Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!
Pięć Domen: Tom 1 - Światło Północy: cz 2
*** Przepraszam za długość, teraz już nie warto dzielić ale następne części zostały zmodyfikowane:) ***
Och! Oruun… Jaśniejący klejnot imperium; miejsce budzące podziw wśród przybyszy i trwogę w sercach wrogów cesarstwa. Miasto, którego strzeliste wieże i skrzydlate posągi skrywały sekrety zamierzchłych czasów; piękną, a zarazem bolesną opowieść o rozkwicie, upadku i odrodzeniu. Twierdza ludzkości, której historia wprawiała inne architektoniczne cuda cywilizacji w metaforyczne kompleksy.
To tu, pośród rozbrzmiewających hymnów przerywanych owacjami ekstatycznego tłumu, podpisano traktat jednoczący ludy ziem w centrum niziny Tułnak. Właśnie tu… W blasku świętego Sefalos w miejscu, gdzie człowiek po raz pierwszy uścisnął dłoń Starszego, zakończono tysiącletnią wojnę z Jokivarem.
Samo wspomnienie tych czasów wypełniało serce dumą, a starożytne reliefy, ikony i monumenty opowiadały chwalebną historię niemal w każdym zakątku miasta.
Jednak w myśl porzekadła, iż każda nawet najpiękniejsza róża wypuszcza kolce, tak i ten kwiat przymierza błyszczał złotem tylko z dystansu. Im bliżej murów tym ciemniejsze się stawały, rzucając cień na rozległe slumsy będące materialnym dowodem niespełnionych obietnic dobrobytu. Złoto Kopuły Przymierza załamywało promienie światła padające snopami na posępny mrok zatłoczonych uliczek; uliczek zasiedlonych przez niechciane dzieci wojny: żebraków tłoczących się we wszawe gromady, sieroty proszące o chleb i dziewki sprzedawane jak worki mąki na bazarze. To wszystko w samym sercu ludzkości – sercu, którego architektura zainspirowała wielu artystów, a jednocześnie umierała w swym wewnętrznym rozkładzie.
Jedyną nadzieję na lepszą przyszłość dawały idee pokoju i rozwoju, a jedną z takich idei, niczym sztandar nosił młody potomek szlachetnego rodu, Wilfred Tarres IV, który objął władzę po śmierci swojego despotycznego ojca, Fredryka.
Jego koronacja podarowała imperium pokój; długo wyczekiwany po latach krwawych, bezsensownych wojen poszerzających granice i tak z trudem pozszywanego cesarstwa. Niestety polityka tolerancji i postępu przysporzyła mu wielu wrogów zadowolonych z dotychczasowego stanu rzeczy; w szczególności otwartość na magię, która wzbudzała niechęć lokalnej świątyni, a w rezultacie również jej bogobojnych wyznawców.
Wszystko to dawało przedsmak trudów związanych z realizacją stojącego przed władcą zadania, a na domiar złego od ponad roku z północno-wschodniego terytorium imperium, dobiegały niepokojące wieści o szerzącej się pladze i nieurodzaju. Ziemie te jeszcze niedawno słynęły ze swojej żyznej gleby i stanowiły cenny punkt zaopatrzenia dla wiecznie głodnej stolicy Sungardu. Wilfred, okrzyknięty odnowicielem, choć jeszcze nie widział trzydziestu wiosen miał głowę na karku i wiedział, że zdesperowani ludzie zawsze znajdą winnego swojej niedoli, zaś głód i beznadzieja nigdy nie prowadzą do niczego dobrego. Nie mógł sobie pozwolić na przywilej czekania aż sytuacja sama ulegnie poprawie.
Imperialny list z wezwaniem otrzymali przedstawiciele czterech zakonów rycerskich, ambasadorka jedynej zalegalizowanej gildii magów oraz arcykapłani ze świątyni Imaltis.
Jako pierwsza, drzwi do sali obrad, przekroczyła czarodziejka, lady Lejla Winter. Emanowała hipnotyczną aurą, a jej zgrabna figura przyciągała męskie spojrzenia tak jak magnes przyciąga żelazo. Kobieta rzuciła Wilfredowi kilka powłóczystych spojrzeń i podeszła bliżej, ściągając kaptur od wyszywanego, fiołkowego płaszcza. Lawina popielatych, prawie białych włosów opadła jej na ramiona. Powietrze skrzyło się od napięcia pomiędzy tym dwojgiem, choć nie padły żadne słowa.
Drzwi zaskrzypiały donośnie zapowiadając kolejnych uczestników. W progu pojawili się kolejno sir Padan z zakonu Tarczy, sir Galard z Żelaznej kuźni, lady Selekta – mistrzyni zakonu Sióstr Miłosierdzia – oraz Sir Lenart reprezentujący Zwycięską Pieśń. Jako ostatni przybył arcykapłan świątyni w Oruun, Sared Malton, który zatrzasnął za sobą okute wrota.
– Światło z tobą kapłanie – Cesarz powitał mężczyznę standardową formułką. – Czy nie przybędzie już nikt ze świątyni?
– Światło w tobie cesarzu. Dziś ja mówię głosem matki. Oto list z pieczęciami pozostałych trzech arcykapłanów – przekazał dokument i zajął miejsce pośród zgromadzonych.
Wilfred przemknął wzrokiem po twarzach gości, których miny wyraźnie pokazywały, że nie byli zachwyceni nagłym wezwaniem: Padan czerwienił się ze złości powoli osiągając kolor kwiatu hibiskusa; Selekta stała poirytowana tak dla zasady; Galard ziewał; Lenart łapczywie rozbierał wzrokiem Lejlę, a kapłan nerwowo zgrzytał zębami i miętoląc paciorki wyczekiwał prowokacji.
– Dobrze – rozpocznijmy zatem – oznajmił cesarz z wyczuwalną niechęcią w głosie po czym podparł się o dębowy stół zdobiony kunsztownie grawerowaną mapą Sungardu.
Na północnym wschodzie planu, zaznaczono obszar prowincji Walon z wyszczególnionymi miejscami strategicznymi takimi jak stolica regionu Watenfel czy port w Dannanhal, zaś po drugiej stronie rzeki Baskir drewniany pionek w kształcie uzbrojonej mniszki markował miasto Telmonton. Kolejne szachy wyznaczały: Oruun, w centrum prowincji Dallon; figura bramy wymierzała północno-wschodnią granicę cesarstwa w Girzel; a wschodnie wybrzeże zdobiły Młot, Kotwica oraz Kowadło; kolejno Hejmryt, Mederet i Bermet.
Za plecami Wilfreda dumnie prezentował się szef Gwardii pałacowej Hektor Eldenfist, bohater wojny z Podziemnymi. Jego sylwetka rzucała potężny cień, gdy bacznie obserwował delegatów, studząc tym samym ewentualne zapędy do wszczynania jakichkolwiek awantur. Nie mogło również zabraknąć imperialnych doradców zwanych strategami, którzy – przynajmniej w teorii – byli specjalistami w swoim fachu.
– Dostojni panowie i ty, pani – władca przemówił donośnym głosem, nie zapominając o łopoczącej rzęsami czarodziejce.
– Dziękuję za przybycie w tak krótkim czasie. Jak zapewne wiecie, sytuacja w Walon zagraża stabilności całego kraju. Żyzne ziemie będące niegdyś spichlerzem dla całego imperium trawi potworna plaga nieurodzaju. Ludzie porzucają gospodarstwa, nie będąc w stanie wyżywić własnych rodzin, nie wspominając już o dostawach do Oruun. Na domiar złego, gleba nigdzie nie była łaskawa, a spichlerze świecą pustkami zatem dostawy z północy przybrały strategiczny charakter. Bez regularnego zaopatrzenia, już tej zimy, wiele miast na terenie cesarstwa czeka głód. Musimy zażegnać kryzys nim wywoła zamieszki i bunt. Wojna domowa nikomu się nie przysłuży prócz tych, którzy chcą rabować i plądrować.
– Jeśli pozwolisz panie… – jako pierwszy głos zabrał Padan Sargus. Będąc mężczyzną w podeszłym wieku mówił przygaszonym, spokojnym głosem. Nie musiał nikogo przekrzykiwać, gdyż w przeciwieństwie do młodszych kolegów po fachu, wiele już widział, a jego zdanie ceniono zarówno wśród strategów, jak i reszty zakonów.
– Szanowni zgromadzeni. Ludzie przybywający z Walon opowiadają o ziemi, która rodzi trujące owoce i warzywa. Najpierw zaczęły padać uprawy, potem zwierzęta domowe, a teraz chorują też ludzie. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego. Chłop jeszcze niedawno w pełni sił stopniowo słabnie, aż pewnego dnia nie otwiera oczu – tak samo trzoda; pomimo napojenia i dostatku paszy zwierzęta słaniają się na nogach. – Ciche oznaki dławionego przerażenia pomknęły w szybko gęstniejącej atmosferze. Nikt nie chciał otwarcie zademonstrować strachu, ale on przedzierał się przez zaciśnięte gardła w formie chrząknięć i głośnych przełknięć.
Padan kontynuował:
– Myśliwi twierdzą, że z lasów zniknęła zwierzyna łowna. Boją się wchodzić głębiej między drzewa, żeby nie przepaść, i jeszcze ta wszechobecna woń rozkładu, i…
– Nie sądzisz, Padanie, że to brzmi trochę jak opowieści przerażonych chłopów? – przerwała mu Lejla. – Nieświadomość rodzi strach i niepokój, a to jest idealna pożywka dla wybujałej wyobraźni.
– Lady Winter, Z CAŁYM SZACUNKIEM… – oburzył się Sargus – Nawet jeśli część tych opowieści to tylko mrzonki, to pewnym jest, że ci ludzie są przerażeni. Mieszkańcy Walon poskromili srogi klimat doliny północy. Nie boją się byle czego! – Padan przeciskał słowa przez bardzo wąski filtr samokontroli; w przeciwnym razie wybuchłby salwą przekleństw.
Ten z pozoru cichy, cherlawy staruszek nad wyraz szybko się irytował: skutek wielu lat uprawiania „ciężkiej” dyplomacji u boku poprzedniego Cesarza.
Całe szczęście Efekt Hektora stojącego u boku władcy działał jak należy i zmuszał do powściągliwości.
– Magia! – Krzyknął nagle Sared upatrując w powstałym napięciu idealny moment na pokaźną dawkę uprzedzeń. – Nie mam co do tego wątpliwości! Jakiś obłąkany czarodziej zrobił sobie z Walon osobisty plac zabaw i miejsce plugawych eksperymentów.
– Arcykapłanie Sardzie, nie spodziewałam się innej odpowiedzi ze strony Świątyni. Wasza skłonność do upartego przypisywania wszelkiego zła na tym świecie magii, jak i wszystkiemu, co się z nią wiąże, jest nam wszystkim dobrze znana – skomentowała Lejla. Nigdy nie była przychylna wierzeniom i podchodziła do nich jak do opowiastek dla dzieci i bardów, za to w samych kapłanach widziała zwykłych oszustów żerujących na ludzkich lękach, nadziejach i cierpieniu.
– Lady Winter, nie od dzisiaj wiadomo, że ingerencja w Astrę potrafi mocno namieszać w głowie i wypaczyć nawet najpoczciwszą duszę – ripostował kapłan, ale już w bardziej wyważony sposób.
– Wstrzymaj proszę pochopne oskarżenia, Saredzie – wtrącił się Wilfred poirytowany sprzeczką tych dwojga. – Bazujmy na faktach, a nie osobistych uprzedzeniach – ostatnie słowo zaakcentował wyraźnie, a Lejla puściła oko do kapłana, dodając perfidny uśmieszek.
– To tyczy się również pani, lady Winter – dodał władca. Sared odesłał jej wredny uśmiech przyozdobiony paskudnym uzębieniem. Całość przypominała kłótnię rodzeństwa przy posiłku, albo dzieci w piaskownicy.
– Wasza postawa znacząco utrudnia identyfikację źródła problemu, tym samym oddalając nas od rozwiązania. – kontynuował Wilfred. – Lady Winter… według mojej wiedzy mistrz Markus bada źródło tej zarazy. Czy jesteś pani w stanie przedstawić jakieś fakty?
– Oczywiście wasza wysokość – odpowiedziała bez wahania, gasząc rumieniec; nie miał on nic wspólnego z nieśmiałością. Ta cecha zdecydowanie nie widniała na długiej liście jej przymiotów, a chowanie przed Wilfredem lazurowych tęczówek było swego rodzaju karą; karą bardzo osobistą, taką, która zaboli tylko jego.
– Wasza cesarska mość, panowie. Na przestrzeni lat Walon był niczym zielona oaza na pożółkłej sawannie, a duży popyt na żywność i możliwość zarobku zachęciły wielu rolników do zaniechania przerwy na regenerację gleby. Każda ziemia eksploatowana tak intensywnie w końcu wyjałowieje. Gleba jest zmęczona jak kobieta po kilku porodach z rzędu; trzeba dać jej odpocząć.
– Lady Winter, a czy ludzie i zwierzęta również padają bo zmęczyły się życiem? – spytał kapłan starając się wyprowadzić czarodziejkę z równowagi. Na jego nieszczęście Arkaniści słynęli z opanowania, które było fundamentem ich techniki magicznej. Na dodatek ten okaz był diabelsko inteligentny.
– Sardzie – zmierzyła go srogim spojrzeniem. Takiego nie spodziewał się ujrzeć pod zdmuchniętym puklem delikatnych, popielatych włosów – Ten sarkazm niskich lotów do niczego nie zmierza. Daj proszę upust swojej wpojonej nienawiści po tym jak skończę. – Kapłan spokorniał i zamilkł spłoszony widokiem magicznego błysku w jej oczach.
– Kolejnym faktem – kontynuowała zadowolona, że utarła mu nosa – jest nieznana choroba rozprzestrzeniająca się wśród mieszkańców. Jak wspominał sir Padan, wpierw zaczęły marnieć uprawy, potem padać zwierzęta, a teraz ludzie… Pasza, mleko, sery, mięso, jaja… to wszystko może być nośnikiem zarazy, że nie wspomnę o pasożytach. Według mnie warto zasięgnąć porady archiwistów z Taledark. Posiadają oni spis wszystkich wydarzeń z minionych wieków w tym również ziem Walonu, jeszcze sprzed czasów cesarstwa. Przestudiowanie tych tekstów może okazać się bezcenną wskazówką.
– Lejlo – przerwał jej Wilfred, zapominając o formalnościach.
– Lady Winter, jeśli wasza cesarska mość pozwoli – upomniała go głosem zimnym jak wiatr podczas śnieżnej zamieci.
– Oczywiście. Lady Winter, w normalnych okolicznościach przychyliłbym się do tego planu, ale rozsyłanie wieści o tym, iż kraj jest osłabiony, może sprowadzić niechcianą uwagę.
– Mój panie – wtrącił się Lenart – Zakon Zwycięskiej Pieśni oddzielają od Walon wysokie góry i rwąca rzeka. Wieści stamtąd bardzo rzadko do nas docierają, zatem ciężko jest mi zająć stanowisko w tej sprawie. Zapewniam cię jednak, że cokolwiek będzie tu ustalone, poprę bez wahania.
– Dziękuję ci za twą lojalność, sir Lenardzie. W ciężkich czasach ważnym jest, abyśmy mówili jednym głosem. – Mistrzyni Selekto… – Tym razem wzrok władcy powędrował w stronę przysypiającej wojowniczki.
– Wasz zakon jest najbliżej Watenfel. Jak sprawy wyglądają w Telmonton?
– Wasza cesarska mość – zaczęła mocnym ochrypłym głosem. – Do miasta każdego dnia przyjeżdża coraz więcej uchodźców z północy. Niektórzy wiozą swoich bliskich razem z dobytkiem bo ci nie są w stanie sami chodzić, a jeszcze niedawno całymi dniami harowali w polu.
– Lejlo – Selekta skierowała słowa ku czarodziejce celowo pomijając zwroty grzecznościowe. – Ja też nie wiem, czy wszystko, co mówią chłopi, jest prawdą, ale uwierz mi... wiem, co widziałam. Choroba czy magia, trzeba to powstrzymać, zanim rozprzestrzeni się na inne regiony. Telmonton leży na szlaku pomiędzy Watenfel a stolicą i to ono pierwsze padnie ofiarą naszej bierności jeśli już teraz nie podejmiemy stanowczych kroków! – Selektę lekko poirytowało lekceważące podejścia arkanistki, ale zachowała względny spokój wobec przyjaciółki.
– Lady Winter – Galard z żelaznej kuźni zabrał głos, z zamiarem kontynuacji fali krytyki wobec Arkanistki.
– Pani wiara w to, iż mamy do czynienia ze zwykłą chorobą, jest godna podziwu. Historia naszego imperium pamięta przypadki złego wykorzystania mocy Astry. Proszę przypomnieć sobie mistrza Valenara, który, bezmyślnym aktem kradzieży, doprowadził do wojny z Podziemnymi. – Rycerz lekko skinął głową w stronę Sareda, dając sygnał, że jest po jego stronie. Jego zakon podobnie jak świątynia otwarcie demonstrował niechęć do magów tyle, że z ich strony była to skrajna hipokryzja bowiem bez wahania używali run, aby wplatać zaklęcia w broń i zarabiać na ich sprzedaży. Sam wielki mistrz Troderest von Karman otwarcie potępiał politykę stabilizacji Wilfreda, twierdząc, iż czyni cesarstwo słabym, zatem z ust jego prawej ręki nie mogły paść słowa przychylne czarodziejce.
– Wasza cesarska mość, panowie – Lejla nie dawała za wygraną.
– Jako jedyna w tym gronie, która zna arkana mieszania astry, mogę być posądzona o brak obiektywizmy, ale proszę… Potraktujcie mnie jak specjalistkę w dziedzinie, na której żadne z was się nie zna. – Cisza przy stole świadczyła o zdobytym posłuchu. – Oczywiście nie ujmując nic Sir Galardowi, którego zakon ochoczo, choć niezbyt udolnie, korzysta z dobrodziejstw magii. – Nie mogła sobie odpuścić takiej okazji. Cesarz uśmiechnął się w duchu, a Galard podjął próbę obrony.
– La… – zdążył jedynie otworzyć usta i wydobyć pierwszą sylabę. Lejla kontynuowała.
– W Walon mieści się pracownia jednego z najbardziej doświadczonych magów mojego zakonu, od którego gildia Astrologów w stolicy otrzymuje comiesięczne raporty. W ostatnim z nich, sprzed niespełna tygodnia, mistrz Markus twierdzi, że obecna sytuacja na północy nie ma magicznego pochodzenia.
– Co innego mógłby twierdzić… – burknął Galard, a Sared zawtórował mu parsknięciem. Czarodziejka nie zareagowała na zaczepki.
– Mistrz przypuszcza, że może być temu winny nowy gatunek grzyba, którego zarodniki wywołują tę dotąd nieznaną nam chorobę.
Sared już nawet nie słuchał Lejli, a sam fakt, że stała przy stole na równi z nim głosząc swoje kłamstwa, wywoływał gniew, nad którym ledwie panował.
– Jeżeli mag znalazł źródło tego pomoru, to dlaczego go tu nie ma? Dlaczego nie pokaże nam dowodów? Dla mnie sprawa jest jasna tak samo jak dla sir Galarda. Magia! Magia! Po trzykroć magia! – kapłan mimowolnie uderzał ręką o stół za każdym razem coraz mocniej zapominając przy tym, gdzie się znajduje.
– Sardzie! Opanuj się, bo każę Hektorowi cię wyprowadzić! Nie będę tolerował takiego zachowania wobec nikogo! – zbeształ go Wilfred.
– Tak, panie. Przepraszam za swoją porywczość. Lady Winter, proszę mi wybaczyć i kontynuować.
– Dziękuję wasza cesarska mość. Otóż odpowiadając na twoje pytanie kapłanie, wezwaliśmy Markusa do siedziby gildii, ale w swojej odpowiedzi uzasadnił, iż w tak niespokojnych czasach opuszczenie pracowni przez maga, w którym miejscowi upatrują zagrożenie, nie jest dobrym pomysłem. Obawia się zamachu i samosądu.
– Ciężko się nie zgodzić z tym argumentem – skomentował Wilfred, w zarodku gasząc zarzewie nowej kłótni. – Nie pozostaje nam nic innego, jak ekspedycja i eskorta mistrza do Oruun. Lady Selekto, ty znasz tę ziemię najlepiej z nas, poprowadzisz delegację do Dannanhal i sprowadzisz maga bezpiecznie do pałacu tak, aby mógł zdać raport tu: na sali obrad. Będę miał również rozkazy dla sir Kristofa Weismana: kapitana straży w Watenfel. Musi je otrzymać osobiście, bez pośredników.
– Wedle rozkazu – potwierdziła Safonka, ale na jej twarzy rysował się grymas niezadowolenia.
– Jeśli wasza cesarska mość pozwoli… – wtrąciła czarodziejka, tym razem sprytnie grając słodkim spojrzeniem wymierzonym wprost w Wilfreda.
– Chciałabym dołączyć do delegacji – oznajmiła otwarcie. – Mogłabym osobiście zbadać sytuację w Walon i wesprzeć mistrza podczas podróży. – Na dźwięk tych słów Wilfredowi zrobiło się gorąco, a żyły na skroniach pulsowały w rytm przyśpieszonego tętna. Słowa arkanistki najwyraźniej wywołały w nim silne emocje, które maskował jak tylko umiał najlepiej. W przeciwieństwie do niego Selekta zdawała się być uradowana tym niespodziewanym oświadczeniem.
– Masz moją zgodę pani – te słowa ledwo przecisnęły się przez nerwowo zaciśniętą szczękę.
– Wasza cesarska mość – Zakon Chwalebnej Pieśni zapewni eskortę i wsparcie. W niespokojnych czasach nawet flaga cesarstwa może nie odstraszyć bandytów. Będzie to również okazja, aby Girzel zobaczyło z czym przyszło nam się zmagać.
– Oczywiście sir Lenarcie. Ty i twoi ludzie zapewnicie konwój, jednak dowodzić będzie mistrzyni Weil. – Wyruszycie jutro o świcie. Spodziewam się wieści zaraz po dotarciu na miejsce. Teraz udajcie się na spoczynek. – Saredzie… Wspominałeś, że ma do mnie sprawę, która nie może czekać. Zostań.
Całej reszcie życzę spokojnego wieczoru. Hektorze, odeskortuj gości do ich komnat.
– Oczywiście, wasza cesarska mość – odrzekł masywny sierżant i udał się w stronę drzwi, by opuścić salę wraz z resztą doradców.
Wewnątrz pozostali tylko Wilfred i arcykapłan Sared. Mnich zachowywał się bardzo nerwowo, nawet jak na niego. Poddał mury wnikliwym oględzinom, obmacał filary, a jeden z nich nawet powąchał, tym samym angażując wszystkie zmysły w poszukiwanie tego czegoś, czego szukają wszyscy z manią prześladowczą.
Na koniec upewnił się, że za drzwiami nikogo nie ma i czym prędzej zasunął rygiel. Wilfred nie był tym zbytnio zdziwiony – poza wąchaniem: to było coś nowego. Odkąd gildia magów dostała przyzwolenie na pobyt w stolicy, wszyscy kapłani Bogini Matki zachowywali się bardzo podejrzliwie wobec niego, a subtelna granica pomiędzy ostrożnością a obsesją zatarła się niemal całkowicie.
– Panie proszę mi wybaczyć te środki zaradcze, ale to, co wiem, musi trafić bezpośrednio… – łypnął okiem na lewo jakby chciał zaskoczyć jakiegoś szpiega – …i tylko do uszu waszej cesarskiej mości – szeptał, stojąc bardzo blisko władcy.
– Jesteśmy tu sami Saredzie, a ściany są dobrze zabezpieczone przez lata obłędu mojego ojca. Żaden czar, żadna runa ani podsłuch nie mogłyby się tu uchować – Wilfred przysiadł na tronie zmęczony natłokiem problemów. – Mów.
Sared spoczął naprzeciw i poczęstował się winem uprzednio przygotowanym przez służbę. Po kilku głębokich łykach w końcu zaczął wydobywać z siebie słowa.
– Tuż przed pierwszymi oznakami zarazy, kapłanów ze świątyni w Watenfel doszły słuchy o kobiecie podróżującej od osady do osady. Przedstawiała się jako kapłanka Imaltis i w zamian za gościnę błogosławiła pola i spichlerze. Chłopi opisywali niewiastę w średnim wieku ubraną w pelerynę z kapturem i emblematem świątyni na plecach. Niedługo po jej odejściu uprawy zaczynały marnieć, a ludzie i zwierzęta, chorować. Nigdy nie pojawiła się dwa razy w tym samym miejscu, a żaden z klasztorów nie potwierdza, iż osoba pasująca do opisu odbywałaby obecnie pielgrzymkę.
– Dlaczego nie wspominałeś o tym podczas narady?! – Władca wrzasnął na kapłana, który drgnął nerwowo jak spłoszony kot. – Zatajanie takich informacji z pewnością nie pomaga w zażegnaniu kryzysu.
– Panie, jest ku temu dobry powód.
– Zamieniam się w słuch.
– Otóż rolnicy wspominali, że tak zwane błogosławieństwa nie przypominały niczego, co wcześniej słyszeli. Podczas obrzędu nikt nie rozumiał języka, którym posługiwała się ta kobieta, co jest nad wyraz dziwne, gdyż kapłani modlą się do Imaltis w języku Sungardu. Z kolei jeden z chorych w Watenfel wyznał opatrującym go mnichom, iż rzekoma kapłanka, tuż przed błogosławieństwem, rysuje na ziemi runę; dwa trójkąty, jeden wewnątrz drugiego, wpisane w okrąg. To jest runa wzbudzenia… – zrobił pauzę w nadziei na reakcję jednak Wilfred, niewzruszony, czekał na dalszy ciąg.
– Takiej runy używa się do uwalniania astry zawartej w magicznych przedmiotach – wyjaśnił kapłan i zwilżył gardło popijając z kielicha.
– Sugerujesz, że nieznany mag podszywa się pod kapłankę i zatruwa żywność? Mogłem się tego spodziewać… – wyszeptał Cesarz i westchnął chowając twarz w dłoniach w nadziei, że to nie dzieje się naprawdę. Niestety, gdy opuścił ręce, kapłan i jego teorie spiskowe nadal przed nim stały – No dobrze… Kto i w jakim celu miałby to robić?
– Nie wiem panie, ale nie możemy wykluczyć udziału astrologów z Oruun. Stąd moja powściągliwość w obecności Lady Winter. Proszę pamiętać, iż mistrz Markus jest wysłannikiem tej samej gildii, co czarodziejka – Sared próbował zaszczepić w cesarzu nieufność wobec arkanistki, ale wydźwięk tych insynuacji wywołał tylko wybuch gniewu. Władca poderwał się raptownie i uderzył pięścią w stół.
– Zachowaj tak daleko idące domysły dla siebie! – Wykrzyczał kapłanowi w twarz. - Mistrz Markus założył gildię magów pod szyldem astrologów, aby nie doprowadzić do kolejnej wojny. Został również rekomendowany przez samą królową Kalisferę, a Lejla jest dla księżniczki Holi jak siostra!
– Panie, nie twierdzę, że sama lady Winter jest odpowiedzialna za plagę, ale obawiam się, że gildia coś przed nami ukrywa. Proszę o zgodę na wyjazd do Walon. Jeszcze dziś pod osłoną nocy udam się do Watenfel. Osobiście przesłucham wszystkich świadków i pojadę do pracowni Markusa.
– Możesz wyruszyć, ale otrzymasz strażnika do eskorty. Śmierć arcykapłana na ustach każdego w stolicy to ostatnia rzecz jakiej teraz potrzebuje.
– Dzie…
– Z Markusem zobaczysz się po tym, jak otrzymam raport od lady Winter. Nie chcę, aby gildia czuła się w jakiś sposób zagrożona. – Mocne szarpnięcie zaryglowanych wrót przerwało rozmowę. – Aaa Hektor, doskonale. – Cesarz doskoczył do Kapitana ucieszony z rychłego końca tej wyczerpującej rozmowy. Powoli przestawał dziwić się ojcu, że wszędzie dostrzegał wrogów. Oskarżenia Sareda, choć w większości niedorzeczne, zasiewały pojedyncze ziarna podejrzliwości. Dlatego w kontaktach ze świątynią Matki przyjął zasadę: „im rzadziej i krócej, tym lepiej”.
– Czy wszystko w porządku? – spytał Hektor spoglądając na kapłana, któremu od ciągłego zwilżania gardła zaczerwienił się nos.
– Tak, wejdź proszę. Będę miał dla ciebie specjalne zadanie. – Potężnej budowy weteran podążył za cesarzem, mijając kapłana, który spojrzał na niego tak jak raczkujący berbeć patrzy na ogromnego dorosłego.
– Arcykapłan Sared udaje się do Watenfel z powierzoną mu misją. Weź proszę dwóch zaufanych ludzi i dopilnuj, by wrócił w jednym kawałku.
– Tak, wasza cesarska mość. Zaklinam się na honor, iż pókim żyw, włos mu z głowy nie spadnie – odparł Eldenfist, bijąc się w pierś.
– Dziękuję, panie. Nie spodziewałem się aż takiej troski i zaangażowania. Wyruszę niezwłocznie – oświadczył z ulgą Sared.
Chwilę po tym, gdy obaj mężczyźni opuścili salę obrad, Wilfred zaczął zachowywać się w nieco odmienny sposób. Podszedł do lustra, spojrzał na odbicie całej sylwetki, uśmiechnął się dwa razy: po razie na każdy profil i cicho podśpiewując, poprawił mundur. Wydawał się czymś bardzo poekscytowany.
Powietrze zapachniało zimą, a jego schłodzony oddech zaparował zwierciadło. Spojrzał na zjeżoną skórę na rękach.
– Jak zwykle o czasie i jak zwykle efektownie – orzekł Cesarz. Świece w komnacie przygasły.
Lejla ubrana w półprzeźroczysty, fioletowy burnus z ponętną woalką, zatrzasnęła za sobą drzwi.
– Witaj mój panie, jestem gotowa, by ci, służyć jak tego chciałeś – wypowiedziała to tak namiętnym głosem, że cesarzowi zagotowała się krew.
– Przestań Lejlo, bo nie wytrzymam! – doskoczył do niej tak szybko, że postronny obserwator uznałby to za czary. – Dobrze wiesz, że nic tak mnie nie podnieca jak słowo „panie” padające z twoich ust. – Rozchylił woalkę. – Hektor wyjechał na specjalną misję do Watenfel. Mamy całą wyciszoną komnatę tylko dla siebie – spojrzał w piękne, tajemnicze oczy, na których tańczyły poblaski magicznego błękitu.
– Och nie! Teraz już nikt nie przyjdzie mi z pomocą! – zawodziła karykaturalnie. – Zamierzasz mnie torturować panie? – odstąpiła od niego i posłała zalotny półuśmiech zza ramienia. – Czymże zawiniła? Ja biedna, bezbronna i całkowicie oddana czarodziejka… Och… Ach… – jęczała dramatycznie podczas wyjątkowo niezgrabnej ucieczki.
– I wariatka do tego! – dopowiedział Wilfred, po czym chwycił ją w ramiona i zaczął namiętnie całować. – Torturą jest patrzeć na ciebie i zachować powściągliwość. Jeszcze jedno słowo z twoich ust podczas obrad i nie ręczę za siebie.
– Chciałabym zobaczyć minę klechy jak mnie bierzesz na stole – zaśmiała się głośno. – Ech… Niestety mogę tylko pomarzyć – odwróciła wzrok od wpatrzonych w nią maślanych oczu.
– Dobrze wiesz, że musi tak być. Nie tylko świątynia, ale i zakony nie byłyby zachwycone, iż wybranką cesarza jest mistrzyni sztuk magicznych, nawet astrolożka. I tu nie chodzi o ciebie personalnie. To zatwardziałe łby. Boją się tego, czego nie znają. – Podniósł Lejlę i posadził na stole obrad. W jego oczach oprócz pożądania jarzyło się coś jeszcze coś, co nie było tylko instynktem. Czarodziejka nadal udawała zasmuconą, choć woalka skrywała uśmieszek.
– Ale my to zmienimy, tylko powoli – wyszeptał całując delikatnie aksamitny kark, a zwiewny burnus zaczął powoli unosić się do góry przecząc prawu grawitacji.
– Wiem, wiem, ale całe te podchody coraz bardziej mnie męczą – narzuciła tkaninę na uda. – Od tego ciągłego knucia i skradania nie wiem czy mam jeszcze siłę na cokolwiek innego – wypowiedziała te słowa pieszcząc stopą jego krocze, co u wszystkich znanych gatunków, które posiadają krocze, sygnalizowało coś kompletnie przeciwnego.
– Jako twój władca nakazuję ci, żeby ci się chciało!
– Tylko się z tobą droczę, Wiluś. Najchętniej weszłabym tu już naga, ale przyzwoitość nakazuję opierać się zalotom, przez co najmniej dziesięć minut – potrzepotała rzęsami i zasłoniła twarz woalką.
– Ha! – Roześmiał się w głos. – Czy to są nauki twojej gildii? Jeśli tak, to muszę cię wysłać do porządniejszej szkoły.
– Masz na myśli świątynię? Wiesz, że musiałabym złożyć śluby czystości i w całości oddać się Imaltis. Piękna kapłanka Lejla, świetlista dziewica! – wzniosła ręce ku górze, udając modły.
– Na to już chyba trochę za późno – skomentował uszczypliwie.
– Wiesz… Są pewne magiczne sposoby odnowy czystości kobiecego łona – szepnęła, głaszcząc czule jego policzek.
– Stop! Nie chcę tego słuchać! – odskoczył, zatykając uszy. – Nie chcę zwątpić w to, co czułem na balu pięć lat temu.
– Czy mam sprawić abyś i tę rozmowę zapominał panie? Wystarczy słowo.
– Chodź tu czarownico! – chwycił ją raptownie i przełożył przez ramię. Oboje z trudem powstrzymywali wybuch śmiechu, ale nie chcieli wypaść z ról i zepsuć namiętnej gierki.
– Lejlo Winter! Za używanie mocy w sposób dalece nieprzyzwoity, skazuję cię na upojną noc z miłościwie nam panującym i nieziemsko przystojnym Wilfredem IV! – ogłosił wyrok.
– Nie, panie! Proszę o łaskę! Te wszystkie zioła i magiczne mikstury to na mój własny użytek.
– Dość tych kłamstw wiedźmo! – zasymulował gniew – Wyrok wykonamy niezwłocznie! – zaniósł Lejlę do znajdującej się obok sali obrad, małej izby zabudowanej grubymi kamiennymi ścianami. Pomieszczenie musiało być uprzednio odpowiednio przygotowane, gdyż seks z osobą silnie związaną z astrą to dosłownie igranie z ogniem. Energia magiczna reagowała z aurą czarodzieja lub czarodziejki, przez co intensywne emocje mogły wzbudzić astrę w otoczeniu, wprawiając ją w chaotyczny rezonans. Odnotowano nawet przypadki, kiedy para nieuważnych kochanków stanęła w płomieniach. Dlatego uczy się młodym adeptów, aby w sypialni kreślili runy pochłaniające; najlepiej pod łożem i to nawet wtedy, kiedy w ich życiu erotycznym niewiele się dzieje: intensywne sny również bywały niebezpieczne. Czarodziej był w stanie nieświadomie rzucić zaklęcie próbując stawić czoła koszmarom, lub oddając się wirtualnej rozkoszy. Niemniej jednak, kształtowanie astry wymagało silnej woli i koncentracji, a oba te atrybuty stanowczo niedomagają we śnie, zatem takie mimowolne czary mary, nie były z reguły groźne.
W przypadku tych dwojga nie był to pierwszy raz, kiedy postanowili wykorzystać tę komnatę. Wszystkie bariery czekały w pogotowiu, choć nosiły ślady eksploatacji.
Wilfred zerwał z Lejli burnus i rzucił Arkanistkę na łóżko, a eteryczna tkanina wyparowała gdzieś na podłodze. Czarodziejka leżała niemal całkiem naga, ściskając aksamitną pościel przez białe rękawiczki. On nie pozostał dłużny. Jak każdy mężczyzna posiadał wrodzoną zdolność do pozbywania się ubrań w mgnieniu oka.
Ekstaza luzowała wszelkie hamulce umysłu, a wzburzona aura Lejli zagotowała runy pod posłaniem. Chłodna bryza pokryła okno diamentowym szronem. Wilfred był już blisko; na szczęście jedną z zalet połączenia seksu z monogamią jest umiejętność czytania grymasów partnera lub partnerki.
– Poczekaj na mnie – wyszeptała czarodziejka, po czym przejęła inicjatywę. Zmiana ról wcale mu nie wadziła, wręcz przeciwnie. Jej tatuaże wokół pępka i bioder tylko go nakręcały. Oczy Lejli płonęły błękitem, a głośne jęki przypominały agresywną kłótnię w języku achh…! Och…! Chwilę później runy przygasły, a wszechobecną ciszę przełamywał tylko dźwięk głębokich oddechów.
Następnego dnia poranek był równie burzliwy, co poprzedzający go wieczór, lecz kompletnie z innego powodu.
– Nie wierzę! Jak mogłeś wysłać tego imbecyla ze świątyni przed nami?! Czy ty mi nie ufasz?! Po tylu latach! – krzyczała Lejla, a Wilfred chwycił ją za ramiona.
– Ufam, dlatego wiesz wszystko, co przekazał mi Sared. Świątynia prowadzi własne dochodzenie w Walon. Mają też ogromny wpływ na ludność. Bez ich poparcia nie utrzymam tronu. Zrozum Lejlo, oni muszą widzieć we mnie sojusznika i obrońcę światła Imaltis. Dzięki temu gildia, a ty wraz z nią, będziecie obecni w stolicy. Ty…! Ty będziesz mogła być przy mnie! – tak mocno przytulił kobietę, że nie miała wątpliwości, iż strach przed jej stratą jest najprawdziwszy.
– Rozumiem, ale boję się, że przez ten tron popadniesz w paranoję i wszędzie będziesz widział wrogów… nawet we mnie – usiadła na brzegu łóżka i okryła się miękką pościelą.
– Nie martw się. W tobie nie zobaczę wroga, nawet jeśli wepchniesz mi sztylet w plecy.
Przytulił ją ponownie, tym razem czule, delikatnie. Sytuację przerwało parskanie koni dochodzące z zewnątrz. Wilfred wyjrzał przez okno.
– Selekta chyba jest gotowa ruszyć w drogę. Idź proszę i przyślij posłańca jak tylko dotrzesz do Telmonton. I tym razem zdejmij urok ze strażnika, który cię wpuścił! – pogroził Arkanistce palcem, patrząc jak w pośpiechu szuka części bielizny.
– Znowu zrobi mi kazanie… – wymamrotała pod nosem i zarzuciła awaryjny płaszcz uszykowany w niewielkiej szafie na wypadek konieczności szybkiej i skrytej ewakuacji.
– I już… Coś do mnie mówiłeś?
– Strażnik, czar, zdjąć – powtórzył lakonicznie, nie spuszczając jej z oczu.
– Ten nieszczęśnik, który stał dwa dni przed bramą, to wypadek! Hektor mnie wystraszył i zapominałam o uroku – tłumaczyła się pół żartem, pół serio. – Zdarza się nawet najlepszym – wzruszyła ramionami, po czym wyszła z pokoju, a w drodze posłała mu jeszcze pocałunek.
Tuż przed drzwiami jeszcze raz spojrzała w stronę pochmurnego ukochanego, który zrobił miną zbesztanego spaniela. Nie chciał, aby wyjeżdżała, ale doskonale wiedział, że jest uparta i jeśli on jej nie pozwoli, to wyjedzie sama, bez eskorty. Podbiegła i zaserwowała mu szybki całus w czółko.
– Niedługo wrócę – rzuciła i uciekła.
– Zdejmij urok, zanim ktoś go znajdzie go w takim stanie!
– Dobrze, dobra nie musisz się powtarzać – podeszła do gwardzisty i szepnęła do ucha zaklęcie rozpraszające. Mężczyzna zamknął oczy, po czym otworzył je w pełnej świadomości.
– Lady Winter. Zapowiedzieć panią?
– Dziękuję, nie trzeba, tylko przechodzę – odparła, serwując dziewczęcy uśmiech i zniknęła w pociągłym korytarzu.
Po wyjeździe Markusa do Walonu to Lejla została nowym łącznikiem pomiędzy cesarzem a astrologami z Oruun i z rozkazu Wilfreda przydzielono jej komnatę w pałacu, czego formalnym uzasadnieniem były częste wizyty służbowe. Wszystko, czego potrzebowała, miała na miejscu. Pozostało tylko powiadomić mistrza Diasira Dalangana, przełożonego placówki Astrologów w stolicy, o dłuższej nieobecności.
Standardowym a zarazem najszybszym sposobem komunikacji zarówno w jej gildii, jak i w większości z nich, był kamień zwany jadeitowym okiem. Był to półprzeźroczysty zielony kryształ wykazujący silne zdolności transferowe. Trzymając go w ręku, wystarczyło pomyśleć o osobie, z którą ktoś chciał się skontaktować, a zarówno kamień źródłowy, jak i odbiorczy zaczynały świecić, sygnalizując, że połączenie zostało nawiązane. Objawem splotu dwojga jaźni były wzajemne projekcje wewnątrz umysłów, kształtowane za pomocą myśli i wspomnień.
Lejla, w ramach swoich praktyk w gildii, uczęszczała na zajęcia do kilku magów, w tym do mistrza Diasira. Zapamiętała go jako rosłego mężczyznę z wydatnym brzuchem i tak też przedstawił go jadeit.
– Ach, to ty, moje dziecko! – wykrzyczał uradowany. – Czy coś się stało? Rzadko używasz swojego kamienia.
– Witaj, Diasirze. Wilfred chcę sprowadzić Markusa do stolicy, a ja dostałam zgodę na dołączenie do delegacji. Niestety, wyruszam już dziś, więc kilka moich obowiązków na dworze spadnie na twoje barki.
– Nic się nie martw. Spędziłem tam kilka lat przed waszym przybyciem. Dam sobie radę przez kilka dni. Bardziej martwi mnie ten stary bałaganiarz. Ludzie na północy są jeszcze bardziej sceptyczni, jeśli chodzi o magię, niż cała reszta kraju. Przypuszczam, że plotki o złowrogiej mocy, która miałaby być przyczyną obecnej sytuacji, szerzą się szybciej niż sama plaga. Niepokoi mnie, że Markus pomimo licznych próśb nie chce wrócić do stolicy i wyjaśnić wszystkiego osobiście przed Wilfredem i Świątynią. Podsyca to tylko nienawiść do nas i nam podobnych.
Diasir urodził się i wychował w Sungardzie. Doskonale pamiętał czasy, kiedy jego rodacy byli bardziej otwarci i ciekawi magii oraz dobrodziejstw, jakie ze sobą niosła. Niestety, wraz z obłędem Fredryka przyszła propaganda anty-magiczna, pogłębiając uprzedzenia, które już powoli zaczynały odchodzić w niepamięć. Wszyscy znani magowie doświadczyli wtedy represji ze strony państwa za samo związanie z astrą, jakakolwiek praktyka łamania symetrii była zabroniona, zaś czarodzieje, nawet ci przypadkowi, surowo karani.
– Jestem pewna, mistrzu Diasirze, że moja wyprawa to tylko formalność i wrócimy we dwoje – pokrzepiła go Lejla. – Czuwaj nad sprawami gildii i nie martw się o mnie – jej słowa zadziałały jak serdeczne klepnięcie po ramieniu.
– Zatem szerokiej drogi i obyś przyniosła dobre wieści, najlepiej upchane w starym pryku, ha, ha!
Lejla, nadal chichocząc, puściła jadeit, chwyciła torbę i opuściła komnatę, wychodząc na przeciw Selekcie i reszcie orszaku.
Trybada czekała przy swojej klaczy, mocno poirytowana spóźnieniem czarodziejki. W zakonie od dziecka wpajano jej rygor i dyscyplinę, więc co do spraw organizacyjnych, miała typowo wojskowe podejście. Jedyne, co powstrzymało ją przed wybuchem gniewu, to słabość do samej czarodziejki.
– Myślałam, że już do nas nie dołączysz! Czyżbyś rzucała upiększające zaklęcia na swoją delikatną buziuchnę? – spytała kąśliwie. – Oszczędzaj moc na łotrów, to oni stanowią realne zagrożenia, phy – skwitowała, prychając.
– Przy tobie, moja droga, bardziej bym się martwiła o tych bandytów, a jeśli chodzi o upiększające czary, to je też trzymam dla ciebie. Jutro obudzisz się piękna i delikatna, niczym księżniczka, z cerą jak aksamit i pupcią jak brzoskwinka.
– Trzymaj proszę swoje runy z dala od mojego muskularnego ciała! – odgrażała się, napinając dość szczupły biceps. – Jeśli obudzę się z wielkimi cyckami i rumianą buzią, to żadne czary cię nie ochronią! – zagroziła czarodziejce, z trudem udając powagę.
– Nie mam tyle mocy, żeby zrobić z ciebie piękność Oruun! – Po tych słowach obie wpadły w niemal spastyczny śmiech. Znały się od dawna i pomimo różnic w charakterze bardzo ceniły swoje towarzystwo.
– Chyba nikt takiej nie ma, ale wiedz, że mój namiot będzie dla ciebie otwarty. Możesz poćwiczyć – wyszczerzyła zęby. Nie było do końca wiadomo, czy mówi to na poważnie i próbuje uwieść Lejlę, czy ponownie się droczy. Pewnym było, że to, co powiedziała, zawstydziło również ją samą, o czym świadczył ceglany kolor, jaki przybrała.
– Droga Selekto, czy rycerzowi wypada flirtować z czarownicą?
– Ruszajmy już! – Safonka z determinacją zmieniła temat. – Do Telmonton są dwa dni drogi, a tamtejsze legendarne złote piwo samo się nie wypije! – wyszczerzyła zęby.
Co do jednego na pewno miała rację: opowieści o telmiańskim złotym nektarze niósł na ustach każdy kupiec, który zawitał w tamte strony, a delikatny smak trunku stał się inspiracją dla niejednego barda.
Ostatecznie delegacja złożona z czarodziejki, mistrzyni Zakonu Sióstr Miłosierdzia oraz sześciu rycerzy Zakonu Chwalebnej Pieśni wyruszyła w drogę.
Komentarze (14)
Chciałem zakończyć obrady czymś bardziej dynamicznym:)
Pierwszy raz wrzucam tekst na forum, więc każda wskazówka na wagę złota:)
I mam takie pytanie, czemu nie zadzwonili tym kamieniem do Markusa? A nawet jeśli nie mogli to nawet słowo nie padło o tym na naradzie.
I powiem, że czyta się naprawdę dobrze. Pierwsza część pod względem dynamiki i dialogów była o wiele lepsza, ale tutaj również stanąłeś na wysokości zadania i jako czytelnik czuję się usatysfakcjonowana. Wprowadzasz kolejne postaci, a nawet odsłoniłeś rąbek jakie relacje łączą poszczególne osobistości. Powoli dodajesz znaczące dla świata i fabuły elementy, a dla mnie takie łagodne prowadzenie akcji jest zawsze na plus. Nie czuję wtedy chaosu i mogę przyzwyczaić się do świata opowiadanego, a więc i lepiej go zrozumieć.
Setting świata jest bardzo podobny do tego z Wiedźmina, albo przynajmniej na razie mam takie poczucie. Dla mnie osobiście nie jest to żadna ujma, ba, lubię takie balansowanie epokami, że niby średniowiecze, ale takie nie do końca, gdyż świat i jego historia własnymi zasadami się tutaj rządzi. Historyczne średniowiecze jest... średnie, ale w przypadku historii takie balansowanie może dać ciekawy efekt. U Ciebie jak najbardziej na plus. Czyta się dobrze, postaci są wyraźne. Aż trudno mi osobiście znaleźć cokolwiek, do czego mogłabym się doczepić, a to naprawdę dobrze. Pewnie bardziej doświadczeni i ogarnięci w temacie np. stylistyki znaleźliby coś do wytknięcia, ale ja nie jestem z tych, dla mnie się liczy, by było poprawne ó bądź u i by nie było za dużo powtórzeń i zaimków. ;) A nie zauważyłam nic szczególnie rażącego w oczy, by wypisywać. Jak na razie jest dobrze i liczę na powrót melodyjnych opisów z pierwszej części, gdyż wyczułam Twoją pisarską moc w podobnych scenach. Ale nie zawsze taki sposób jest opisu potrzebny dla historii - mam po prostu nadzieję na więcej okazji fabularnie uzasadnionych, gdzie taka stylistyka jak najbardziej byłaby pożądana, by nadać odpowiedniej dynamiki. Ale wierzę, że dasz sobie autorze z tym radę.
Pozdrawiam serdecznie i zostawiam zasłużoną piątkę!
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania