Pokaż listęUkryj listę

Pięć Domen: Tom 2 - Wiatry Zmiany: cz. 55

Nie jesteśmy tu bezpieczni...

 

O poranku Atma wybrała się na jeden z pomniejszych targów, żeby zakupić kilka podstawowych produktów – nie była przygotowana na tylu gości, bo nigdy ich tu nie miała. Całe szczęście Hektor zaoferował pomoc przy zapewnieniu bezpieczeństwa Ozirom. Starsza nie chciała zostawiać ich samych; coś działo się w tym mieście: pojawienie się oruńskiego kapłana, który ją przesłuchiwał; wywrotowe nastroje podsycane przez świątynię; księżniczka opętana przez Pierwszego i czarodziejka będąca najprawdopodobniej pieczęcią ładu – definitywnie za dużo dziwnych rzeczy jak na jeden kawałek świata.

Nawet nie zauważyła, kiedy weszła na zatłoczony plac ciasno obstawiony straganami. Dopiero brutalne szturchnięcie przez tragarza wyciągnęło ją z głębin wiekowego umysłu.

– Nie pora teraz na lęki – syknęła, ganiąc samą siebie, po czym podeszła do znajomego zielarza po kilka przydatnych składników alchemicznych.

Teraz śniadanie, pomyślała i westchnęła na widok ciasnoty, przez którą przyjdzie się jej przeciskać.

Całe szczęście apetyczny zapach świeżego pieczywa, który towarzyszył Atmie w drodze do ulokowanej nieco na uboczu piekarni, dodał Starszej nieco animuszu. Chwilę później została szczęśliwą właścicielką kilku podpłomyków, połowy żytniego bochna i – po krótkiej walce z wewnętrzną gospodarnością – sporego sękacza. Świeżo upieczony pachniał obłędnie, a nad piecem obracały się kolejne, roztaczając słodką woń.

– Jeszcze tylko jaja, baryłka mleka i pożywne śniadanie dla całej rodziny jak znalazł – westchnęła i przeliczyła pozostałe remy.

Uśmiechnęła się w duchu. W gruncie rzeczy była z siebie dumna, że tak szybko przywykła do praw rządzących światem po tej stronie bramy. Światem tak różnym od bezpiecznego sanktuarium wewnątrz pierścienia ze stromych gór; od miejsca, które porzuciła; od domu, za którym jej inra tęskniła każdym astralnym fragmentem wypełniającym ciało.

Ciężar wiktuałów i bańki z białą wydzieliną zwierzęcych gruczołów, której w Artem nie spożywano, pozwolił odpędzić smętne myśli, ale musiała przystanąć: magia Matki Kreatorki nie tworzyła zwykłej iluzji, ona zmieniała fundament istnienia. Kruche ludzkie ciało Starszej domagało się odpoczynku.

Atma spojrzała w stronę dziurawiącej chmury grani Chamankadaru.

– Co tam się teraz dzieje? Czemu nie wracasz, Sylfioran?

– Wrrr!! – Woźnica ściągnął wodze, a koń stanął dęba. – To nie jest samotnia, tylko droga, kobieto! Tu się idzie, a nie podziwia widoki! – Korpulentny furman aż pokraśniał ze złości.

W sumie miał rację.

Starsza pokłoniła się przepraszająco i ruszyła w dalszą drogę. Nie było łatwo, gdyż alejka ciągnęła się nieco pod górę, ale w końcu się udało. Stanęła przed wejściem do małego prywatnego sanktuarium, postawiła pakunki, przeciągnęła plecy i stwierdziła jednoznacznie, że ludzkie ciała są bardzo bolesne. Otworzyła usta, żeby zawołać Eliota, ale zastygła w pół słowa. Dziwnie znajomy męski głos wybrzmiał poprzez rozwarte na oścież kuchenne okno. Zasępiła spojrzenie, a kilka magicznych błysków pozłociło jej tęczówki. Ostrożnie pokonała stopnie i po cichu weszła do środka. Wąski przedsionek od reszty izby oddzielała gruba kotara, którą Starsza wpierw lekko uchyliła.

Eliot siedział matce na kolanach, a Hektor stał oparty o ścianę. Wszyscy patrzyli w przeciwległy kąt pomieszczenia, który pozostawał poza zasięgiem wzroku Starszej.

– Nie słyszę nic niepokojącego, Emirze – wybrzmiał łagodny męski tembr.

Skąd ja znam ten głos?...

Odrzuciła kotarę i weszła do pomieszczenia. Nie było powodu, żeby się dłużej czaić. Emir stał przy oknie z uniesioną koszulą, a arcykapłan – wnioskując znakach wyszytych na humerale – osłuchiwał mu plecy, co rusz przykładając ucho do dziwacznego kubka.

Leciwa podłoga zapowiedziała Starszą stęknięciem zmęczonego drewna. Orędownik Matki przerwał badanie i spojrzał w stronę wejścia, a Starsza poczuła lęk mrożący ciało aż do kości.

To on…

– Rozumiem, że to jest wasza dobrodziejka. – Kapłan uśmiechnął się: niby serdecznie, ale jednak było w tym coś niepokojącego.

Otmar zsunęła Eliota z kolan.

– Tak, to jest… Przyrodnia siostra mojego męża. – Wskazała na Atmę.

Chłopiec podbiegł do Starszej i przytulił się do zawilgoconej poranną mgłą sukni. Przyglądał się kapłanowi z tym samym nieufnym spojrzeniem.

On też to czuje, pomyślała i objęła chłopca ramieniem.

– Arcykapłan, Sared Malton. – Hierarcha zbliżył się do Atmy i wystawił dłoń w powitalnym geście. – Czy my się… Aaa! Już wiem, skąd panią kojarzę; spotkaliśmy się niedawno na głównym trakcie.

– Tak, w rzeczy samej. – Zmusiła się do uśmiechu i uścisnęła nieprzyjemnie zimną dłoń mężczyzny. – A ojca co sprowadza w moje skromne progi? – Słowo „ojciec” niemal ugrzęzło jej w gardle.

– Zobaczyłem przed wejściem starego druha. – Wskazał na Hektora. – Razem wyruszyliśmy z Oruun kilka tygodni temu i koniec końców wola Matki ponownie splotła nasze ścieżki.

Wulkir drapał się nerwowo po głowie, jakby dopadły go wszy, i skupiał wzrok na podłodze.

– Tak, to bardzo dobrze, że nic ojcu nie jest… Mam nadzieję, że ojciec nie ma mi za złe…

– Że zostawiłeś mnie w świątyni pogrążonego w obłędzie? Oczywiście, że nie. – Wydźwięk tego stwierdzenia sugerował coś skrajnie innego. Wulkir chciał zaprotestować, ale Sared uprzedził jego tłumaczenia. – Proszę się nie przejmować; wiem, że robił pan to, co konieczne, Hektorze. Możesz naciągnąć koszulę, Emirze. Nie słyszę w płucach nic niepokojącego; te bóle i zadyszki to i tak drobne powikłania po tak ciężkich oparzeniach. Zaiste, niesłychane szczęście… – Sared spojrzał na Eliota, a chłopiec jeszcze bardziej skrył się w spódnicy Atmy.

Otmar również to zauważyła.

– Dziękujemy, ojcze, za sprawdzenie staruszka. – Uśmiechnęła się sympatycznie. – Tyle lat razem, że nie wyobrażam sobie życia bez mojego wiernego capa. – Przytuliła męża.

– Capa, powiadasz. – Emir zaczerwienił się i zasznurował koszulę na torsie. – Mogę być i capem, ważne, że twoim.

– Na mnie już pora – oświadczył Sared, zabrał stułę ze stolika, narzucił na kark i ruszył do wyjścia. – Aaa…! Jeszcze jedno. – Odwrócił się w stronę izby i spojrzał na prywatny ołtarzyk Atmy. – Świątynia jest zawsze otwarta; zapraszam, gdyby było wam czegoś trzeba. Na poranne nabożeństwa również. – Mrugnął do pani Ozir.

– Oczywiście, ojcze – potwierdziła Otmar, rumieniąc się lekko: w całym chaosie ostatnich tygodni zaniedbywała praktykę i tylko szeptała modlitwy do małego medalika po babce.

Wszyscy z dziwną ulgą wzrokiem odprowadzili hierarchę do wyjścia. Kapłanów w ich wystawnych szatach zawsze otaczała specyficzna aura mistycznej wzniosłości, która wywoływała w człowieku krępujące poczucie małości własnej osoby.

W salonie zapanowała dziwna gęsta cisza.

– Coś z nim…

– Co z nim…?

– … jest nie tak – dokończyły równocześnie obie kobiety.

Atma podeszła do okna, wyjrzała na zewnątrz i, upewniwszy się, że Sared oddalił się wystarczająco, zasłoniła lniane zasłony.

– O co pytał, kiedy mnie z wami nie było? – rzuciła jak nożem i omiotła wszystkich wzrokiem.

Otmar poskładała myśli i przeczesała wspomnienia z rozmowy.

– W sumie to o nic szczególnego: jak się miewamy, czy to nasz zaginiony syn, skąd pan Hektor nas zna, jak długo zostaniemy… Chyba nawet się cieszył, że znaleźliśmy Eliota. Podczas pielgrzymki często z nami rozmawiał… Jakby tak o tym pomyśleć, to o wiele częściej niż z kimkolwiek innym.

Atma przeniosła wzrok na Wulkira.

– Jak pan na to odpowiedział, sir Hektorze?

– Skłamałem… Powiedziałem, że przyszedłem po maści na bliznę. – Odchylił koszulę i pokazał szeroką brzydką szramę pod obojczykiem. – Nie lubię łgać, ale faktycznie to nie ten sam prosty człowiek, którego miałem okazję poznać podczas drogi do Watenfel. Jakby się zmienił… Myśli ma mniej chaotyczne, słowa wyrafinowane i ruchy bardziej wyważone, zaplanowane. Normalnie przypisałbym mu trening wojskowy, i to dobry trening.

– Niedobrze. A ty, Otmar? Co mówiłaś?

Pani Ozir spojrzała na męża.

– Prawdę, że nie wiem, co dalej, ile zostaniemy i czy w ogóle zostaniemy. – Wzruszyła ramionami.

– Ten pan nie jest sam – wtrącił nieśmiało Eliot.

– Co, kochanie?

Otmar pochyliła się nad synem, ale chłopiec tylko spojrzał na Hektora nieufnym wzrokiem; nadal miał mocno utrwalone w głowie, że mówienie dziwnych rzeczy przy obcych, może się źle skończyć.

– Aaa… Mój bystry synek. Spokojnie, możesz mówić.

– Nooo… Ten pan kapłan jest taki jak ta czarna pani; ta, która nas odwiedziła przed pożarem. Nie jest sam w sobie. Jakby miał własną Arię, tylko bardziej straszną, i w głowie.

Duszek pojawił się w formie małego obłoczku, zawisł przed Eliotem i zamigotał nerwowo.

– Nie, Aria, ty nie jesteś straszny.

– Wytłumaczę później, sir Hektorze – oświadczyła Atma, widząc konsternację na twarzy kapitana. – Nie możemy tu zostać. To nie jest przypadek, że wszyscy się tu spotykamy.

– Sugerujesz, że ktoś nadał ten list, żebyśmy tu przyjechali? Ale po co? Skoro wiedzieli, gdzie jest Eliot, to po co my w tym wszystkim?

– Nie wiem, Otmar, i chyba nie chcę czekać, aż się dowiemy. Panie Kapitanie. Może nas pan eskortować do Ratusza?

– Tak, kiedy chce pani wyruszyć?

– Natychmiast; musimy iść za dnia i trzymać się zatłoczonych miejsc.

– Atmo…

– Nie martw się, Otmar, Ratusz jest dobrze strzeżony, na dodatek jest tam mistrzyni Weil i jej potężna mistyczka. Poza tym, gdyby ci kapłani lub ich przełożeni nie dbali o dyskrecję, już by działali.

– Dobrze – westchnęła pani Ozir i przytaknęła pewnym skinieniem głowy, bardziej dla podbudowania własnej pewności co do słuszność tej decyzji. – Pomogę spakować Eliota.

Emir westchnął głośno i z wyczuwalną dezaprobatą, ale nie odezwał się ani słowem. Otmar doceniała to całym sercem. Pamiętała, że mąż był bardzo przywiązany do małego skrawka ziemi w sercu Walonu; skrawka, który oboje posiadali i który oboje kochali. Od momentu, kiedy to wszystko strawił ogień i los zmusił ich do porzucenia gospodarstwa, mężczyzna jakby przygasł i snuł się przez życie niczym otępiały starzec. Otmar miała wyrzuty sumienia. Czuła, że ich relacja rozpada się z dnia na dzień, ale Eliot… Jego bezpieczeństwo było obecnie ważniejsze.

Spojrzała na chłopca z miłością, a on obdarzył ją niewinnym, dziecięcym uśmiechem. Jej uśmiechem, bo twarz bez wątpienia miał po matce.

– Nie mamy za dużo rzeczy: to lokum miało być tymczasowe. – Atma wyrwała Otmar z zadumy. – Zaraz przygotuję to, co niezbędne. A wy gdzie rezydujecie?

– Przy świątynnym schronisku.

– Więc na razie nie możecie tam wrócić. Zorganizujemy coś na miejscu.

– Ja rozejrzę się na zewnątrz – oświadczył Hektor.

Z Mirandą u boku czułby się pewniej, ale spacerowanie ulicami miasta z półtonowym pasiastym niedźwiedziem, nie wchodziło w grę.

Kilka lekkich, badawczych uderzeń w drzwi sprawiło, że wszyscy jakby zastygli w czasie. Hektor gestem nakazał ciszę, dobył miecz oparty o ścianę i powoli ruszył w stronę zaryglowanego skrzydła.

– Kto tam?!

– To ja, otwórz!

– Lady Weil. – Odstawił broń i chwycił za klamkę.

Atma poczuła drgnięcie pierwszej symetrii; mrok napierał na swoje świetliste zaprzeczenie. Cienie w pomieszczeniu zgęstniały. Wulkir zwolnił zasuwę.

– Hektorze, pocze…

Nie zdążyła. Czarna macka odrzuciła skrzydło, chwyciła Wulkira w pasie i cisnęła o murowaną ścianę jak słomianą lalką. Do środka wparowały trzy postacie w biało-złotych szatach.

Wszystko działo się bardzo szybko.

Atma uwolniła światło Matki. Upstrzone szarością skrzydła rozpostarły się, głaszcząc lotkami przeciwległe ściany. – Wynocha, aberracje! – Wzmogła bijące od niej gęste promienie, które niczym włócznie żgały nienaturalny mrok rozrywany przez twórczą astrę Matki. Ciemność skwierczała palona Nadzieją. Kapłani odwracali wzrok, chronili oczy, ale żaden nie cofnął się nawet o stopę.

Otmar osłoniła Eliota własnym ciałem. Nie mogli uciec. Kamienica z trzech stron przylegała od muru i innych zabudowań. Jedyne wyjście stanowiły frontowe drzwi.

Magia Starszej osłabła, musiała. Trzy pary czarnych ślepi znów raziły toksyczną zielenią tęczówek. Mrok wezbrał i zgniótł gasnące światło jak lawina uwolniona na obozowe ognisko.

Eliota spowiła łagodna łuna, jego wzrok zmętniał, a włosy zapłonęły białym ogniem.

Otmar wypuściła go z ramion. Bijące gorąco zaczynało parzyć.

Mroczna wić szarpnęła kobietą w stronę kapłanów.

– Jeśli życie tych dwoje jest ci cenne, Sehelu, to natychmiast przestaniesz! – zagroził jeden z intruzów, wskazując na Otmar i Emira. Nad ich głowami zawisły groty zespolone z czystej ciemności.

Lewitujący obłok etiriona zmienił się w małe słońce i jarzył złotym gniewnym ogniem.

– Aria! Eliot! Uspokójcie się – nakazała Atma, wracając do swojej ludzkiej formy. Jej magia była zbyt słaba na trzech napastników.

Chłopak jeszcze przez chwilę bezwiednie kąsał ożywioną ciemność samą swoją obecnością, aż w końcu wycofał moc i zasłabł. Matczyne ramiona zamknęły go w obronnym uścisku.

– Czego wy chcecie od mojego syna!

– Cśśś, robaczku – wysyczał kapłan.

Z oczu wyzierała mu pustka, a mrok kreślił nad głową nimb z fizycznego zaprzeczenia światła. – Chcemy Sehela i jego rodziny też. Pójdziecie z nami, grzecznie, to nikomu nic się nie stanie. Moderator potrzebuje ich żywych.

Atma zadrżała na dźwięk tego słowa.

Przecież oni… Żaden z nich nie przeżył.

Hektor zaczynał charczeć pod ścianą i unosić masywne ciało; wracała mu świadomość. Do mieszkania wparowało dwóch gwardzistów zawołanych przez sąsiada, który usłyszał krzyki.

Pierwszy mężczyzna spojrzał na Hektora i emblemat Wulkirów na skórzanym napierśniku. Dobył miecza.

– Czemu ten wojskowy leży nieprzytomny?! – rzucił w pomieszczenie.

Kapłani zdążyli zmienić oczy na ludzkie, a smoliste szpony przyczaiły się w zwykłych cieniach. Pojedyncze szpikulce dyskretnie wyrosły ze ścian i powędrowały między łopatki państwa Ozirów. Otmar wzdrygnęła się lekko, gdy zimny szpon naparł na plecy, ale nie pisnęła nawet słowa. Wiedziała, że to ostrzeżenie, że jak ich wyda, to ostrza przeszyją oboje na wylot. Spojrzała na Emira, który tylko skinął głową.

– Dobrze, że panowie byli w pobliżu – zagaił łagodnie kapłan. – Ta kobieta – wskazał na Atmę – nie chciała poddać się testowi na magię. Gdy próbowaliśmy nalegać, jej mały pomagier zaatakował nas astrą. Ten mężczyzna to Hektor Eldenfist, weteran, bohater wojen z Podziemnymi… Ochronił nas własnym ciałem.

Wąsaty gwardzista wpierw zerknął na Wulkira, a potem szybko na Atmę i Eliota; chłopak opierał się o matkę i chwiał półprzytomny. Aria zniknął. Pomimo skromnej powłoki w tym małym obłoku kryło się wiele sprytu.

Wąsaty dał sobie chwilę do namysłu, ale w końcu przerwał to okropne wyczekiwanie.

– Eweret! – Młodszy stopniem wyprostował plecy. – Zawołaj Dziewiątkę, patrolują niedaleko przy trakcie. To jakaś grubsza sprawa.

– Tak jest! – przytaknął i przekroczył próg izby.

Atma milczała. Czuła aurą wijący się mrok za plecami Ozirów; mrok gotów na rozkaz kąsać, dopóki nie wyzioną ducha – a teraz jeszcze wina padłaby na Eliota. Spróbowała zrobić krok w kierunku chłopca, ale strażnik nakazał zostać na swoim miejscu.

– Poruczniku – odezwał się najbardziej gadatliwy z całej trójki opętańców. – My się zajmiemy czarownikami.

– Niech ojciec nie żartuje! Jeśli uprawiano tu nielegalne praktyki magiczne, to nie jest tylko sprawa świątyni; będziemy… – przestał mówić i zastygł z rozwartymi ustami.

Cienka smużka cienia wpełza mu po ciele i zanurkowała w ustach.

Kapłan uśmiechnął się i przemówił sykliwym głosem:

– Kiedy przyjdzie reszta, to zabierzecie tego kloca… – Wskazał na Hektora, który próbował podnieść się z ziemi. Opasła macka wyszła z podłogi i grzmotnęła głową Wulkira o deski. – Zabierzecie go do najdalszego posterunku i powiecie, że został zaatakowany przez Bruków z Zaułka. Rozumiemy się?

– Tak – odrzekł pogrążony w transie wąsacz.

– Cudownie. – Jadowity uśmiech kapłana onieśmieliłby nawet pustynną kobrę. – Reszta za mną. Pójdziemy do świątyni. Ty też, córko zdrajczyni. – Rzucił w kierunku Atmy.

 

***

 

Szli bez pośpiechu, naturalnie, jak zwykli pielgrzymi w piękny jesienny dzień. Główny trakt tętnił życiem, co było normalną sytuacją o tej porze dnia. Dwóch kapłanów na tyłach zamykało eskortę, a ich przywódca kroczył na przedzie: cały czas uśmiechnięty, bestia zamknięta w ciele sympatycznego zakonnika, wilk grasujący wśród nieświadomych owiec. Odpowiadał na pozdrowienia, ściskał dłonie, ale nie zatrzymywał się na dłużej, niż to było absolutnie konieczne. Atma prowadziła Eliota za rękę, gotowa bronić chłopca za cenę własnego życia. Cały czas posyłała mu łagodzące podmuchy złotej astry: eksplozja pierwotnej mocy na zatłoczonym skwerze pogorszyłaby tylko ich sytuację. Państwo Ozir trzymali się bardzo blisko pozostałych dwóch kapłanów – taki był nakaz. Mieli iść bez ociągania się i nie dalej niż na trzy kroki. Zapewne taki zasięg mają macki w pełnym słońcu.

Główna świątynia leżała na końcu szerokiej brukowanej drogi wiodącej w górę wzniesienia, na którym kiedyś rozrosło się miasto. W Girzel wszystkie główne szlaki zdawały się prowadzić pod górę albo w dół, zupełnie jakby poruszanie się w poprzek nie było konieczne. Ale na znak prowadzącego zboczyli z trasy i weszli w wąską boczną alejkę prowadzącą do jednego z pomniejszych sanktuariów. Atma nie znała zamiaru tych istot, ale domyślała się, że jest najmniej potrzebnym fragmentem w tej układance, a takie z reguły się „wyrzuca” albo zostawia w jakimś zatęchły zapomnianym lochu.

Wyszli na mały placyk, na którym kręciło się kilku niższej rangi mnichów w prostych albach. Wszystko wskazywało na to, że celem jest pobliskie seminarium. Starsza nie miała wyjścia: albo teraz, albo już po nich. Po drodze zbierała rozproszoną moc niesioną przez promienie słońca i upychała głęboko, wewnątrz ciała. Eliot wyczuł magiczne napięcie, magia drugiej symetrii nie była dla śmiertelników, ale on był inny, miał w sobie pieczęć Matki. Chłopiec spojrzał Atmie w oczy, a orędowniczka tylko ścisnęła go za rączkę.

Teraz!, pomyślała i zaczęła uwalniać astrę.

Potężna fala szarej zmiany wypełniała mały rynek kłębiącą się mocą. Atma zatrzymała własny atak. Ta energia był znajoma i teraz krążyła wokół skweru jak przyczajone lwice wokół upatrzonej ofiary.

Kapłani zatrzymali marsz. Toksyczny szmaragd oczu błysnął pośród macek skłębionej czerni.

Nie zdążyli dobyć broni.

Burza piasku uderzyła z wściekłością huraganu. Zmiana runęła na nich jak rzeka, która pokonała tamę. Rynek okrył się wirującymi drobinami srebrzystego pyłu. Zapanował chaos. Kilka desperackich ciosów mrocznym biczem nie miało szans powodzenia: macki zostały rozszarpane przez szalejącą zmianę. Po kilku oddechach gęsta kurzawa opadła, ale opadanie nie było dobrym określeniem na piasek, który zespolił się w grubą opończę.

– Chodźcie! Długo tak sobie nie postoją.

Pani Ozir poczuła uścisk włochatej dłoni na nadgarstku i odruchowo wyszarpała rękę.

Sebil prychnęła i pokazała kły.

– Nie bój się, Otmar, to przyjaciółka – oświadczyła Atma i spojrzała na zastygłych w czasie mnichów rozsianych po skwerze.

Mistyczka narzuciła kaptur.

– Jeśli już po dramacie, to ruszajcie się. Czuję, jak ta ich moc szarpie moje zaklęcie, ora tysiącem pazurów – syknęła Bruka.

Otmar złapała Eliota za rękę i pociągnęła Emira za rękaw; Ozir patrzył na pobliskiego klechę, który przypominał jedną z tych realistycznych woskowych rzeźb obwożonych po wsiach w ramach taniej rozrywki.

Przy jednym z wąskich przesmyków minęli Imaela. Empata w skupieniu rozsyłał przekaz „Tu nic nie ma” po unitarnej sieci. Nienawidził manipulować Ludźmi w ten sposób, ale wyjątkowe sytuacje wymagają wyjątkowych metod. Pragnienie omijania skweru przed seminarium penetrowało inrę pielgrzymów i łagodnie wtłaczało emocje do nieświadomych ingerencji umysłów. Razem z Sebil nie chcieli, żeby komuś stała się krzywda – bardziej on nie chciał niż Bruka – zatem gorycz z łamania zasad bractwa nieco zelżała i przestała uciskać na sumienie.

– Zaklęcie zaraz opadnie, czuję to – rzuciła Sebil. – Teraz niech się tu… – Skrzywiła twarz w grymas bólu; uderzenie cienia zaatakowało jej aurę: mocno, brutalnie. – Sukinsyny. Emapto! Niech się tu wszyscy zejdą, oni nie chcą się ujawnić.

Imael zawahał się, ale w końcu zmienił przekaz. Po włóknach życia powędrowała zachęta, nieodparta ciekawość pchająca pielgrzymów we wskazane wizją miejsce.

– Zrobione. – Wyczuł, jak kilkadziesiąt obecności, zakręciło w stronę seminarium.

– Idziemy! – zarządziła mistyczka. Nie mogła okryć się iluzją. Zbyt dużo mocy zużyła na walkę z tymi mrocznymi… magami? W sumie to sama nie wiedziała, czym są te istoty, ale była pewna, że jedną już kiedyś spotkała.

Otmar wzięła zdezorientowanego Eliota na ręce.

– Gdzie idziemy?

– Do ratusza, tam łatwiej się bronić.

Atma zachęciła Ozirów do wykrzesania odrobiny zaufania i podążyli za Sebil i Imaelem.

Resztki pyłu spłynęły z mnichów i powędrowały za mistyczką jak długi pajęczy tren. Kapłani odzyskali władzę nad ciałami i wszyscy naraz jak jeden organizm obrócili głowy w stronę wylotu na główny trakt. Na ich nieszczęście, wąska droga pomiędzy świątynnym murem a ogrodzeniem seminarium wypełniła się zdezorientowanymi pielgrzymami, którzy sami nie wiedzieli, po co tu przyszli.

– Niedobrze – warknął jeden z opętańców.

– Nic się nie stało – uspokoił go głos złożony z wielu innych, ale jakby nie idealnie zsynchronizowanych. – To i tak był tylko plan zapasowy. Okazja, którą mogliśmy wykorzystać. Wiemy, gdzie poszli, wiemy, co mamy robić, gdy przyjdą Starsi. Teraz czekamy.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania