Pokaż listęUkryj listę

Pięć Domen: Tom 1 - Światło Północy: cz. 30

Mobilne Ogłoszenie Autorskie

 

Pierwszy tom Domen napisałem dawno i jest w fazie naprawczej. Obecnie to jest ostatnia poprawiona część, a kolejne wychodzą w tempie dwóch, trzech tygodniowo. Tekst przed i po poprawkach jest spójny fabularnie, więc można czytać dalej, ale zachęcam do cierpliwości, bo dodaje sporo ciekawych elementów świata i charakterów postaci, które wyklarowały się w drugim tomie i opowiadaniach. Nowe rozdziały można poznać po konstrukcji tytułu: mają człon ROZDZIAŁ II, ROZDZIAŁ I itp...

 

M.K Puniek

 

*******

 

ROZDZIAŁ II: Kości zostały rzucone

 

Selekta wydała Pieśniarzom rozkaz przeniesienia się bliżej Sznura – tam mieli na nią czekać. W razie gdyby nie wróciła do końca dnia: nie pytają, nie szukają, tylko wracają do stolicy. Rycerze oczywiście dopytywali skąd takie rozkazy, ale Safonka zbyła ich szczątkowymi informacjami, przekazała zalakowany list do Cesarza i opuściła karczmę Pod Turkawką z zamiarem wizyty u Namiestnika Mezmira. Ogólny plan wpierw zakładał odszukać Hektora: jeśli miało w Watenfel dojść do buntu przeciwko koronie, to stary weteran Eldenfist był jednym z tych ludzi, których warto mieć przy sobie.

Według informacji od Lejli kapitan cesarskiej straży eskortował arcykapłana Sareda i powinien był dotrzeć do miasta kilka dni przed nimi, więc zdrowy rozsądek nakazywał zacząć od światyni. Selekta cały czas czujnie analizowała otoczenie gotowa skorzystać ze swojego pokaźnego arsenału ukrytych ostrzy. Starała się trzymać gwarnych uliczek biegnących równolegle do muru i ciągle nie mogła oprzeć się wrażeniu, że jest obserwowana. Od wczoraj podwoiła się również liczba patroli, do których ochoczo słała zgryźliwe uśmiechy, gdy tylko przechodzili obok.

– Czyżby to po mojej wczorajszej wizycie u majora Gnidy? – pomyślała na głos. – Ale jestem popularna, he – parsknęła pod nosem i zboczyła w dzielnicę usługową, za którą mieściła się świątynia.

Barwny plac ozdobiony markizami, lampionami i girlandami serpentyn żył swoim własnym frywolnym żywotem, a półnagie damy i roznegliżowani młodzieńcy reklamowali przeróżne przybytki, kusząc przechodniów to kuflem darmowego piwa, to obietnicą niezapomnianych uciech. W branży zaspokajania potrzeb cielesnych nie działo się najlepiej; bogatsi obywatele wewnętrznego kręgu nie zapuszczali się tak chętnie w te strony w obawie przed zarazą, a miejscowi mnisi pracowali w pocie czoła przy chorych, przez co brakło im czasu na trzebienie rozpusty na zasadzie „Źle robisz, ale rób mi tak dalej”. W efekcie walka o śmiałków, których popęd wygrywał ze strachem, robiła się zajadła, ubiory naganiaczy zaś coraz bardziej skąpe.

Niewiasty atakowały Selektę z każdego okna czy ganku: nawoływały, bawiąc się piersiami; ciągnęły za rękawy; uwieszały się na szyi w marnym akcie omdlenia; a te bardziej konkretne szeptały do uszu sprośne rzeczy z przypisanym do nich cennikiem. Safonka pierwszy raz czuła się przytłoczona i onieśmielona nadmiarem kobiecych wdzięków, a kiedy dwie prostytutki pobiły się o nią na środku drogi, mocno przyspieszyła kroku.

Z ulgą przyjęła widok świątynnych posągów, bo nawet najbardziej zdesperowani lupanarowi agitatorzy nie mieli czelności namawiać do rozpusty tuż pod okiem Złotej Matki.

Przed wejściem do siedziby kultu Imaltis zorganizowano prowizoryczny lazaret będący rozszerzeniem przepełnionego infirmerium. Wojsko obstawiało wszystkie wejścia na plac, a grupki ludzi przemieszczały się z i do muru tylko z przydzieloną eskortą. Władzom i miejscowym było nie w smak, iż świątynia wprowadza chorych w głąb miasta, ale odmówienie pomocy mogło doprowadzić do wewnętrznych zamieszek. Tego nikt teraz nie potrzebował. Sytuację łagodził specyficzny charakter zarazy, która owszem osłabiała i wyniszczała chronicznym zmęczeniem, lecz nikt nie kaszlał, nie majaczył w gorączce ani też nie był zsypany paskudnymi krostami, przez co zbiorowy lęk Walończyków nie miał zbyt dużo pożywki.

Pomiędzy ludźmi rozsadzonymi na skromnym świątynnym dziedzińcu zwinnie przemykał kapłan z wiadrem wody i chochlą, a dwóch innych orędowników rozdawało koce i kubki. Trybadą wciąż jeszcze targały emocję z porannego rozstania. Nawet nie siliła się na uprzejmości.

– Klecho! – zakrzyknęła pogardliwie.

Młody kleryk wyprostował plecy i spojrzał w jej stronę zdezorientowany.

– Tak do ciebie mówię! Chodź tu! – powtórzyła nie mniej opryskliwie.

Zalękniony mężczyzna podszedł bliżej.

– W czym mogę pomóc? – zapytał przygaszonym głosem.

– Szukam arcykapłana Sareda i eskortującego go Wulkira. Ponoć są tutaj.

– Owszem – przytaknął. – Komnata hierarchy Sareda leży w lewym skrzydle. – Wskazał kierunek drewnianym czerpakiem. – Ale z arcykapłanem nie da się rozmawiać… – Zakreślił znak światła w powietrzu i pokręcił głową. – Od wczoraj majaczy w gorączce. Przeklęta zaraza, nikogo nie oszczędzi!

– Wy wszyscy bredzicie, bez gorączki też. Z drogi! – Odepchnęła kapłana.

Minąwszy sale modlitewne, trafiła do cel przeznaczonych dla wyższych stopniem orędowników. Zza jednych podwojów wydobywał się rozpaczliwy męski głos, który wydał się Selekcie znajomy.

Pchnęła uchylone skrzydło i weszła do przedsionka stosunkowo obszernej celi. Na drugim końcu pomieszczenia Sared modlił się do zawieszonej ikony z wręcz fanatyczną zawziętością. Całość recytowanej litanii przypominała bełkot pijanego i tylko nieustannie powtarzane „wybacz” wybrzmiewało wyraźnie pośród echa rozmytych szeptów.

Tuż obok arcykapłana, oparty o ścianę, stał Hektor. Nawet jego cień sprawiał wrażenie ogromnego, a ustawiony przy komodzie dwuręczny miecz sięgał Selekcie rękojeścią do podbródka.

Ruszyła w stronę Wulkira. Halabarda walońskiego Kruka zagrodziła jej drogę. Dopiero wtedy zauważyła strażnika za załomem ściany.

– Pokój jest objęty kwarantanną! – warknął zbrojny.

Hektor dopiero teraz wyrwał się z zadumy, a Selekta wystawiła Cesarski glejt przed nos mężczyzny w kruczym hełmie.

– To – zaakcentowała, machając kułakiem przed nosem strażnika – daje mi swobodę ruchu po terenie całego Cesarstwa.

Walończyk spojrzał na Sungardzkie insygnia z niezbyt dobrze zamaskowanym niesmakiem i przyciągnął drzewiec do siebie.

Kapitan Eldenfist przerwał wartę.

– Mistrzyni Weil. – Uderzył się pięścią w lewą pierś. – Coś się stało w stolicy? – Spąsowiał na twarzy.

– Spocznij, Hektorze, to ja powinnam salutować tobie. Oruun nadal stoi i ma się dobrze, a przynajmniej tak było, kiedy wyruszyłyśmy w drogę.

– Wy?

– Na polecenie Cesarza eskortuję lady Winter do wieży mistrza Markusa. Mam też rozkazy dla kapitana Kristofa.

Strażnik syknął coś pod nosem.

– Rozumiem… A gdzie jest teraz lady Winter, jeśli można spytać?

Selekta nie odpowiedziała od razu, wymownie łypiąc na Kruka.

– Jest w oberży i szykuje się do wyjazdu – skłamała. – Jutro ruszamy w dalszą drogę – przeniosła spojrzenie na Sareda. – A temu, co się stało? – Skinęła na hierarchę.

– Twierdzi, że zamknął w więzieniu samą Złotą Matkę i musi to odpokutować. Co chwila próbuje się biczować, dlatego go pilnuję. Cesarz nakazał sprowadzić go w jednym kawałku, a ja… Nie wiem co robić. Nic mu się nie poprawia. Przecież w takim stanie nie nadaje się do podróży; jeszcze po drodze gotów się wyhuśtać na powrozie.

– Biedaczek… Mówiono mi, że celibat może pomieszać w głowie, ale żeby aż tak? – zażartowała niesmacznie, a Hektor tylko chrząknął na znak dezaprobaty. – Skoro już mowa o wstrzemięźliwości… – Selekta dostąpiła do Wulkira, mocno naruszając jego przestrzeń osobistą. – Strasznie się za tobą stęskniłam. – Zmysłowo przejechała dłonią po potężnym torsie kapitana. – Musimy porozmawiać na osobności – szepnęła mu do ucha i wymownie spojrzała na zaciekawionego walońskiego strażnika, którego ewidentnie coś zaczęło uwierać w spodniach.

Hektor przyłączył się do gry.

– Nie mogę opuszczać pokoju – odszeptał. – Aż płonę z pożądania! – dodał przesadnie głośno, złapał Trybadę za pośladek i przyciągnął do siebie jak szynkową posługaczkę.

– Uuu… Ty zwierzu... Znajdźmy ustronne miejsce, żeby ugasić ten pożar między udami – wypowiedziała, mrucząc przy tym głupawo i poczerwieniała z zażenowania, co w tej sytuacji działało na korzyść planu.

Hektor zacisnął dłoń na jej twardym jak skała tyłku, a wsunął drugą pod kubrak. Odwdzięczyła się mocarnym chwytem za krocze.

Zajęczał z bólu; w tym momencie już wiedział, że przesadził z obmacywaniem.

W Kruku krew aż kipiała, czemu dawał wyraz, obleśnie oblizując wargi. Hektor podszedł do niego, udając nieco zawstydzonego.

– Kolego… Nie wiesz, gdzie tu można się zaszyć, żeby nikt nie widział i… No wiesz… Nie słyszał?

Strażnik uśmiechnął się lubieżnie.

– Powiedzmy, że znam takie miejsce i mógłbym przymknąć oko na kwarantannę. Co z tego będę miał?

– A co chcesz?

– Nie chcecie trzeciego? – wypalił. – Masz już swoje lata, a ona wygląda na strasznie chętną. – Spojrzał na Safonkę wdzięczącą się przy komodzie. Uwodzicielsko głaskała rękojeść wulkirowego miecza.

Hektor chrząknął, żeby przykuć uwagę Kruka.

– Ktoś musi pilnować kapłana, żeby nie się nie pociął, ale jak skończę, to możemy się zmienić. Co ty na to?

– Stara sala przesłuchań w piwnicy. Macie pół godziny, potem jest moja. Zrozumiano?

– Nie zapomnę ci tego, przyjacielu. – Wulkir klepnął go w ramię – Facet w moim wieku musi wykorzystać każdą okazję – dodał.

Skinął w stronę Selekty, a ta złapała miecz i ruszyła do wyjścia.

– A to po co? – rzucił strażnik.

– Zabawka, nie zapomnij swojej halabardy: potężna broń to moje ostrygi. – Minęła Kruka, obdarzając powłóczystym spojrzeniem. Tylko ona wiedziała, jak bardzo się poświęca…

 

***

 

Drzwi od wskazanego pomieszczenia porastała pajęczyna. Strażnik nie kłamał: nikt tu od dawna nie węszył.

Weszli do środka.

Płowe promienie wpadały przez brudny świetlik osadzony w fundamentach świątyni tuż pod sklepieniem piwnicy. Tyle wystarczyło, żeby rozpoznać świadectwo paskudnej przeszłości tego miejsca. Niegdysiejszy garnizon nadal skrywał stare zabawki specjalistów od cielesnej dyplomacji; stały porzucone i popadały w zapomnienie.

Hektor usiadła na podłużnym, niszczejącym łożu tortur, a Selekta przysiadła się obok.

– Mów, mistrzyni, po co ten teatrzyk? – spytał Trybady.

– Wczoraj próbowałam dostarczyć rozkazy dla sierżanta Weismana – wyznała szeptem – ale w barakach zastałam majora walońskiej armii, który zmieszał nas obie z błotem i kazał wyprowadzić. Niewiele brakowało, a skończyłoby się krwawą jatką. Pomyśl Hektorze: brak cesarskich flag, oddziały regularnej armii patrolujące ulice i zniknięcie człowieka oddanego koronie. Według mnie szykują się do przewrotu.

– To rzeczywiście niepokojące – Zrobił strapioną minę. – Odkąd tu jestem, nie miałem zbyt wielu okazji przechadzać się po ulicach, a za Tamą byłem tylko raz. Jedyne, co przykuło moją uwagę to fakt, że pracownie kowalskie nie przyjmowały prostych zleceń. Chciałem podkuć konia i naostrzyć miecz u dobrego rzemieślnika, ale nie było sposobu. Wszyscy wymawiali się obłożeniem pracy.

– Widzisz! O tym mówię! – zapominała się i podniosła głos.

– Ciiiiszej. – Hektor zasłonił jej usta.

– A jak ty w ogóle przemyciłeś ten kawał żelastwa?

– Gwardia miejska ma przywileje. Myślisz, mistrzyni, że masowo wykuwają broń? – spytał z trwogą w sercu.

Brał udział w niejednej kampanii i żywił głęboką nadzieję, że kolejnej nie dożyje. Niestety wszystko dokoła wskazywało na bunt. Pomyślał o młodym Cesarzu, który i tak musi walczyć o posłuch wśród sępów i zacisnął dłonie w pięści.

– Spokojnie, nawet jeśli te koguty rwą się do bitki, to nie są jeszcze gotowi. Inaczej już dawno gryźlibyśmy piach. – Splunęła sążniście. – Myślisz, że namiestnik też jest w to wplątany? To ignorant i bufon, a Walon niewiele go obchodzi, jednak mobilizację wojsk chyba by zauważył. Nie?

– Niedawno mieliśmy audiencję u rodzeństwa Galatów. Nie spostrzegłem nic dziwnego w ich zachowaniu. Nic poza standardową wyniosłością. Może armia wykorzystuje plagę i szykuje powstanie za ich plecami? Nie sądzę, żeby Galatowie często spacerowali ulicami miasta. Wystarczy kontrolować gońców. – Wulkir podrapał posiwiałe krzaczaste brwi. Nadal nie dowierzał… Nie chciał wierzyć. Odrobina nadziei na spokojną służbę trzymała się rozumu desperackim chwytem.

– Tego właśnie się dowiem, Hektorze. Ale Cesarz musi dostać wiadomość niezwłocznie. Pieśniarze mają rozkaz wyjechać jutro z miasta i trzymać się z dala od głównego traktu, dopóki nie przekroczą mostu. Lejla już opuściła Watenfel.

– A ty?

– Ja znajdę Weismana. Mezmir bądź jego żmijowata siostra mogą wiedzieć gdzie jest. Dołączę do was kiedy… – rozmowę przerwało pukanie do drzwi.

– Wy tam! Kończyć już! Umowa to umowa! – wygrzmiał zniecierpliwiony Kruk.

Spojrzeli po sobie. Selekta pośpiesznie potargała włosy, zrzuciła kubrak i rozpięła dół koszuli. Gotowa do kolejnego aktu uchyliła drzwi i oparta ramieniem o framugę ponętnie wyjęczała:

– Staruszek rusza lędźwiami jak wściekły byk. Nie mam siły na więcej pieszczot.

W tle Hektor wsuwał pasek w klamrę.

Strażnik szarpnął Selektę za nadgarstek. Musiała się pohamować, żeby odruchowo nie przebić mu oka szpikulcem.

– Mieliśmy umowę! – syknął i pociągnął mocniej.

Safonka sięgnęła po sztylet zakamuflowany pod koszulą, gotowa poderżnąć mu gardło; nawet cieszyła się w duchu na to wewnętrzne przyzwolenie. Stalowe żądło błysnęło za jej plecami. Hektor jednym susem doskoczył do Trybady i dłonią wymusił schowanie ostrza – co z perspektywy strażnika wyglądało jak czułe gładzenie po plecach.

– Pani powiedziała, że ma już dosyć – pogroził, gromiąc Kruka spojrzeniem. Rozmiary poznaczonego bliznami torsu i oblicze zabijaki skłoniły walońskiego piechura do ponownego przemyślenia roszczeń.

Zwolnił uchwyt.

Wulkirowi ulżyło. Nie mogli zaszlachtować strażnika za nic; sprawa wymagała więcej dyplomacji: sztuki, w której oboje wraz z Selektą mocno niedomagali, ale niedźwiedzi jeździec miał jednak nieco większe doświadczenie – a przynajmniej nie żgał sztyletami w reakcji na zwykłe zaczepki.

– Masz tu za milczenie. – Rzucił sakiewkę Walończykowi. – Wy młodzi jesteście w gorącej wodzie kąpani – dodał, a Mężczyzna niechętnie przyjął zadośćuczynienie po czym, sapiąc coś pod nosem, zawrócił w stronę wyjścia.

– Było blisko – wyszeptał Hektor, żegnając wzrokiem znikającego na schodach Kruka.

– Ta… – prychnęła. – Jełop nawet nie wie, że uratowałeś mu dupę.

 

***

 

Oboje wrócili do pokoju Sareda gdzie kapłan, wyczerpany zagorzałą modlitwą, zasnął na klęczkach.

– Co z nim zrobimy? – spytał Hektor. – Nie powinien go tu zostawiać: mam rozkazy.

– Musi zostać. Kapłani się nim zajmą. – Tymi słowami Selekta tylko przypieczętowała decyzję, którą Wulkir podjął w myślach. – Odczekasz chwilę po moim wyjściu i wyjdziesz za potrzebą – wyszeptała Trybada i opuściła celę hierarchy, posyłając mijanemu strażnikowi szyderczego całusa.

W pośpiechu opuściłą świątynię i ruszyła wprost do pałacu namiestnika ulokowanego przy podstawie centralnej wieży. W głębi duszy przeczuwała, że to nie skończy się dobrze, ale brnęła dzielnie w paszczę lwa z myślą, iż przynajmniej odciąga uwagę od czarodziejki.

Cesarski glejt najwyraźniej nadal respektowano, bo dotarła na miejsce bez żadnej kontroli. Minęła ruiny portalu, którego rozbite kolumnady poprzetykane magicznym zbrojeniem nadal tworzyły w powietrzu osobliwy zapach; zupełnie jakby wonie spalenizny, ziół, mułu i mokrej sierści wzajemnie się przenikały.

Selekcie zagrodzono drogę dopiero przed wejściem do bezpośrednich komnat namiestnika.

– Kim jesteś i co cię sprowadza? – spytał starszy z dwójki halabardników rozstawionych przed wysokimi, masywnymi odrzwiami. Jedno skrzydło odstawało delikatnie uchylone.

– Mistrzyni Selekta Weil! – Błysnęła jeszcze raz żelaznym glejtem, osadzonym w rękawicy. – Żądam audiencji u namiestnika Mezmira Galata! – wywrzeszczała roszczenie.

– Namiestnik nie przyjmuje teraz nikogo – warknął Kruk.

Safonka podeszła na tyle blisko, że mężczyzna musiał odchylić głowę przygnieciony wściekłym spojrzeniem.

– To powiedz mu, że ma odprawić wszystkie kurwy i mnie wpuść. Zrozumiano? – wysyczała przez zęby. – To rozkaz na mocy danej mi przez Cesarza, więc to jego rozkaz.

– A ja… – zająknął się. – Ja mam rozkaz od namiestnika, żeby nie wpuszczać nikogo. Przyjdź później, powiedziałem! – nie odpuścił.

– Niech wejdzie – z wnętrza komnaty dobiegł mętny, znudzony głos.

Strażnicy niechętnie opuścili broń. Młodszy z dwójki przeszukał Safonkę pobieżnie i rozchylił podwoje szerzej.

– Dzięki, ptaszku. – Klepnęła go w nosal stylizowany na dziób i weszła do środka.

Komnata raziła ciemnością, a okiennice zasłonięto ciężkimi storami, by wpuszczały tylko niezbędne minimum dziennego światła.

Przy wielkim biurku, na końcu upiornego korytarza, siedział Mezmir osaczony przez pokaźne stosy dokumentacji. Selekta rozejrzała się dookoła. Dwa rzędy wartowników po obu stronach holu. Biały Ptak, godło Walonu jarzył się na każdym pancerzu. Żaden z mężczyzn nie należał do cesarskiej gwardii, żaden nie nosił sungardzkich skrzydeł na napierśniku. Spięła mięśnie, a strach wyostrzył zmysły i pobudził krew, szykując ciało na obronę. Trochę jej ulżyło, kiedy nie dostrzegła nigdzie Mavis. Kilkukrotnie miała nieprzyjemność spotkać lady Galat w Oruun, podobnie jak jej brata. Nie lubiła obojga, ale Kobra przyprawiała Selektę o dreszcze: zawiły język, wgniatająca w ziemię wyniosłość i przenikliwe spojrzenie namiestniczki wywoływały u rozmówcy dziwne mrowienie na skórze.

Podeszła do Mezmira. Nie przerwał pracy.

– Wszystkie kurwy już wyszły, Selekto – oznajmił oschle, nie obdarowując Trybady nawet krótkim spojrzeniem.

Safonka rzuciła list do Weismana na biurko i zaczepnie wsparła ramiona na blacie.

– Naprawdę wszystkie…? Szkoda: byłoby, na co popatrzeć. – Uśmiechnęła się.

Mezmir spojrzał na tubę.

Pieczęć straży miejskiej przybita tuż obok cesarskiej, pozostawały nietknięte.

– Po co mi to? – spytał niewzruszony.

– Chciałam dostarczyć do rąk własnych, ale okazało się, że sierżant już nie piastuje swojego stanowiska. Miałam nadzieję, że może wasza miłość wie, gdzie on jest?

– Nie mylisz się, mistrzyni Weil. – Wstał z krzesła i spojrzał jej prosto w oczy. Wykrzesał nawet wątły uśmiech. – Przydzieliłem mu nadzór nad pałacową ochroną. W tych ciężkich czasach ludzi wiernych koronie pokroju Kristofa należy trzymać blisko siebie. – Powiedz jednemu ze strażników przy wyjściu, żeby cię zaprowadził. Na mój rozkaz.

– W takim razie niepotrzebnie się martwiłam – oświadczyła Trybada i zabrawszy list z biurka, zawróciła w stronę wyjścia.

Nie wierzyła w jego historię. Dowódcę straży miejskiej zawsze mianował Cesarz bądź oruński strateg od obronności i miał on w obowiązku poinformować władcę o zmianie na tym stanowisku. Stanowiło to jeden z mechanizmów utrzymania władzy w obrębie całego kraju.

Na zewnątrz komnaty pozostał tylko jeden strażnik.

– Proszę za mną – oznajmił.

– Przyjdę jutro – spróbowała go zbyć.

– Ależ nalegam… – zdjął hełm.

– Burkhard! – Selekta wyciągnęła sztylet.

Nie zdążyła. Mocne uderzenie w tył głowy udaremniło atak. Łupnęła na posadzkę ja wór rzepy. W ostatnim przebłysku przytomności poczuła jak ktoś łapie ją za nogi.

– Dobra robota… – głos Majora rozmył się w niknącej świadomości.

Świat pogrążył się w mroku.

Średnia ocena: 4.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania