Pokaż listęUkryj listę

Pięć Domen: Opowiadania - Przyjaciel: cz. 3

Ach ci młodzi...

 

****

Balaba to roślina o długich szerokich liściach hodowana głównie dla włókien. Stanowiły one dobry materiał na strzechy, gdyż liście, nawet suche, paliły się niezwykle wolno.

*****

 

Już zmierzchało, gdy Kal Brus syn miejscowego golibrody objął nocną wartę. Służba na murach zakonu może i nie należała do jego wymarzonych zajęć, ale cenił w niej ciszę, spokój a nade wszytko brak wścibskich oczu spoglądających mu na ręce.

Chłodne powietrze pachniało jesienią i zapowiadało nadchodzący deszcz. Kal rozejrzał się nerwowo po klasztornych obwarowaniach, a następnie łypnął spomiędzy blank na opuszczoną bronę.

Ani żywej duszy, pomyślał i odetchnął z ulgą, przylgnąwszy plecami do chłodnej kamiennej ściany pobliskiej wieży strażniczej. Po chwili poszukiwań wyciągnął z kieszeni materiałowe zawiniątko, uśmiechnął się lubieżnie na jego widok, po czym przystąpił do niemal rytualnego odwijania pakunku.

Widok kilku zasuszonych łodyżek mocno go ucieszył.

Splótł je w wąski rulonik i wyłożywszy na dłoni szeroki liść balaby, zwinął wszystko razem w nieco garbatego skręta.

Przez moment patrzył na swój twór z niezdrowym zachwytem, po czym chwycił okopcone drewko i podpalił od jednej z pochodni. Końcówka zwijki rozżarzyła się czerwienią. Kal zaciągnął się upajającym dymem. Wszystkie troski rozmyły się i uleciały gdzieś w gwieździste przestworza, pozostawiając jedynie uczucie odurzającej błogości.

Pociągnął po raz drugi.

– Ekhe! – zacharczał i splunął z obrzydzeniem. – Co u licha? – Podstawił tlącą się tutkę pod światło. W miejscu euforycznego narkotyku dogasał mały owalny kawałek węgla. – Bardzo zabawne, Mileno. Ha… Ha… Uśmiałem się, że hej.

– Wiesz, że kiedyś cię to wykończy? – oznajmiła mistrzyni Karevis, wyłaniając się z cienia pobliskiej machikuły. Lekko bursztynowe światło na granicy mroku otuliło jej sylwetkę. Odziana w zwiewną suknię barwioną na kolor morskiej płycizny oraz komplet biżuterii wysadzanej oszlifowanymi lapis-lazuli, postąpiła kilka kroków w stronę Kala. Łańcuszek z minerałów błyszczał hipnotycznie, podkreślając głęboki dekolt mistyczki.

Chłopak z wrażenia wypuścił węgielek, ale szybko poderwał go z posadzki.

– Wyglądasz… olśniewająco – oświadczył, przybierając kolor wypalonej cegły.

– Mówisz to ty, czy narkotyki? – spytała, nie odrywając od niego wzroku. W szarych wpadających w jasną żółć tęczówkach tliła się magia.

– Oj przestań się boczyć – Kal dostąpił do Mileny, pochwycił za smukłe biodra i przycisnął do siebie. Zwarci w uścisku, uderzyli o blankę, a potem, w obrocie, zamienili się miejscami, przylegając do przeciwległej ściany.

– Ooo… Czuję, że ktoś się stęsknił – oznajmiła zalotnie Karevis, obdarzając chłopka powłóczystym spojrzeniem.

– Jak… diabli… a ty… tęskniłaś? – spytał, muskając wargami jej aksamitny kark.

– Jak kotka w rui – Pocałowali się namiętnie. Pasek od spodni Kala puścił jak za dotknięciem magicznej różdżki, a suknia Mileny zadarła gwałtownie, jakby unoszona siłą woli podnieconego nastolatka.

Młody Brus nagle zastygł i zaniechał pieszczot.

– Co jest? – rzuciła z pretensją rozochocona Karevis.

– Cygaro za cygaro – odpowiedział enigmatycznie Kal i uśmiechnął się głupkowato. ·

– Nie wiem, o co ci chodzi.

– Odczaruj to – wystawił jej węgiel przed nos.

– Świnia! – spoliczkowała go i odepchnęła ze spuszczonymi spodniami.

– Żartowałem – skłamał. – No chodź. – Pomachał jej wzwiedzionym prąciem, co według niego było nieziemsko zabawne i seksowne.

– Cicho! – nakazała Karevis i nadstawiła uszu.

– Kal!? – Spod bramy dobiegł mocny, kobiecy głos.

– Szlag! Już wróciła, Muszę uciekać! – Milena wpadła w panikę i ruszyła w stronę schodów. Kal wyjrzał przez blanki pod opuszczoną bronę. Matka Sainik rzuciła mu mordercze spojrzenie.

– Kal, unieś kraty! – nakazała z wyczuwalną irytacją.

– Tak, Matko Sainik! Już się robi! – W stresie nie zapiął porządnie spodni, zanim dopadł do korby, sterującej mechanizmem bramy. Metalowa krata zaczęła się unosić, a spodnie opadać.

– Mówię ci chłopcze, że przez te narkotyki to kiedyś zapomnisz włożyć gaci na dupę – wysapała Tatiana i wkroczyła na teren katedry.

 

****************************************************************

 

– Miiijau… o Kalu nigdy nie opowiadałaś – wymruczała Sebil.

– Nie było o czym: ładna buzia, pusty w środku. Taki przelotny romans napalonej zakonnicy – Matka Karevis zalała się rumieńcem, a po skórze przeszły jej ciarki.

– Jasne, jasne. Pokaż mi go – Sebil sięgnęła do czoła Mileny, a Matka odruchowo cofnęła głowę.

– Co ty knujesz, co?

– Chcę się dowiedzieć, kto przebił twoją membranę nieskazitelności. – Brukijka podjęła drugą próbę dosięgnięcia czoła przyjaciółki. Tym razem raptownie, z zaskoczenie. Matka w mgnieniu oka przechwyciła włochatą dłoń i skomentowała starania przyjaciółki z uśmiechem satysfakcji na twarzy:

– Nie będziemy rozgrzebywać starych… – przerwała, czując na czole miękki dotyk pasiastego ogona: dała się podejść.

Sebil zwinęła koniec kity, jakby coś w niej trzymała i przeniosła iluzoryczną zdobycz od twarzy Matki wprost na srebrzyste piaski w ołtarzu.

– Czy ty się dobrze czujesz, Sebil? – spytała Matka Karevis, spoglądając podejrzliwie to na nią, to na parujące jeszcze ciasto. Może Brukom szkodzą migdały, pomyślała.

– Ta. Nie przerywaj – sapnęła mistyczka, pochwyciła mały woreczek, który zawsze stał na balustradzie okalającej ołtarz i wysypała odrobinę diamentowego pyłu na powierzchnię miniaturowych wydm. Niewielki wir uformował kopczyk, a z niego wyłoniła się kukła młodego mężczyzny palącego skręta.

– Faktycznie niczego sobie. Masz moje rozgrzeszenie za puszczalstwo – zażartowała Bruka. Matka przetarła oczy i zakotwiczyła wzrok na ziemistej figurce.

– Dokładnie taki jak zapamiętałam – westchnęła z uśmiechem, a rumieniec zrobił się jeszcze bardziej krwisty. – Żebyś ty wiedziała, Sebil, jak mi się potem za niego oberwało…

 

**********************************************************************

 

Tatiana wparowała do wypełnionej wieczorną ciszą katedry, pokonała pociągły, wyziębiony korytarz i z niegasnącym gniewem wyniesionym z narady, wkroczyła do komnat mistrzyń.

– Karevis! Perl! – zawołała donośnie.

Szczupła dziewczyna przekroczyła próg celi, leżącej tuż przy wejściu do części mieszkalnej. Odziana w skromną lnianą halkę, swobodnie opadającą na dziewczęce ciało, poruszała się lekko niczym płatek śniegu wędrujący w powietrzu, a duże zielone oczy i długie ciemne brwi kontrastowały z alabastrową cerą, nadając jej spojrzeniu ponętny, kobiecy charakter.

Zbromistrzyni Odin rozpuściła świeżo umyte kasztanowe loki i wyszła Matce Sainik naprzeciw.

– Coś się stało, Tatiano? – spytała sennym głosem. Matka zignorowała jej pytanie i nerwowo szarpnęła za klamkę od kolejnych drzwi.

– Zamknięte – warknęła. – A powinna się modlić. Nie ważne; nie ominie jej.

Z sąsiednich pokoi, jak po przełączeniu ukrytej dźwigni, zaczęły dobiegać odgłosy zagorzałych modłów.

– I tak ma być codziennie! – wrzasnęła Tatiana. Słowa rozbiły się echem po ścianach pustego korytarza. – Chodź ze mną, Perl. Rada się wydłużyła, a ja muszę się wyszykować. Nie dam rady sama.

– Kolejna randka z wicehrabią?

– Tak, i potrzebuje pomocy przy torturach – oznajmiła Matka Sainik, krzywiąc usta w kwaśną minę.

– Tylko włożę coś na siebie – odpowiedziała Perl i zawróciła do swojej celi, wachlując dłońmi włosy.

– Byle szybko: chce mieć to za sobą! – warknęła Matka i wyszła, trzaskając drzwiami tak mocno, że strop poprószył tynkiem. Modły ustały niemal natychmiast. Z pokoju Perl wychyliła się postać.

– Poszła? – spytała Karevis.

– Tak, ale jest wściekła, i to bardziej niż zwykle – oznajmiła Perl. Najwyraźniej nie był to pierwszy tego typu nalot. – Ja załagodzę sprawę, a ty załóż coś… – otaksowała przyjaciółkę wzrokiem. – Mniej kurewskiego, i spryskaj się czymś delikatnym: pachniesz potem, spalenizną i rozpustą.

 

********************************************

 

Matka Sainik z ulgą przekroczyła próg swojego pokoju i dopadła do małego barku osadzonego we wnęce surowej ściany. Literatka brzęknęła dźwięcznie, uderzając o karafkę. Po odkorkowaniu kryształowego naczynia jego zielonkawa zawartość roztoczyła woń mięty, melisy i cytrusów. Tatiana zrzuciła oficjalną zbroję, uwolniła ściśnięte piersi i polała sobie kolejkę.

Wypiła jednym haustem.

– Od razu lepiej – oświadczyła z ledwie widocznym grymasem.

– Ja też poproszę – wypaliła Perl, wchodząc bez pukania. Matka wlepiła w nią zdumiony wzrok.

– Mam coś na twarzy? – zagadnęła zbrojmistrzami Zakonu Cór Arkturosa.

– Nie, po prostu zachodzę w głowę, jak można w pięć minut zrobić pełen makijaż – wyjaśniła Matka, ale uśmiechnęła się, dojrzawszy malachitową bransoletę na przegubie Perl.

– Wiem, co sobie myślisz, ale nie używam magii do codziennych błahostek. To efekt lat praktyk – uśmiechnęła się Odin. – O której masz tę randkę?

– Za godzinę – sapnęła Tatiana, sięgnęła po drugi kieliszek i już miała polać, ale przerwała, rzucając Perl podejrzliwe spojrzenie.

– A ty nie jesteś oby za młoda na picie? Ile ty masz lat?

– Dwadzieścia dwa – odpowiedziała grzecznie, pokłoniła się elegancko i wzięła sprawy w swoje ręce: rozlała płyn po literatkach i natychmiast przechyliła swoją, po czym wykrzywiła twarz i wzdrygnęła się – bynajmniej nie z rozkoszy. – Zapominałam już, jak bardzo zwodniczy jest ten świeży zapach. – Odstawiła literatkę.

– Kupiłam tę sukienkę, którą mi poleciłaś, i do tego skórzane buty barwione na karmin – oświadczyła Tatiana z ujemnym entuzjazmem.

– To dobrze. Zapraszam zatem do sali tortur – Perl uchyliła drzwi od garderoby. Matka Sainik zrobiła minę, jakby faktycznie szła na łamanie kołem i w końcu, sapiąc coś pod nosem, zrobiła pierwszy krok.

Nieśmiałe pukanie przerwało salwę mamrotanych przekleństw.

– Wejść! – krzyknęła Tatiana.

Do pokoju wkroczyła Milana ubrana w swój standardowy szorstki wełniany habit i skromną kamizelkę. Talię podkreślała szarfa przewiązana powyżej bioder.

– Ponoć mnie szukałaś, Matko? – wydusiła z siebie tak naturalnie, jak tylko była w stanie. Tatiana zmierzyła ją wzrokiem. W wyglądzie młodej mistyczki dostrzegła coś… Coś anormalnego: włosy w lekkim nieładzie, niegasnący rumieniec, kamizelka ciasno spięta pod sam podbródek i wzrok skoncentrowany… Właściwie na wszystkim tylko nie na niej.

– Chodź no tu – nakazała Matka. Perl, pospiesznie polała Tatianie kolejkę. Gdy Karevis podeszła, mocna woń perfum zaatakowała zmysły Matki Sainik i zbrojmistrzyni.

Przesadziłaś Mileno, pomyślała Perl i w stresie przechyliła kieliszek z zielonkawym bimbrem przeznaczonym dla Tatiany.

Matka Sainik dostąpiła do Karevis i rozpięła jej kamizelkę w okolicach szyi.

– No pięknie… – Zapięła kołnierz jednym silnym szarpnięciem. Milena syknęła. – Nie będę ci prawić morałów, bo mi się nie chce.

Perl podała Matce kieliszek i stanęła u boku Karevis.

– Przypominam ci, Tatiano… Ćwiczymy pozytywne myślenie.

– Tak, masz racje Perl ¬– przytaknęła Matka, robiąc nienaturalnie wykrzywiony uśmiech. – Karevis, córciu… – podjęła teatralno-słodkim głosem i dostąpiła do mistyczki. – Nie przejmuj się, ja też byłam w twoim wieku.

Młode mistrzynie wymieniły skonfundowane spojrzenia. Matka Sainik kontynuowała, nie wychodząc z dobrotliwej roli:

– Po prostu następnym razem, jeśli zechcesz rozłożyć przed kimś nogi, zrób to za dnia i przy otwartej bramie: pozyskamy więcej wiernych.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania