Pokaż listęUkryj listę

Pięć Domen: Opowiadania - Przyjaciel: cz. 7

Milena?

 

Matka Sainik pewnym krokiem weszła na salę obrad Telmiańskiego pałacu, gdzie polerowane kalcytowe kanefory rzucały jej przepełnione wyższością spojrzenia, a przepych spływający po naściennych arrasach, drażnił jej sumienie. Atakowana obrazami nędzy trawiącej przedmieścia, nie mogła znieść widoku tego bogactwa. Jeden złoty widelec, pomyślała. Jedna błyskotka i kilka rodzin najadłoby się do syta. Zacisnęła pięści i spokojnie szła przed siebie. Służki, zwane w tych stronach serwi, rozstawione na pograniczu cienia czekały cierpliwie na skinienie kogoś ze szlachty.

Na środku komnaty, we wnęce ogromnego stołu o kształcie podkowy, stał postawny mężczyzna o śniadej cerze, ubrany w tradycyjny belantrejski kaftan wyszywany pozłacanymi i posrebrzanymi nićmi. Metaliczne symbole na plecach i lamówce wzdłuż wycięcia na torsie odbijały światło słoneczne filtrowane przez kolorowe witraże. Tworzyło to wokół jego sylwetki delikatną poświatę, którą dodatkowo wyostrzał dym z wypalanego kadzidła.

Tatiana minęła ambasadora, taksując go wzrokiem i zasiadła na swoim stałym miejscu: tuż obok hrabiny Kadmantel. Arystokratka jak zwykle obdarowała ją wątpliwie uprzejmym uśmiechem, a Belantrejczyk zakotwiczył na Matce przenikliwe spojrzenie.

Ledwie odczuwalna fala gorąca otuliła Tatianę niczym ciepły ręcznik, ale talizmany zabezpieczające, które nosiła ze sobą na wszelki wypadek, wpadły w wibrację i odtrąciły badawczą aurę maga, wywołując na jego twarzy ledwie zauważalny grymas.

Matka Sainik puściła ambasadorowi oko na znak, żeby więcej nie próbował jej czytać.

– Skoro już jesteśmy w komplecie… – rozpoczął ubrany w biały dublet diuk Halendor i poprawił najeżony pawimi piórami szeroki kapelusz. – Szanowna rada pozwoli, iż przedstawię naszego gościa, ambasador republiki Belantres, kadi Nurat Zemnir. – Śniady mężczyzna pokłonił się nisko przed całą radą oligarchów i królem.

– Kadi Zemnirze, pokrótce przedstawię członków rady; po pana lewej stronie, hrabina Planfert, Maria Kadmantel. – Starsza kobieta skinęła głową i rozłożyła turkusowy wachlarz. – Obok niej przełożona zakonu Arkturosa, wielebna Tatiana Sainik. – Matka obdarowała go uśmiechem. – Naprzeciw ambasadora, wasza królewska mość, król Tarsken Ulik IV. – Król wytężył wzrok: z przepicia ledwie rozpoznawał otoczenie. Na obrady dosłownie wyciągnięto go z burdelu i przebrano z koszuli upstrzonej wymiocinami. – Po lewej stronie władcy, diuk Artwell z domu założycieli, oraz diuk Linden, burmistrz Rykry, zwierzchnik sił zbrojnych. ¬ Lindenowi Belantrejczyk poświęcił najwięcej kontaktu wzrokowego. – Mnie, waszmość zna – skwitował Halendor. – Za przyzwoleniem rady udzielam panu głosu, ambasadorze.

– Dziękuję, diuku Holendrze – kadi przemówił czystym telmiańskim. – Wysoka rado, Królu, przybywam do was jako powiernik Mass-Tanas Adalin Hert, pani z wieży w Watenfel. Jak doskonale zacna rada wie, belantrejska warownia na północy od dawna stanowi bezpieczny przyczółek dla cywilizacji na tych niegościnnych ziemiach. Jest również, jak zresztą cała republika Belantres, sojusznikiem i przyjacielem, księstwa Telmonton.

– Ambasadorze, proszę nie trzymać nas w napięciu ¬– wtrąciła zza wachlarza Hrabina, nie szczędząc mężczyźnie zalotnych, powłóczystych spojrzeń. – W czym możemy pomóc belantrejskiej kolonii i Mass-Tanas Adalin?

Kadi Zemnir odruchowo spojrzał na króla: ignorowanie władcy było czymś, do czego jego dyplomatyczna natura nie mogła się przyzwyczaić. Monarcha cały czas milczał, próbując pojąć, co tak właściwie działo się wokół niego. W pewnej chwili skinął na jedną z serwich, żeby nalała mu wina, ale hrabina zmierzyła dziewczynę wzrokiem, gdy tylko ta zrobiła krok w jego stronę. Król parsknął, ale nie domagał się już napitku. Ambasador był świadom roli marionetki, jaką monarcha odgrywał w państwie, dlatego ograniczył się do wymiany grzecznościowych uśmiechów i skoncentrował na oligarchach.

– Oczywiście, hrabino – pokłonił się lekko. – Wasz czas jest cenny, a i moi ludzie nie mają go zbyt wiele, przejdę zatem do rzeczy. Nasi zwiadowcy donieśli, iż Cesarstwo Sungardu zawiązało przymierze z monarchią Jokivaru.

– Ten fakt jest nam znany – oznajmił lekceważąco diuk Linden.

– W to nie wątpię, ale czy jest wam również wiadomym, iż armia cesarska przerzuca wojska niedaleko przełęczy Iwry? – Na sali wybuchła wrzawa. Ambasador poczekał, aż zgromadzeni nieco ochłoną i przemówił ponownie: – Przełęcz prowadzi do brodu, który o tej porze roku umożliwia ciężkiej kawalerii i maszynom oblężniczym przeprawę przez Baskir na ziemię Walonu.

– Czy masz na to jakieś dowody!? – Oburzył się Artwell, wstając z siedziska. Nieświadomość tak istotnych ruchów armii tuż przy telmiańskiej granicy wywołała u niego niepokój, a ten natychmiast przerodził się w gniew.

– Mógłbym przesłać Wysokiej Radzie wizję, ale najlepszym sposobem będzie wysłanie zaufanego zwiadu – zasugerował Nurat. Wiedział, że Telmonton przejęło swoją niechęć do magii od zachodnich sąsiadów, aczkolwiek nie przerodziło się to jeszcze w żadne konkretne działania przeciw ludziom obdarzonym aurą.

– To prawda. Nie wierzę tym wszystkim magicznym sztuczkom – obwieścił Artwell z wyczuwalną pogardą w głosie. Matka Sainik chrząknęła dobitnie, co ochłodziło jego antymagiczne zapędy. – Nie wszystkim oczywiście – dodał w ramach sprostowania i usiadł.

– Wieści są zaiste szokujące, ale to nie jest powód, żeby na audiencję stawił się sam kadi: prawa ręka Mass-Tanas Adalin.

– Zaiste, hrabino Kadmantel, ma pani rację; zostałem tu przysłany, żeby potwierdzić i utrwalić wiążący nas sojusz. Cesarstwo przerzuca wojska przez rzekę z ewidentnym zamiarem agresji na Watenfel. Mass-Tanas Adalin pragnie prosić o wsparcie militarne i wspólny atak na cesarską armię przy przełęczy Iwry, nim ta uzyska pełny potencjał bojowy.

– Czyli Belantres prosi, aby Księstwo Telmonton wypowiedziało wojnę Sungardowi? – Zapytał z lekką drwiną zwierzchnik sił zbrojnych.

– Jeśli Watenfel upadnie, a upadnie niechybnie, wtedy będziecie zdani na łaskę wygłodniałego „niedźwiedzia”, tak jak my teraz – wyjaśnił kadi Nurat.

– A posiłki ze starego Belantres? – spytała Matka Sainik.

– Góry nie są bezpieczne: Bruki prowadzą wojnę podjazdową, atakując wszystko, co przekracza Tanagar. Ostatnio zapuścili się nawet w pobliże Dannanhal.

– Portal miejski? – Tatiana ciągnęła temat w poczuciu, iż ambasador nie jest do końca szczery.

– Widzę, że wielebna jest bardzo dobrze poinformowana. Owszem portal jest w budowie, ale miną miesiące nim będzie gotowy i stabilny. Pozostają nam tylko posiłki powietrzne jeźdźców Dreli, ale nawet te ogromne ptaki nie gwarantują zwycięstwa, stąd moja wizyta.

– Masz oczywiście świadomość, kadi, iż bez potwierdzenia twoich wieści, nie możemy podjąć decyzji? – oświadczył upierzony diuk Halendor.

– Uznałem to za oczywiste – odrzekł bez chwili zwłoki ambasador.

– Zatem pozostanie na dworze w charakterze mojego gościa – wtrąciła Hrabina, rzucając Belantrejczykowi coraz bardziej wygłodniałe spojrzenia. – Zapewnię panu wszystkie wygody w mojej posiadłości.

– Dziękuję, Hrabino, pani oferta jest nader szczodra. Jestem zaszczycony – podjął jej grę. – Oczywiście przyjmuję ją z gwarancją spłacenia długu, jeśli zawita pani kiedykolwiek w Watenfel. – Hrabina z podniecenia aż wiła się w siedzisku.

– Do czasu, kiedy nie wrócą zwiadowcy, nic tu nie uradzimy – orzekła niecierpliwie arystokratka i z trzaskiem złożyła wachlarz. – Lindenie… Zwiad należy wysłać niezwłocznie – wydała diukowi rozkaz, nie bacząc na ich zbieżne statusy społeczne. Fantazja pozbawiła ją części racjonalności, a chęć pokazania ambasadorowi, iż warto zabiegać o jej względy, wzięła górę. Diuk nie protestował z grzeczności. Zresztą i tak miał to zaproponować.

 

***************************************************************************

 

Noc wydawała się Kalowi wyjątkowo zimna i obca, nie było w niej nawet odrobiny tego urokliwego spokoju skąpanego w blasku rozbrykanych gwiazd i uśmiechniętego księżyca. Dzisiejszy wieczór ukazywał życie takim… Życiowym: twardym, realnym i szarym.

Syn piekarza spojrzał z nostalgią na trzymane w garści zawiniątko. Nie zostało mu już wiele narkotycznego suszu, a do żołdu było jeszcze daleko. Muszę wytrzymać, pomyślał i schował pakunek, który zdawał się bronić przed zapomnieniem w odmętach skórzanej kieszeni.

– Może jeden mały buszek…

Pakunek przytaknął Kalowi w sposób słyszalny tylko dla chłopaka. Wyciągnął ze spodni wysuszone kłącza i listki zawinięte w plechę zbrązowiałej balaby.

– Chłodno tu dzisiaj – delikatny kobiecy głos nadleciał spod brony z lekkością zdmuchniętych nasion mniszka.

Spłoszony Kal schował narkotyk, dziękując losowi, że Milena jest taka punktualna. Było blisko, pomyślał.

– Wejdź! Coś na to zimno zaradzimy – oznajmił półszeptem, wychylając się spomiędzy blank. Karevis ubrana w bawełniany żakiet w kolorze jarzącego się turkusu i suknię zabarwioną różnymi tonami seledynu, pomachała mu, okraszając gest zalotnym uśmiechem.

– Poczekaj, zrzucę ci drabinkę – wyjaśnił i zawrócił po splecione z grubej liny, sznurowane stopnie. Kamienne schody wiodące na mur były stosunkowo niedaleko, ale Milena wolała nie drażnić oczu pozostałych strażników: żołdacy gotowi jeszcze gnębić Kala z zazdrości.

Tymczasem chłopak ledwie uniósł rulon porządnej węźlicy i niesiony impetem szarpnięcia tego ciężaru, obrócił się gwałtownie.

– A! – pisnął na widok mistyczki lewitującej naprzeciw niego. – Nigdy się do tego nie przyzwyczaję – westchnął, odłożył drabinę na miejsce i otarł czoło z potu.

– Strażnik a taki bojaźliwy – skomentowała uszczypliwie Milena i lekko opadła na kamienną posadzkę. – Tu za to jest strasznie gorąco, nieprawdaż? – Skomentowała, rozpinając guziki przy dekolcie. Chłopak spojrzał na kształtne, perłowe piersi. Był zdumiony śmiałością jej zachowania, ale zbyt podniecony, żeby poddać ten fakt głębszym rozważaniom.

Milena zrzuciła żakiet i przyparła młodego strażnika do muru. Jej oczy mieniły się zielenią, a ciało promieniało pragnieniem pieszczot. Nie opierał się – bo i niby czemu miałaby to robić.

Przejął inicjatywę.

Pochwycił mistyczkę w ramiona i podsadził na kamienną balustradę tuż przy stołpie. Jego dłonie łapczywie wdarły się pod suknię. Karevis zaplotła uda wokół jego bioder. Grad głodnych pocałunków trwał nieprzerwanie. Kal ścisnął jej pośladki i przyciągnął do siebie. Wpadli do wnętrza wieży i runęli na lnianą narzucie przemyconej na nielegalne drzemki. Skórzana zbroja strażnika poszybowała do kąta. Lawina pachnących włosów rozpłynęła się po materiale. W oczach Mileny zaiskrzyła oliwkowa zieleń. Poderwała głowę, rozdarła kochankowi koszulę i ugryzła w tors.

Oprzytomniał.

– Co w ciebie wstąpiło? – spytał, odsuwając ją lekko. Spojrzała na niego obco i polizała, przeciągając językiem od mostka aż do krtani.

– Milen…

– Nic nie mów! Nie skomlij jak pies! Rób to, czego pragniesz! Weź mnie!! – jej głos uderzył w Kala otumaniająco. Nie opierał się, nie mógł. Zsunął spodnie i przyparł ją do podłogi, przytrzymując ręce.

Wszedł: szybko i brutalnie, jak zwierzę. Stęknęła z rozkoszy, a jej oczy podeszły znajomą szarością z przebłyskiem złota.

– Stój! Co ty wyprawiasz… Kal! Przestań! – Wyrwała jedną rękę i zaczęła go bić i drapać… Chłopak nie przestawał niewrażliwy na ból i zawodzenie. Uderzyła magią; astralna pięść cisnęła nim przez uchylone drzwi. Niesiony impetem, przekoziołkował bezwładnie przez kilka metrów.

Milena obciągnęła suknię i uciekła.

– Aghh… Ssss… – Kal zajęczał z bólu, gdy po chwili uniósł głowę – Co tu się u licha stało?

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania