Pięć Domen: Tom 2 - Wiatry Zmiany: cz. 28
ROZDZIAŁ IV: AIDA
Uważaj na włosy!
Wieczór był rześki a niebo bezchmurne, gdy zasłużona Nemres dobiła do portu w miejscowości Mederet, leżącej o dwa dni konno od byłej stolicy Jokivaru, Hejmryt. Czas mijał szybko, a praca na pokładzie zdawała się mniej monotonna, odkąd załoga wyłowiła z morskiej toni przedziwną białowłosą Brukę. Tak… Ten rejs zapamięta każdy z marynarzy – nie co dzień obcuje się z potencjalną boginią, więc dla prostych rybaków sytuacja była lekko... niezręczna. Za to Anax przez ten czas zdążyła się już nieco oswoić z męskim towarzystwem – w drugą stronę szło trochę bardziej opornie. Gwarant stabilności i zdrowych relacji na pokładzie stanowił kapitan Zarekin, który składając obietnice takie jak: „Nogi z dupy powyrywam, jeżeli któryś ją dotknie!” czy chociażby dyplomatyczne: „Szablą fiuta upierdolę, niech tylko się poskarży!”, budował atmosferę wzajemnego poszanowania przestrzeni osobistej.
Nic dziwnego, że to jego Anax obdarzyła czyś, co można by nazwać cienką nicią zaufania – w sumie nie miała wyboru: ktoś, kto obudził się z kompletną amnezją w obcym miejscu i w tłumie nieznajomych, musi komuś zaufać, inaczej zwariuje. Uznanie Lucjana Zarekina za niegroźnego opiekuna zaspokajało potrzebę, która stanowi jeden z filarów egzystencji: poczucie bezpieczeństwa.
Niemal natychmiast po zacumowaniu przy drewnianej kei wcinającej się w szeroką zatokę wygłodniali lądowych uciech załoganci ruszyli z kopyta, by zabrać się za świętowanie obfitego połowu. Kapitan nie odstawał od reszty, z tym że on nie planował uganiać się za karczmianymi dziewkami, a miło spędzić czas w towarzystwie innych wilków morskich.
Ostatni wdech aromatycznego tytoniu podrapał płuca, rozchodniaczek burbonu połaskotał przełyk i odpowiedni nastrój, żeby móc płynnie wpasować się w karczemną fetę, gotowy.
Zarekin po raz ostatni przebrnął wzrokiem po pokładzie. Okręt wyludnił się niemal całkowicie, tylko kilku majtków zostało, by strzec dobytku przed nieproszonymi gośćmi. Kupcy zjawią się wczesnym rankiem, więc ryby i skorupiaki musiały pozostać w zbiornikach pod pokładem.
Lucjan stanął nad trapem i z wielką radością zaciągnął się zatęchłym powietrzem, które zwisało nad portową zatoką niczym kożuch na przegotowanym mleku i śmierdziało niemiłosiernie – ale to był dobry smród; taki nostalgiczny i pełen wspomnień. Poprawił kapelusz i już miał postawić stopę na upragnionym lądzie, ale kątem oka ujrzał biały ogon powolnie wywijający w powietrzu ponure półkola.
Walka serca z rozumem była wyrównana, ale triumfowało to pierwsze.
– Ehhh… będę tego żałował – westchnął, wykonał przesadnie powolny pierwszy krok w stronę pokładu i podążył ku strapionej Anax, która zwisała oparta o burtę, wpatrując się pustym wzrokiem w lekko falującą taflę mętnej wody.
– Myślałem, że rozumiesz, dlaczego nie może panienka zejść na ląd – zagabnął delikatnie.
– Rozumiem – burknęła.
– Więc skąd ten grobowy nastrój? – zapytał, podparłszy się tuż obok. – Przecież powiedziałem, że popytam w mieście. Ktoś musi coś wiedzieć o twoich. Plus trzeba panience kupić jakieś porządne ubrania: koszule Grizbala nie są najlepszej jakości i wyglądają na panience dziwnie – choć i tak lepiej niż na właścicielu, ale to przez jego kanciastą urodę.
Żarcik nie podziałał. Mina Anax pozostawała grobowo poważna.
– Nawet gdybym mogła iść w miasto, to… to nie miałabym po co. Nic nie pamiętam i za niczym nie tęsknię.
Nastąpiła niezręczna cisza, w której trakcie Zarekin kilkukrotnie potakiwał głową, prowadząc kolejną wewnętrzną dysputę z własnym rozsądkiem.
– Pamiętaj tylko, żeby nie zdejmować kaptura – oznajmił niespodziewanie.
– Jak to?
– Tak to! Pójdziesz ze mną! – Na dźwięk tych słów ogon Anax zaczął radośnie merdać. Lucjan trafił w dziesiątkę. – Starych wspomnień ci nie przywrócę, ale możemy popracować nad nowymi.
– A miejscowi? – Ogon przestał zamiatać pokład. – Nie wystraszę ich? – Posmutniała, gdy racjonalność przyćmiła ekscytację.
– Najwyżej się trochę zdziwią. To port i jak w każdym takim miejscu ludzie dużo już widzieli, niełatwo ich zaskoczyć. Wezmą panienkę za jakiegoś Bruka z dziwnym umaszczeniem. W sumie to ja też tak uważam. Ale lepiej ograniczyć zainteresowanie do minimum, tak na wszelki wypadek. – Uderzył dłońmi o reling, jakby odbijał się na rozpęd, obrócił na jednej nodze i ruszył w stronę wejścia pod pokład. – Dopóki będzie panienka trzymać ogon na wodzy – zatrzymał się tuż przed klapą – a buźkę w cieniu kaptura, powinno się udać. – Posłał jej uśmiech.
Anax przyjrzała mu się badawczo.
Być może to żart… Żartuje albo jest pijany, pomyślała. Oczywiście wrażliwy węch wyłapał woń alkoholu.
– No chodź już! Zanim się rozmyślę! Trzeba ci jakąś kapotę z gratów wyłuskać – krzyknął nerwowo, widząc, że się waha.
– Dziękuję! – Rzuciła mu się na szyję.
– Już, już, bo mi te stare gnaty panienka powykręca.
***
Mederet jak zwykle tętniło życiem. Rybacy hulali po uliczkach, a kupcy szukali miejsc, żeby doczekać do wschodu. Szansa na dobrej jakości owoce morza wyławiane z głębin Zatoki Jagarskiej oraz dostęp do rzadkich dostaw egzotycznych przypraw z dalekiego Nakaramu była największa z samego rana.
Jak w każdym miejscu, w którym handlarze mieszają się z marynarzami, również i tu karczmy, zajazdy oraz szynki wyrastały jak grzyby po deszczu, a głośne opowieści o wyprawach zarówno lądowych, jak i morskich wypełniały wnętrze każdego mniej lub bardziej zacnego przybytku.
Lucjan szczególnie upodobał sobie gospodę o wdzięcznej nazwie „Goraja Zadnica” prowadzoną przez emerytowanego poławiacza munstrongów Alojza. Stary wilk morski zasłynął jako jeden z niewielu łowców tych przebiegłych, ale wyśmienitych morskich kreatur, którzy doczekali sędziwego wieku z kompletem kończyn. Nic więc dziwnego, że karczma przyciągała podobnych jemu: dobra historia buduje mistyczną atmosferę miejsca, a ta z kolei sprzyja narodzinom nowych żeglarskich mitów. Właściciele łajb rybackich i statków handlowych, którzy preferowali lepsze towarzystwo i lubowali się również w mniej cielesnych uciechach, jak choćby dobra muzyka czy rozmowa, lgnęli do przybytku Alojza jak muchy do starej flądry.
Dodatkową ciekawostkę zaliczaną do lokalnego folkloru stanowiła enigmatyczna nazwa samego zajazdu. Zarówno miejscowi, jak i przyjezdni interpretowali treść szyldu na różne sposoby, ale tylko właściciel wiedział, co skrywa ten nieznany język – albo i nie. Jedna z popularniejszych tez zakładała, iż inspiracją była specjalność zakładu: piekielnie ostre skrzydełka marynowane w esencjonalnych, egzotycznych przyprawach.
Zarekin bez wahania stwierdził, że właśnie tu Anax nie będzie nagabywana przez wścibskie pijaczyny, a jego starzy znajomi nie zaleją go lawiną trudnych pytań – w końcu on ich nie wypytuje o niektóre szemrane interesy.
Razem z Anax weszli do środka.
Wewnątrz panował ponadprzeciętny tłok, a poziom odwiedzających jakoś dziwnie podupadł od ostatniej wizyty kapitana. Widać nie tylko Lucjanowi połów przyniósł większe zyski, a umiarkowana hołota zapragnęła pobyć hołotą w lepszym miejscu. Całe szczęście Lucjan zauważył kilka znajomych twarzy przy stoliku tuż obok kominka. Jegomoście pochłonięci dyskusją, wpierw nie zauważyli, gdy wraz z zakapturzoną towarzyszką przekroczył próg karczmy. Pomimo iż te najbardziej nadzwyczajne przymioty Anax skrywał ubiór, to jednak twarz porośnięta śnieżnobiałym puchem nie mogła pozostać niezauważona.
Kobieta czuła na sobie świdrujące spojrzenia i ciekawość penetrującą jej grube okrycie, jednak Zarekin uparcie konfrontował wszystkich gapiów groźnym wzrokiem, a ci zazwyczaj wracali do swoich spraw i kufli z napitkiem.
– Lucjan! Stary zapyzielcu! Szmat czasu! – wykrzyczał tęgi jegomość z purpurowym nosem: w końcu rozpoznał kapitana wśród stłoczonych biesiadników.
– Modrek! Brodata zakało! Jeszcze cię munstrongi nie wpierdoliły!?
– Te szczwane rybska nie żro byle, czego. Ha! – Uściskali się. – A kimże jest twoja urocza brukijska towarzyszka? – dopytał znajomy Lucjana, zerkając na Anax. Najwyraźniej nawet wprawne oko doświadczonego rybaka i handlarza dostrzegło w niej jedynie nietypową Brukę.
– Panienka Anax; wsiadła w porcie na południu, prosząc o transport drogą morską – przedstawił ją Zarekin.
– I słusznie! Samotna kobieta nie powinna podróżować traktem przez te wstrętne namorzyny i piekielny las. Pozwól, panienko, że sie przedstawie. Kapitan Moderek Ligs, a ten obok, to mój pierwszy, Wlak Halen. – Posępny łysy mężczyzna o śniadej cerze, skinął głową. – Miała panienka szczęście, że trafiła na tak porządnego wilka.
– Miło mi panów poznać – odpowiedziała serdecznie lisica i dosiadła się do stołu.
Na misach ostała się jeszcze spora ilość ostrych skrzydełek i dwie pieczone golenie zakończone spalonymi na chrupko płetwami. To właśnie one pobudziły ciekawość Anax, która nie mogła oderwać od nich wzroku.
– Prosze sie częstować, panienko – oznajmił Ligs. – Świeże żabie udka. Specjalność regionu.
– Trochę duże jak na żabie… – skomentowała Anax, pochwyciwszy jedną spieczoną nogę. Grymas rysujący się na twarzy zdradzał obrzydzenie, ale oczy pałały ciekawością.
– Ha! Nie, jeśli chodzi o tutejsze Rupaki. Stary Alojz nawet jedną w chałupie trzyma. – Ligs wskazał palcem blat przy barze, tuż obok właściciela. Na nim siedziała tłusta ropucha w brunatnym kolorze upstrzona zielonymi plamami i grudowatymi naroślami. Skórzana obróżka z grawerowanym medalikiem zdradzała imię stworzenia: Puńcia. Ta urocza maskotka Alojza była wielkości średniego psa i patrzyła tępo przed siebie, co chwila nadymając ogromne wole.
– Ciężko mi pojąć, jak takie stworzenie można trzymać w domu – skomentowała Anax, krzywiąc się na samą myśl, że to oślizgłe coś mogłoby jej dotykać. Odłożyła udziec i pochwyciła „piekielne” skrzydełko.
– Nie jest to takie głupie – wtrącił się Lucjan. – Jak so małe, to robactwo wyżerajo, a jak dorosno, to i na szczury polujo. Podobno nawet wytresować sie da, żeby na komende przychodziły.
– Chyba nadal mogłabym wymyślić ze sto lepszych zwierząt, choćby kota – wyszeptała Anax.
– Ha! Prawda – przytaknął Modrek, a Wlak wtórował mu pomrukiem aprobaty.
– Czego sie napijecie? Ja stawiam! – oznajmił żywiołowo Ligs. – Ty to wiem, Lucek, burbon, a panienka? – Na twarzy Anax zagościła konsternacja. Bynajmniej nie chodziło o to, że nie chce, po prostu sama nie wiedziała, co lubi lub nawet czy kiedykolwiek piła alkohol. – To ja zaproponuje Telmiańsko nalewajze – zaproponował Moderek, zacierając ręce – rzadki rarytas z mocno ziołowo nuto; prosto od tamtejszych siostrzyczek. – Posłał pierwszego Wlaka do baru. Karczma była pełna i obsługa nie nadążała, a że z Alojza skąpiec, to nie za wiele tej obsługi było.
– A co u ciebie, przyjacielu!? – zagaił Zarekin. – Jeśli mnie pamięć nie myli, to rok temu ożenek miałeś. I jak się sprawuje… – zawahał się, próbując przypomnieć sobie imię wybranki.
– Urma – warknął Ligs.
– Skąd ten gniew?
– A daj ty mnie spokój, Lucjan. – Kupiec machnął rękoma, demonstrując ogrom tragedii, która go spotkała ze strony małżonki. – „Weź sobie młodszo”, mówili… „Mundro, to w interesach pomoże”, mówili. Posłuchałem, a teraz… Teraz wiem, że pierdolili! – Wlak przyniósł trunki. – Zdrowie, bo mi zaschło w gębie. – Wzniósł toast i przechylił literatkę z nalewką. Anax zrobiła to samo i jak tylko płyn zwęglił jej kubki smakowe, wzdrygnęła się, jakby na futro chluśnięto jej zimną wodą.
– O… matko… – wykrztusiła z siebie i łapiąc oddech, chwyciła za dzban z wodą. – Co to jest!?
– Spirytus z ziołowo nuto – odpowiedział Ligs, zanosząc się od śmiechu. Anax zamilkła i utonęła w myślach.
– Co jest, panienko? – spytał kupiec.
– Ten smak… wydał mi się dziwnie znajomy – oświadczyła enigmatycznie lisica. Jej myśli zaczęły błądzić gdzieś po mętnych ścieżkach z zatartych wspomnień.
– Nie zmieniaj tematu, Moderek i dokończ, co z twoją lubą nie tak. Czegoś taki zawiedziony? – Zarekin celowo oderwał uwagę przyjaciela od lisicy.
– No bystra jest, to prawda. Za bystra! Liczyć potrafi, a przez to wie, ile na gorzałe wydaje i teraz łazi za mno i psioczy, żebym chlać przestał, bo z torbami pójdziemy, albo jęczy, że niby w burdelach przesiaduje! – zaniósł się oburzony. – Ostatnio to już mało brakło i bym jo pogonił! – Wybałuszył oczy. – Atakowała mnie, żebym lekturo sie zajoł, towarzystwo zostawił! A jak mi sie zdarzy, choć rzadko, z druhami rybakami przy rumie zasiedzieć, to łeb mi suszy tak, że ja już wolałbym te bazgroły czytać. Cały czas drze jape, żem pijak! Mówię ci, Lucek… Wtedy najbardziej żałuje, że mi sie żenić zachciało… Mogłem dalej mówić, że ja morzu jestem wierny, ale ludzie zaczęli gadać, wiesz… – Obejrzał się wokoło i nachylił nad stołem. – Że ja jakiś baskis jestem, że chłopów wole. – Jeszcze bardziej wybałuszył przekrwione oczy. – Tego to ja już nie mogłem zdzierżyć.
– Może ta twoja Urma się martwi? Obaj wiemy, że za kołnierz nie wylewasz i kufla nie odmówisz – skomentował z przekąsem Zarekin.
– I ten teraz psioczyć zaczoł! Ludzie trzymajta mnie. Słuchaj no, Zarekin. Ja moge przestać pić, kiedy zechce… ale nie chce, HA! – Obaj buchnęli gromkim śmiechem – Zdrowia!
– Zdrowia!
Nawet Wlak się uśmiechnął i mruknął coś na kształt toastu.
– Baskis też z ciebie żaden, Ligs. Sam żem widział, wtedy cośmy do domu Starej Bal poszli pohulać i… – Lucjan przerwał, przypomniawszy sobie, że w towarzystwie jest kobieta. – I tak to z nami było, no… To na drugą girę. – Dopili. Anax rozcieńczyła wodą, ale nadal krzywiła się, jakby żuła szczaw.
– Wlak, idź po cały dzbanek okowity… Po co masz chodzić w te i we w te.
Nagle w karczmie zrobiło się nadzwyczaj cicho, a na niewysokim podeście obok szynkwasu, właściciel ustawił trójnóg z okrągłym siedziskiem. Drzwi od tylnego wejścia trzasnęły targnięte przeciągiem. Przy barze stanęła zakapturzona, smukła postać, której rasę zdradzał pasiasty koci ogon wystający spod płaszcza.
– O matko! Ten teraz bedzie rzępolić. Polej, Wlak, musze sie znieczulić artystycznie – Ligs nakazał pierwszemu.
Anax, zniechęcona nieudaną próbą przywołania wspomnień związanych z mocnym trunkiem, zaprzestała poszukiwań i przeniosła wzrok na mężczyznę, który wszedł na podest, odstawił lutnię i zdjął wierzchni ubiór.
Większość ciała grajka zakrywała licha rozchełstana koszula uzupełniona przez lniane spodnie, niemniej jednak widok pręgowanej sierści piaskowego koloru na twarzy i torsie wywołał u lisicy pociągającą fascynację. Teraz fakt, iż nie jest jedyną, którą trzeba by depilować maczetą, nie był już tylko zapewnieniem kapitana, a istotą z krwi i kości.
Młody Bruk przysiadł na stołku, pochwycił instrument, wciągnął pazury i ostrożnie sunąc po strunach, wydobył pierwsze nuty. Aksamitna melodia wypełniła zajazd, zmuszając nawet podchmielonych prostaczków do chwili zadumy. Anax patrzyła na chłopaka jak zaczarowana, wsłuchiwała się łapczywie w kolejne tony łagodzące niepokój.
– Ej ty! Sierściuch! – zawołał basowym głosem Młociarz z zakonu Kuźni, zabawiający się z kurtyzanami w alkierzu. – Zagraj coś weselszego, bo mi dziewki posną! – Klepnął w tyłek jedną z kobiet lgnących do niego jak pszczoły do śmierdzącego piwskiem miodu. Artysta przewrócił lekceważąco oczyma i wrócił do swojej ballady. Z alkowy wyleciał kufel, ale Bruk w porę uchylił głowę, przerywając grę. Pokal roztrzaskał się o ścianę.– Chyba wyraziłem się jasno! Jeśli nie chcesz, żeby następny poleciał młot, to graj i śpiewaj, jak na karczmę przystało! – Bruk spojrzał na właściciela, a ten skinął głową na znak, że ma posłuchać. Alojz nie chciał mieć kłopotów; młociarze to bądź co bądź rycerze, przynajmniej z nadanego im tytułu, krótko mówiąc: nie zadziera się z takimi. Zarekin dostrzegł, jak jego podopieczna zaciska wysunięte pazury na drewnianym oparciu ławy.
Złapał ją za ramię.
– Uspokój się, panienko. Cham pozostanie chamem, a my nie chcemy rozgłosu.
Anax wypuściła ciężkie od złości powietrze i siadła twarzą do kapitana Ligsa oraz pierwszego Wlaka.
Artysta chrząknął gromko, oczyszczając struny głosowe, odkaził je podstawioną gorzałką i rozpoczął w zupełnie innym tonie:
Gdzie męstwo, gdzie wino, gdzie chwały blask,
tam usłyszysz wnet Kuźni trzask.
Nasz młociarz to rycerz niczym tur,
za nim panien ciągnie jeno sznur.
Szybka przaśna melodyjka zastąpiła smętne nostalgiczne tony ballady, a pijany brodaty knur rechotał, przyklaskując przy tym rytmicznie, uradowany dźwiękiem wymuszonej piosnki.
Wszystkie dziewki doń wzdychały,
bo pojęcia za grosz nie miały.
Gdy gacie ścigał, to chichotały…
BO MŁOT JEGO KRZYWY BYŁ I MAŁY!! – dokończył basem.
Młociarz jeszcze przez chwilę klaskał, nim zauważył, że karczemne kurtyzany śmieją się z niego pod nosem, spoglądając na ledwie odstające w kroku pludry.
– Ty kupo brukijskiego gówna! – Poderwał się, pochwyciwszy potężny grawerowany młot. – Pożałujesz, wszarzu!
Pieśniarz zerwał się do ucieczki. Nim zdążył umknąć za kontuar, Młociarz złapał go za ramiona i cisnął na pobliski stolik, łamiąc mebel w pół. Goście zaczęli udawać, że nic się nie dzieje. Normalnie garnęliby się do bitki, ale z wojakiem to nie to samo: może zrobić się krwawo. Bruk leżał sparaliżowany bólem. Młociarz spoglądał na niego z góry i wycelował okuty but w dłoń grajka. Tępe uderzenie rozeszło się po gospodzie.
Grajek uszedł przed ciosem. Wstał, trzymając się kontuaru, ale nim zdążył czmychnąć na zaplecze, młot huknął o blat tuż przy jego dłoniach. Ropucha starego Alojza – do tej pory niewzruszona – wystrzeliła w powietrze i wykręciwszy piruet, wylądowała na kolanach Anax.
– AAAAA!! – lisica wrzasnęła z odrazą, poderwała się gwałtownie i odruchowo cisnęła płazem o pobliską ścianę. Puńcia plasnęła o deski, spłynęła na podłogę, zostawiając ślad ze śluzu i przysiadła na podłodze oburzona całym zajściem.
Sala umilkła.
Nawet młociarz, zaabsorbowany ściskaniem Bruka za gardziel, przystopował na widok gęstych pukli śnieżnobiałych włosów uwolnionych od kaptura oraz puchatego ogona, który wyskoczył spod płaszcza niczym eksplozja pierza. Zarekin szybko interweniował i usadził Anax na miejscu, zasłaniając czuprynę i niesforną kitę.
– Panie miłościwy – wtrącił się karczmarz, przenosząc ciężar uwagi z powrotem na bijatykę. – Chcesz młot święty byle grajkiem brudzić!? Powstrzymaj gniew, proszę, nim z torbami pójdę. – Rycerz nadal dyszał i patrzył złowrogo, nie poluźniając uścisku. – Panie, litości, daruj mu. Młody, głupi jest… Duma zasmarkana go poniosła…! – Alojz wytrwale zawodził młociarzowi nad uchem.
– Milcz już! – warknął rycerz. – Tym razem ci ten marny żywot daruję – syknął do Bruka – ale nie chcę cię tu widzieć, bo łaskawość moja do bezgranicznych nie należy. – Rozluźnił uścisk, wypuszczając chłopaka, który osunął się na podłogę.
Aljoz pomógł mu wstać.
– Masz szczęście, Fus, że cię lubię i matkę twoją znałem, inaczej…
– Dziękuję – wycharczał Bruk, masując obolałą krtań.
– Nie dziękuj, tylko się pakuj; musisz zniknąć na jakiś czas. – Oświadczył Alojz i wypchnął go przez tylnie drzwi. Chłopak tylko splunął za sobą i trzasnął skrzydłem, strącając ikonę zawieszoną nad wejściem.
– Oooo, bracie – skomentował Ligs. – Twoja towarzyszka to nie jest zwykła Bruka. O… Co to, to nie… – Pokręcił głową, a pierwszy wraz z nim.
– Ciszej, Modrek! – syknął Zarekin. – Nie chcemy kłopotów.
– Przyjacielu… Wy już je macie. Widzisz tych czterech jegomości przy stoliku, na drugim końcu tej nory?
– Widzę. Zakazane gęby mają, jak wszyscy w porcie – zbagatelizował poddenerwowany Lucjan.
– To nie byle jakie zakazane gęby. O nie… To handlarze niewolników z południa. Wyjątkowo zawzięte typy. Coraz ich tu więcej sie zatrzymuje, widać interes kwitnie.
– Do czego zmierzasz?
– Wykorzystajcie poruszenie i wracajcie na statek, co sił w nogach. Tylko główno traso, na oczach strażników.
– Coś nam grozi? – dopytywała Anax.
– Panienko. Tutaj handel niewolnikami jest zakazany i surowo karany, ale taki rzadki kwiat jak panienka, może stanowić pokuse nie do odparcia.
Zarekin spoważniał: Ligs miał rację. Wstał natychmiast, lecz bez widocznej paniki, i wziął Anax pod ramię.
– My już pójdziemy, drogi druhu! – poklepał Modereka po ramieniu i zostawił kilka remów za napitki.
– Do zobaczenia na morzu, druhu – odpowiedział Ligs, a Wlak skinął głową i mruknął na pożegnanie.
Razem z Anax opuścili „Gorają Zadnicę” i żwawo ruszyli w stronę portu, co rusz spoglądając za siebie. Wszystko wskazywało na to, że nikt ich nie śledził i po kilku chwilach zdenerwowania, bezpiecznie dotarli na Nemres.
Kapitan postawił na wachcie kilku majtków więcej i opłacił portowych strażników, by doglądali łodzi i odganiali nieproszonych gości.
To powinno wystarczyć, pokrzepił się w duchu i obejrzał za siebie. Anax stała oparta o reling. Nawet jej ogon wydawał się smutny i oklapł na deskach pokładu jak nowiutki mop.
Kapitan przeklął coś pod nosem i podszedł.
– To nam się wypad pokomplikował, co, panienko? – starał się zarazić ją wesołym nastrojem, ale z marnym skutkiem. Wyciągnął zatem coś, co jemu na pewno poprawi nastrój: fajkę.
– Przepraszam, kapitanie – odparła Anax. Słowa ledwie przeciskały się przez krtań, a krople łez zmąciły lustro wody poniżej.
– Na Lejdę! A za co ty mnie, dziecko, przepraszasz?!
– Należał ci się odpoczynek, kapitanie, a ja… ja wszystko spaprałam.
– Ehh… Życie jest piękne tylko wtedy, kiedy jest ciekawe, a ty je takim uczyniłaś, panienko. – Zaśmiał się i zaciągnął.
Wydmuchując aromatyczny dym, uciekł na chwilę we wspomnienia. Lisica oparła głowę na jego ramieniu.
– Dziękuję – szepnęła, a Lucjan wypuścił kolejną zgrabną smugę.
Ciszę portowej nocy zmącił krzyk:
– Kapitanie!!
– Psia mać, chwili wytchnienia tu nie ma! Czego drzesz mordę, Marcel!
Anax zaśmiała się pod nosem.
– Kapitanie, jakiś chłystek do pana!
– Nie wychodź – rozkazał Zarekin, po czym skierował się wprost w stronę pomostu. Węszył w tym podstęp południowców.
Anax posłuchała, lecz gdy wywiązała się rozmowa pomiędzy kapitanem a przybyszem, jej wyczulone zmysły zidentyfikowały znajomy głos.
Wychyliła się zza masztu i łypnęła okiem.
– Proszę mnie zabrać na pokład, kapitanie; na pewno się przydam!
– Nie stać mnie na więcej marynarzy, młodzieńcze – oponował twardo Zarekin.
– Nie chcę pieniędzy! Wystarczy mi jadło i miejsce do spania. W zamian będę ciężko pracował!
– Ile razy mam powtarzać. Ni… – Nim skończył, zerknął przez ramię. Anax patrzyła na niego błagalnym wzrokiem. – No dobra, wejdź, tylko żadnych bójek, zrozumiano?!
– Dziękuję, kapitanie! Nie pożałuje pan – oznajmił ucieszony przybysz.
– Już żałuję – mruknął Zarekin. – I uważaj, gdzie tym ogonem machasz, bo jeszcze komu oko wydłubiesz!
Komentarze (4)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania