatniej! To nie rzeźnia!
Zignorowała chamstwo.
– Boli, jak tak robię? – spytała oschle, cały czas wbijając palce w nabrzmiałą nogę.
Łzy mimowolnie płynęły z oczu strażnika, mieszając się ze strużkami potu na policzkach i karku.
– Oczywiście, że, kurwa, boli!! – zawarczał.
Jego twarz zakwitła siną purpurą.
– To dobrze.
– Co? – spytał otumaniony.
Lejla zamieszała mu głowie, ale bólu nie zabrała.
– To znaczy, że nerwy całe, tylko kości przemieszczone; zaraz nastawimy. Możecie go przytrzymać? – zwróciła się do pozostałych z oddziału; mężczyźni pouciekali spojrzeniami z dekoltu czarodziejki na przypadkowe obiekty w otoczeniu.
– Po… Po co mają mnie trzymać?... Zostaw mnie… Szar… Szarlatanko.
– No już! Zanim Matka weźmie go w ramiona – postraszyła ich, żeby żwawiej użyczyli swojej siły. – I dajcie mu coś do zagryzienia; nie mam przy sobie nic na znieczulenie – skłamała. Według niej ten ból był zasłużony.
Jeden z Telmiań sięgnął po kawał brudnej ścierki i brutalnie wcisnął do ust poszkodowanego towarzysza.
– No proszę, jaki piękny wieprzyk z tego naszego Paszy, he – zadrwił.
– Zaczynam – wtrąciła Lejla. – Na trzy nastawiam: trzy, dw… – raptownie skręciła stopę. Biedak zdążył tylko zajęczeć, po czym wzdrygnął korpusem i stracił przytomność.
– Nogę trzeba usztywnić i przez kilka tygodni oszczędzać – wydała instrukcje. – Niedługo się obudzi, a opuchlizna zejdzie. Niech je ser i pije dużo mleka, zamiast żłopać piwsko. Tyle ciała musi mieć silne rusztowanie, a tu kostki jak u pisklaka.
– Tak, panienko. Chłopaki, zanieście śpiącą królewnę do koszar! Niech się wyśpi. Ja przypilnuję bramy.
Unieśli towarzysza jak połeć mięsa i zaczęli taszczyć niezbyt delikatnie.
– Powiedz, strażniku… – Lejla zagaiła do mężczyzny, który został na warcie. – O co ta cała awantura z kupcami?
– Lady Samer – zdjął kapalin, na co nie odważyłby się w towarzystwie innych: żołnierz na warcie nie mógł tego robić – dekretem burmistrza nikt z północy nie może wejść do centrum.
– A czemuż to? – spytała zdziwiona.
– Zarazę roznoszą, lady Samer – odparł niepewnie, a wstyd przycupnął mu na karku i nakazał spuścić głowę.
– Rozumiem… A jakież są objawy tejże zarazy? – ciągnęła go za język. – Mijałam całe osiedla uchodźców z północy i nie zauważyłam chorych ani trupów na ulicach, tylko wychudzonych ludzi żyjących w okropnych warunkach.
– Ja… Ja nigdy nie widziałem na własne oczy, lady Samer. Ale za to dużo słyszałam od miejscowych! – zastrzegł z emfazą. – Ponoć ludzie upadają na ulicy i po chwili są już martwi. Pewnie Walończycy palą zwłoki, żeby się nie zarażać wzajemnie – upierał się przy swoim.
Zawsze wygodniej bronić czegoś, w co się wierzy, niż błądzić w nieznanym – nawet jeśli tak naprawdę się nie wierzy.
– Nie sądzę, ale rozumiem twój lęk. – Lejla uśmiechnęła się wdzięcznie – No cóż, na mnie pora. Dziękuję za miłą konwersację.
– Do usług, panienko, to znaczy lady Samer. – Proszę na siebie uważać – ponownie łypnął na dekolt.
Nie skarciła go, tylko wymownie spięła kołnierz płaszcza i odeszła w stronę małżeństwa.
Obity handlarz opierał plecy o wóz i obejmował obolałą żonę. Kiedy Arkanistka zbliżyła się do nich, żwawo odkleił ciało od burty.
– Pani – pokłonił się. – Nie zdążyłem nas przedstawić. Jestem Olnek, a to jest moja żona, Askar. Dziękujemy za pomoc. Gdyby nie pani maść pewnie spuchłbym jak dynia, a wtedy już na pewno nici ze sprzedaży. – Spojrzał na ślady własnej krwi barwiące klepisko. – Strach pomyśleć, co ten drab by z nami zrobił, gdyby nie wypadek. Najpewniej skatowałby całą naszą trójkę.
Ciężarna kobieta stała tuż za mężem i dalej mierzyła czarodziejkę nieufnym spojrzeniem.
– Nie ma za co dziękować, nic takiego nie zrobiłam, a tamtemu się należało. Widać czasami bogowie i zwykłemu człekowi pomogą. Zaraza czy nie, strażnik nie powinien podnosić ręki na brzemienną – zacisnęła pięść, a słabiuteńki przebłysk morskiego błękitu przemknął po tęczówkach.
– Powiedz, Olneku, po co tak desperacko chcieliście dostać się na targ, skoro wiedzieliście, że jest zakaz?
– Żona cierpi na straszne nudności, prawie nic nie je: boję się o nią i o dziecko. Chciałem sprzedać resztę zbiorów i opłacić znachora… Lady Sumer, Askar jest z Rykry a ja z małej wsi nad Baskirem, tacy z nas Walończycy jak z tych tłuków pod bramą bruki, ale krew po ojcu barwi mi skórę, więc też mamy zakaz. – Przez wezbrany gniew handlarz zaczął czerwienieć i puchnąć na licu.
– Nie martwcie się, Olneku. – Lejla uśmiechnęła się wdzięcznie. – Mogę pomóc, za darmo, z powołania, a zbiory zachowajcie dla siebie i dziecka. Rozwiązanie chyba już niebawem. – Spojrzała na brzuch kobiety. W zestawieniu z chudymi ramionami wyglądał jak ogromna narośl.
Czarodziejka chciała podejść bliżej, ale Askar odskoczyła w tył jak przypalona żarem.
Olnek drgnął nerwowo zaskoczony zachowaniem żony.
– Oszalałaś, Askar! Lady Samer, proszę jej wybaczyć; po tym wszystkim, co przeszliśmy, jest bardzo nieufna.
– Nie o to chodzi! Widziałam, co ta kobieta zrobiła strażnikowi: to nie wypadek, tylko czary.
– Jeszcze raz przepraszam, lady Samer. Ja naprawdę nie wiem, co w nią wstąpiło. – Tłumaczył się kupiec zażenowany wrogością żony. – Askar nie bądź nierozsądna! Panienka chce pomóc: za darmo – syknął, chwyciwszy żonę mocno za ramiona.
– Nie uciszaj mnie! – wyrwała się. – Wiem, co widziałam! Ona – wskazała palcem na Lejlę – szeptała do siebie, a jej oczy… One kipiały niebieską mgłą; powietrze zabarwiło się błękitem, zawirowało i skręciło nogę strażnika! To były czary! – Askar zwróciła się bezpośrednio do czarodziejki: – Pani, może i nie masz złych intencji, ale twoja aura może wpłynąć na nasze dziecko. Nie chcę tego piętna na nim. Chcę, żeby było tak jak wszystkie inne dzieci.
Lejla przygryzła język. Wezbrało w niej pragnienie, żeby zbesztać wieśniaczkę. Wygarnąć skrywaną wrażliwość, nastraszyć, że jej karłowata aura już kłębi się wokół płodu i deformuje mu członki. Chciała wyrzucić z siebie gniew, ale na chceniu poprzestała. Nie było sensu. Nigdy nie ma. I co do jednego Askar miała rację: wychowanie młodego wrażliwego bez wsparcia doświadczonych magów zagrażało życiu dziecka. Ta kobieta pewnie sama przeszła przez piekło nawet ze swoją wątłą, ale zauważalną aurą. Tyle że aura kogokolwiek nie ma wpływy na wykształcenie wrażliwości, ale tego czarodziejka nie miała zamiaru tłumaczyć, zaślepionym przez uprzedzenia prostakom.
– Pani, czy to prawda? – spytał skonfundowany kupiec.
– Tak, to prawda, Olneku – potwierdziła Lejla: dumnie, bez wahania, bez nawet nuty wstydu, bo dla niej tytuł Pierwszego Tanas w gildii był wyróżnieniem. Właśnie zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo zaraźliwa jest pogarda: przez lata trzymania aury na wodzy, sama zaczęła się jej w pewien sposób podświadomie wstydzić.
– Dziękuję, zatem za pomoc. – Olnek wykonał nerwowy krok wstecz i złapał się za policzek, jakby chciał go sobie wyrwać i spalić. – Dalej poradzimy sobie sami. – Oznajmił grzecznie, ale oschle.
Lejla odniosła wrażenie, że gdyby nie strach, to kupiec pierwszy nadziałby ją na widły.
Tylko wzruszyła ramionami. Cóż mogła począć wobec rodziców, którzy są gotowi zaryzykować życie nienarodzonego dziecka, byleby nie urodziło się wrażliwym.
– Szkoda, że serce nie pozwala przejść obojętnie… – skomentowała, patrząc, jak kupiecka para odchodzi w stronę wozu.
Może jeszcze kilka wiosen wstecz, kiedy wkraczała na ziemie cesarstwa, taki akt niesprowokowanej nienawiści poruszyłby ją bardziej, ale teraz… Teraz zobojętniała na bezsensowne świadectwa pogardy wobec własnej osoby.
Zarzuciła kaptur i przekroczyła bronę odprowadzona łapczywym spojrzeniem gwardzisty.
Komentarze (4)
Ano właśnie
Władza uderza, a jak ktoś ma nieprzepracowany problemy z samym sobą, władza da mu więcej możliwości na wywalenie emocjonalnej żółci na innych.
Weźmy takiego sfrustrowanego dyra, który pomiata ludźmi bo ma władzę nad tym czy pracują czy nie, czy spłacą kredyt, czy nie...
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania