Pokaż listęUkryj listę

Pięć Domen: Tom 2 - Wiatry Zmiany: cz. 21

ROZDZIAŁ TRZECI: CICHE PRZEJĘCIE

Ranny niedźwiedź, głodny niedźwiedź.

 

Minęło kilka dni odkąd Wilfred zabrał oddział złożony z przedstawicieli zakonów oraz regularnej cesarskiej piechoty i wyruszył w stronę Watenfel stłumić zarzewie rebelii. Podczas jego nieobecności w stolicy struktura władzy nadawała większe uprawnienia strategom, którzy prócz zajmowania się codziennymi sprawami miasta i okolicznych regionów, zyskiwali decyzyjność w sprawach nagłej potrzeby lub bezpośredniego zagrożenia obywateli Oruun – dlatego właśnie urząd ten uznawano za najwyższe wyróżnienie pośród miejskiej arystokracji. Tytuł nadawano dożywotnio, a w momencie, gdy dygnitarz nie był już zdolny do piastowania swojego stanowiska, cesarz zwoływał naradę elekcyjną celem wybrania nowego oficjela.

Elekcja stanowiła coś stosunkowo nowego i innowacyjnego. Wprowadzona przez ojca Wilfreda jeszcze przed śmiercią królowej Felte – czyli w okresie, w którym Fredryk nadal myślał trzeźwo – nie miała zbyt wielu okazji, żeby sprawdzić się w praktyce. Oczywiście poprzedni cesarz nie przekazał rąbka władzy narodowi z miłości do jedności, równości i praworządności, nie. Sama świadomość możliwości głosu i poczucie minimalnego wpływu na wybór wysoko postawionych urzędników stanowiły czynnik tłumiący niezadowolenie dla tego bulgoczącego kulturalnego kotła, jakim stał się Sungard: jesteś niezadowolony, to poczekaj do elekcji, zamiast wszczynać zamieszki. Niemniej jednak wywiad wewnętrzny na usługach władcy pociągał za sznurki, jeśli trendy wśród ludu zbytnio odbiegały od woli miłościwie panującego.

W skład rady elekcyjnej wchodzili przedstawiciele zakonów, gubernatorzy stolic czterech regionów cesarstwa oraz kilku bardziej znaczących miast, pozostali strategowie, no i oczywiście sam cesarz, ale jego głos stał na równi z innymi – przynajmniej pozornie.

Żeby cały system działał, wymienione urzędy burmistrzów i wojewodów musiały również podlegać wyborowi ludu, co najbardziej wadziło rodzinom wybranych na te stanowiska. Arystokraci popierali system elekcyjny w momencie zwycięstwa członka tego czy innego rodu, ale grzmiały, kiedy urząd trzeba było zdać.

W dawnych czasach, gdy Starsi Ariendi sprawowali pieczę nad miastem w ramach dwuwaładzy, ludzkiego herszta również wybierano za pośrednictwem elekcji, ale po wycofaniu się Arian do Sefalos, doszło do puczu przodków obecnych Jokiwarczyków, którzy nie chcieli poddać się woli elektorów. Sungardzka korona została wtedy przejęta siłą i na ironię losu pozostała w rodzie Tarresów.

Po kilku wiekach niewiele się zmieniło w tej kwestii i kiedy przyszła pora, aby syn Fredryka objął przeznaczony mu uskrzydlony tron, w cesarstwie zawrzało. Jego wywrotowe poglądy były powszechnie znane, a Młody Tarres niemal natychmiast zaczął uparcie dążyć do tego, aby mistrz gildii magów w Oruun zyskał głos elektorski. Oficjalnie władca chciał rozwinąć potencjał magiczny Sungardu. Mniej oficjalnie w kuluarach władzy toczyły się rozmowy z belantrejskimi delegatami w sprawie nowych traktatów handlowych, ale współpraca państwa uprzedzonego do astry i królestwa, które ją kultywowało, wymagała zmian i ustępstw po obu stronach.

Na nieszczęście dla młodego cesarza takie wywrotowe podejście do magii budziło zbyt dużo sprzeciwu wśród zakonów, więc Wilfred, za namową ówczesnego przełożonego zalegalizowanej oruńskiej gildii, Markusa, postanowił poczekać, aż obywatele oswoją się nieco z jego polityką proastralnej tolerancji.

Magiczną placówkę w stolicy założono pod szyldem Astrologów: badaczy fundamentów astry z siedzibą w Taledark. Miała przede wszystkim pełnić funkcję edukacyjno-zapoznawczą, ale przez pierwszy rok działania ludzie bali się nawet przechodzić obok. Z czasem jednak sytuacja uległa poprawie; musiała! Ponowne zalegalizowanie gildii w stolicy miało stać się pierwszą cegiełką w fundamencie porozumienia i ocieplenia relacji pomiędzy Sungardem a Belantres, zatem cesarz nie szczędził środków i wsparcia, łącznie z poszukiwaniem sungardczyków obdarzonych aurą.

Oczywiście gest sympatii w stronę magii i jej praktykantów przysporzył Wilfredowi równie wielu wrogów, co ogłoszenie pacyfizmu jako doktryny państwowej. „Wojna tylko w obronie!”, to hasło padało z ust cesarza na każdym spotkaniu sungardzkiej rady; „Przed stalą obronimy się stalą, ale przed magią, nie”, dodawał już z mniejszym zacięciem – początkowy idealizm został nieco przygaszony przez rzeczywistość. Niektórym zakonom i gildiom kupieckim, zarówno ciągłe przygraniczne utarczki, jak i piętnowanie magicznych praktyk były jak najbardziej na rękę: w niespokojnych czasach wzmocniona runami broń to pożądany towar, a i rycerze nie wracali z wygranych bitew z pustymi rękami. Łupy pomnażały majątki i wpływy zakonów, a prymitywny, magiczny oręż wytwarzany choćby w Jokivarze czy Onfur, sprzedawał się jak świeże bułeczki. I wszystko miało się skończyć.

Wiara w to, iż wzniosłe hasła to tylko mrzonki na ustach nieociosanego przez życie młodzika w koronie wygasała, gdy konflikty na południu tymczasowo ustały, a magia powoli stawała się bardziej dostępna.

Nic dziwnego, że kapitan straży pałacowej, Hektor Eldenfist, odpowiedzialny za bezpieczeństwo „wywrotowca”, musiał mieć oczy dookoła głowy – nawet jeśli realne prawdopodobieństwo zamachu było raczej niewielkie. Wilfred nie miał potomka, a co za tym idzie, następny w kolejce do tronu stał Borys Samunder – a jego panowania nikt nie chciał dożyć, nawet kosztem uszczuplenia skarbca.

Obecnie Hektor miał przymusową przerwę w wykonywaniu obowiązków; mozolnie dochodził do siebie w pałacowej komnacie przerobionej na prywatny lazaret wulkira. Rany odniesione podczas ucieczki z Watenfel były dotkliwe – ale, choć jeszcze nie szło nazwać go zdrowym – gorączka całkowicie ustała, a rana przyschła i zrzuciwszy zapalny kożuch, zaczęła się goić. Zmotywowany poprawą wulkir postanowił podjąć próbę wstania bez niczyjej asysty. Dodatkowy argument przemawiający za tym pomysłem stanowił fakt zbliżającej się narady. Wulkir jako zawzięty patriota nie mógł pozostać w łożu, podczas gdy toczyła się debata nad rozpoczęciem wojny z północą. Pochwycił stojącą nieopodal drewnianą kulę i z całych sił wsparł masywne, umięśnione i ciężkie ciało na grubym kosturze. Dwóch serwich oddelegowanych przez Wilfreda do pomocy medykowi Erowi Setylowi opuściło pałacowy lazaret: posłano ich po lecznicze utensylia, których zniesiony uprzednio zapas zaczynał się uszczuplać.

– No już prawie… – Hektor dopingował sam siebie, gdy jego głowa wnosiła się coraz to wyżej nad ziemię. W końcu stanął, ale tylko niepoprawny optymista mógł to nazwać zwycięstwem: ledwie trzymał pion na chybotliwych nogach, osłabionych kilkudniowym leżeniem. Mięśnie odwykłe od noszenia ciężaru drżały przy napinaniu.

To nie zniechęciło kapitana do próby zrobienia kroku.

Rezultat harców był łatwy do przewidzenia.

Przy pierwszym przesunięciu stóp końcówka kostura poślizgnęła się na kamiennej podłodze. Hektor runął na plecy. Płaski upadek wycisnął mu powietrze z płuc, a niektóre ze szwów pękły, rozdzierając cienką warstwę świeżej bliznowatej tkanki, która ledwo co zarosła wyrwę po szarpiącym grocie. Ból uderzył szybko i brutalnie. Wulkir pochłonął powietrze i krzyknął przeraźliwie jak łamany kołem na torturach.

– Na litość Matki Imaltis!! – przeraził się medyk, który właśnie wrócił do komnaty z zamiarem zmiany opatrunku. Rozpaczliwy wrzask sprawił, że znacząco przyśpieszył kroku.

Eryk zachował zimną krew, szybko ocenił sytuację, odstawił niewielką balię z przegotowaną mieszaniną wody i ziół, i podbiegł do wijącego się na podłodze kapitana. Ciemna krew przesączała się przez opatrunek owinięty wokół barku i łopatki wulkira. Medyk złapała nieszczęśnika pod zdrowe ramię; lniane bandaże powstrzymały naderwane szwy przed rozejściem. Pomimo tragicznej sytuacji, jak każdy profesjonalista, poczuł satysfakcję – w końcu sam zakładał ten pancerny opatrunek.

Spróbował podnieść olbrzyma, ale mimo chęci i zaparcia nie był w stanie unieść rosłego mężczyzny z podłogi. Hektor zrobił się purpurowy z bólu – nie mógł wiele dopomóc.

Gdzie jest ta cholerna służba, kiedy ich potrzeba, pomyślał Eryk.

Do komnaty wpadł książę Felix. Młody Samunder spojrzał na podłogę, pobladł i doskoczył do nich niesiony instynktem. Za nim do pomieszczenia wkroczyła spłoszona służąca.

Kobieta zasłabła na widok umazanych krwią mężczyzn.

– Zawołaj kogoś silnego, nakazał medyk, a służka z ulgą opuściła salę. Potrzebowała kilku sekund, żeby pozbierać myśli. Ochłonęła i pobiegła wzdłuż korytarza.

Eryk wespół z Feliksem pomogli Hektorowi ostrożnie wstać i jakimś cudem zawlekli wielkoluda na pryczę zabiegową.

– Nie za wcześnie na pląsanie po pałacu, sir Hektorze? – zadrwił Felix, ale daleko mu było do żartobliwego nastroju: po prostu reagował na nerwową sytuację w typowy dla siebie sposób.

– Widzisz, co mi na starość przyszło, książę… – westchnął kapitan i wykrzywił umęczoną twarz w grymasie bólu. – Jeszcze dziesięć lat temu to bym nawet nie zauważył, że coś mnie dźgnęło, a teraz! Teraz byle strzałka kalekę ze mnie zrobiła, psia mać! – roześmiał się.

Pamiętał, że to nie byle kłujący bełcik. W sekundzie pożałował dziecinnego zachowania: porzekadło prawiące, iż śmiech to zdrowie, w przypadku wulkira obecnie bardzo mocno mijało się z prawdą. Strzała poharatała mięsnie pod obojczykiem, a pierwej niedbale opatrzoną ranę pochłonęła infekcja, rozprzestrzeniając popsutą krew po całym ciele. Każdy oddech, każdy gwałtowniejszy ruch torsu sprawiał Hektorowi cierpienie, a teraz mógł też przyśpieszyć wykrwawienie.

Medyk skorzystał z tego, iż Felix odwraca uwagę wulkira i spokojnie rozcinał krwawy opatrunek.

– Miałeś w ramieniu dziurę wielkości pięści, Hektorze, a ty to nazywasz strzałką! Ja bym swojego konia postawił, że z balisty dostałeś.

Medyk przestał ciąć w oczekiwaniu, aż wulkir przestanie się ruszać.

– Książe, proszę… – wyjęczał Eldenfist. – Nie rozśmieszaj mnie…

– Przepraszam.

Eryk w końcu zdjął stare bandaże, odsłaniając ranę. Pozycja półleżąca nieco ograniczała wylew posoki, ale krwotok nadal był obfity.

– Książe… – medyk zwrócił się do młodego Samundera i spojrzał na Felixa ze strachem w oczach. – Musi mi wasza wysokość pomóc.

– Pomiń etykietę i mów: co mam robić? – sprostował Felix. Z miny medyka odczytał, że jest źle.

– Co się dzieje? – spytał bladosiny kapitan cesarskiej gwardii. Upływ krwi dawał się we znaki wymęczonemu bólem i gorączką ciału.

– Rana się rozeszła. Mocno – wyjaśnił zdawkowo medyk. – Książe, odkaź ręce alkoholem, ja przemyję.

Felix wykonał polecenie i stanął nad rozharatanym ramieniem wulkira. Widok gęstej krwi wyrzucanej przez nacięte żyły w rytm bijącego serca, skręcił mu jelita.

– Ściągnij płaty skóry na brzegach i ściśnij mocno. Ja oczyszczę i zszyję go ponownie.

Samunder spojrzał na paskudne mięsno-krwiste koryto przy prawym ramieniu wulkira, pochwycił gąsior z mocnym destylatem, wziął dwa łyki na odwagę i złapał śliską od posoki skórę.

Eryk przystąpił do łatania, co przy takiej ilości krwi nie było łatwe. Musiał jednocześnie przemywać i szyć. Gdy ściągnął już brzegi rany, Felix przejął obowiązek czyszczenia i dalej szło trochę szybciej.

W międzyczasie wróciło dwóch serwich i zawołany strażnik, ale tak naprawdę niewiele mogli uczynić, prócz podawania i odstawiania przyborów medycznych i zakrwawionych lnianych przepasek.

– Powinno wytrzymać, ale jeszcze jeden taki wybryk Kapitanie i nie będzie już po co zszywać. – Eryk pogroził Hektorowi dosadnie, tak, żeby zrozumiał: to nie przelewki, twoje życie nadal wisi na włosku!

– Tak… tak… – przytaknął lekceważąco wulkir. – Co komu po rycerzu, który leży w łóżku jak jakiś starzec u progu świetlistej bramy! – fukał, poirytowany bezradnością.

– Ja bym tam znalazł kilka zastosowań – skomentował pod nosem Felix. – Teraz leż i odpoczywaj, Hektorze, a ja idę przywitać Niedźwiedzia – dodał, przykrywając wulkira kocem. Miał oczywiście na myśli swojego ojca, Borysa, który przybył właśnie na formalną naradę wojenną.

Przed wyjściem dokładnie obmył ręce w misie doktora i pośpieszył na dziedziniec. Miał jeszcze nadzieję, że utrzyma wybuchowy temperament ojca pod względną kontrolą.

Nadzieja zaśmiała mu się w twarz i uciekła, gdy tylko zbliżył się do wyjścia na pałacowy dziedziniec.

Starego Samundera słyszano już w całym zamku, a rzucane raz za razem przekleństwa odganiały wszytko, co śmiało się zbliżyć i nie niosło jokiwarczykowi piwa.

Felix stanął przed bramą i westchnął ociężale, po czym wyszedł ojcu naprzeciw.

– Widzę, że ty jak zwykle w szampańskim humorze, tatku – powitał Borysa z typową dla niego manierą i pewną dozą sarkazmu w głosie.

– Felix! Synku! Chodźżeż i uściśnij starego ojca! – Borys w końcu pozostawił konia stajennemu, który korzystając z chwili nieuwagi wielkoluda, szybko zabrał czarnego ogiera do stajni.

Książe wyciągnął rękę w geście oficjalnego przywitania.

– Tak to się dziewki i baskisi witają!! – skomentował stary Samunder i chwycił syna w ramiona z siłą dwumetrowego imadła. Miażdżony miłością Felix ledwo łapał płytkie oddechy. Borys rzucił mu nagle podejrzliwe spojrzenie i… powąchał? – A niech mnie wulfir przydybie! – wypalił z zachwytem, patrząc na zdziwionego syna. – Dziewiąta rano, a ty już gorzałą śmierdzisz! Ha! Mój chłopak, spuścizna z moich lędźwi. – Książę poświęcił dwa uderzenia serca, żeby rozważyć implikację tej wypowiedzi, ale zaniechał tego natychmiast. – Wiedziałem, że kiedyś wyjdzie z ciebie prawdziwy Samunder: z krwi, kości i…

– I okowity – dokończył Felix.

– Co tam mamroczesz?

– Cieszę się, że ci zaimponowałem, ojcze – skłamał, przewracając oczami. Całe szczęście identyfikacja i interpretacja sarkazmu znacznie przekraczały możliwości intelektualne Borysa.

– A żebyś wiedział! – Zdzielił syna w plecy. – Prowadź teraz do stołu, bo od tego gadania w gębie mi zaschło.

– A mama nie przyjechała? – spytał Felix, wypatrując macochy Erny.

– Dobrze wiesz, że do picia i wojaczki to baby się nie zabiera!

– No tak… Chodźmy już. Obrady niedługo się zaczną. – Książę pośpieszył ojca, nie chcąc dopuścić, żeby ten zalał się w trupa jeszcze przed naradą. Mocno zaprawiony alkoholem Borys, co najwyżej doprowadziłby do kolejnej burdy, a dla bezpieczeństwa Wilfreda gotowość do działania była kluczowa.

– Oooo… co to, to nie! Ja o suchym pysku paplania polityków nie wytrzymam, a i twoje sprawy musimy obgadać. – Zaprotestował Niedźwiedź z Bermet. – Jak się ma księżniczka Holi? – spytał, patrząc na syna wnikliwie.

Młody Samunder właśnie takiego obrotu spraw bał się najbardziej. Nie mógł oznajmić ojcu, iż więcej czasu spędził z rycerzem Politerem niż z przyszłą małżonką, z którą zamienił może kilka zdań, odkąd zamieszkał w pałacu.

– U księżniczki wszystko dobrze, ojcze – skłamał ponownie, patrząc Borysowi w oczy. Nie lubił kłamać, choć w sumie nawet nie wiedział, czy rzeczywiście kłamie. Dawno nie rozmawiał ze swoją przyszłą małżonką. – Mam nadzieję – dodał po cichu i ruszyli w stronę sali tronowej.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • Vespera dwa lata temu
    A jakby tak Borysowi zaprawić czymś gorzałkę? Z pożytkiem dla Cesarstwa by było... Ale może najpierw niech jeszcze jednego syna zrobi, bo coś mi się widzi, że ani Wilfred, ani Felix, nie spłodzą legalnego potomka.
  • MKP dwa lata temu
    Raczej nie, ale jeden z nich na pewno chciałby spróbować z tym drugim:) I znowu kassandryjskie geny w akcji...:)
  • Vespera dwa lata temu
    MKP To u ciebie też się kassandryjska zaraza pojawiła? Ich tam trzeba magią a żelazem wyplenić, zanim będzie za późno...
  • MKP dwa lata temu
    Vespera Od autora złapali :)
  • Vespera dwa lata temu
    MKP Wszystkich nas zabije noyesówka.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania