Pięć Domen: Tom 2 - Wiatry Zmiany: cz. 59
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Pogoń
Cesarz wstał z posłania – choć bardziej trafnym określeniem byłoby: wymęczył pozycję pionową. Podszedł do lustra. Niby nic mu nie dolegało, nie miał fizycznych obrażeń, przynajmniej żadnych zewnętrznych, ale ciało poturbowane przez… Właśnie: przez co? Czym było to monstrum? Magiczny twór z otchłani, przywołaniec jakiegoś wynajętego czarownika czy pionek w rękach Walończyków?… Nie deliberował dalej, miał nadzieję, że dowie się wkrótce. Zrobił kilka ostrożnych kroków w stronę drzwi.
Ostry ból wybuchł w podbrzuszu, zupełnie jakby rozszarpany wcześniej korpus zapominał, że nie ma już rany. Wilfred skulił się w spastycznym odruchu i złapał na świeżą skórę. Atak ustąpił, widać mózg musiał się upewnić, że wyrwa w wątpiach już nie istnieje.
Przewlekły metaliczny jęk ciężkich odrzwi wyrwał Wilfreda z zamyślenia.
– Panie. – Goniec pokłonił się uniżenie. – Wszyscy czekają w gabinecie burmistrza.
– Walończyk też?
– Również i on, panie.
– Zaraz dołączę, zawołaj serwi. – Odprawił młodzika z rozkazem i otworzył skrzydła garderoby. Kilka uprzednio przyszykowanych strojów wisiało na wieszakach i pachniało świeżością. Oczywiście motyw Girzelskiej złotej bramy wyszytej na każdym dublecie nie pozwalał zapomnieć, gdzie jest. Zacisnął pięść na myśl o tym, gdzie być powinien.
Po chwili kilka panien w schludnych skromnych surkotach i włosach związanych w praktyczne koki wkroczyło do izby, otoczyło Cesarza i czekało w milczeniu na polecenia. Żadna nie odważyła się spojrzeć Wilfredowi w twarz. „Macie być niewidzialne, obojętne dla oka jak praktyczne meble”, tak im mówiono, kiedy szkoliły się na pałacowe serwi.
Nie lubił tego, nienawidził być zależnym od kogokolwiek, ale teraz… Teraz stwierdził, że lepiej się nie nadwyrężać dla dobra wyższego celu.
Rozłożył ramiona na znak gotowości, a służki, niczym robotnice wokół królowej mrówek, rozpoczęły zaszczytny proces ubierania monarchy. Po wszystkim Wilfred stwierdził, że to nawet przyjemne, a dziewczyny zabawnie rumieniły się, kiedy ukradkiem spoglądały na jego muskularne ciało.
Na koniec jedna z serwi podała mu laskę i, upewniwszy się, że to już wszystko, podeszła do drzwi i popchnęła skrzydło, rozwierając wrota przed Cesarzem. Podziękował skinieniem głowy i ruszył w bolesną wędrówkę do gabinetu. Odmówił lektyki: miał swoją dumę i teraz bardziej niż zwykle czuł potrzebę jej eksponowania.
Pozdrawiany ukłonami strażników dotarł na miejsce. Gubernator wedle zwyczaju ustąpił mu miejsca za biurkiem. Selekta, Sebil, Hektor i Blezer śledzili go wzrokiem – ale nie tylko oni. Para młodych oczu zeszkliła się i zalała policzki łzami na widok Cesarza kuśtykającego po korytarzu.
– Wejdź, Holi. – Krzyknął w stronę uchylonego skrzydła. Księżniczka weszła ostrożnie i choć chciała rzucić mu się w ramiona, to nie wiedziała, czy może. Zasłyszała od gwardzisty, że Wilfred został zaatakowany, kiedy gnał do Girzel po siostry, które uciekły ze stolicy. Czuła się winna.
– Cieszę się, że… – Głos jej zadrżał, a podbródek zaczął dygotać.
– Nie wygłupiaj się i nie zmuszaj mnie, żebym…
Nie zdążył dokończyć, gdy wątłe ramiona oplotły go w pasie.
– Przepraszam.
– Nie masz za co; to ja przepraszam, że zostałyście same. – Otarł łzy z bladego policzka Ichti. – Zmykaj, bo musimy tu pogadać o nudnej polityce. Później po ciebie poślę.
Ichti przytaknęła, dygnęła lekko i opuściła salę.
– Może wasza łaskawość powiedzieć, dlaczego jest tu ten niedoszły morderca Lejli? – Selekta dokończyła z pogardą, wskazując na Blejzera.
– Bo mnie uratował, więc jestem mu winien przynajmniej wysłuchanie. Mów, co się stało. – Dał znak Walończykowi, który wyszedł z kąta i stanął naprzeciw zabytkowego biurka. – Moje wspomnienia ze starcia nadtrawiła gorączka.
– Dziękuję, panie… – Blejzer nie czuł się dobrze, nazywając okupanta swojego kraju panem, ale Walon miał teraz większego wroga. – W dzień naszego spotkania obaj byliśmy ścigani. Wasza Cesarska mość przez ludzi, a ja… Mnie gonił demon: przywołaniec na rozkazach istoty, której ani nie znam, ani nie pojmuję, bestia opętana…
– Pomiń kwieciste opisy i do sedna – upominał go Wilfred.
– Oczywiście.
***
Pędziłem za dnia jak oszalały. Kreatura, którą za mną posłano, nie przepadała za światłem, a na moje szczęście dni były bezchmurne, przez co zyskałem nieco przewagi. Niestety słońce chyliło się ku zachodowi, a wraz z nadejściem nocy bestie odzyskiwały rezon i przyspieszały. Starałem się omijać wsie, żeby nie pożywiały się na mieszkańcach; łudziłem się, że dzięki temu nikogo nie skrzywdzą. Po tym, co widziałem w Watenfel, wolałem tak myśleć.
Zacisnąłem ręce na lejcach i pogoniłem wierzchowca. Horyzont czerwienił się późnym zachodem. Miałem nadzieję, że Girzel da mi schronienie.
Na przełęczy Iwry prawie mnie dopadły, ale się wymknąłem. Przez całą drogę czułem cień, który pożerał, pochłaniał wszystko, co za mną.
Nie mogę dać się pokonać! Muszę poinformować Sungard o tej rzezi. Cesarz może i jest uzurpatorem, ale nie jest potworem. „On jest lepszy, on jest mniejszym złem”, tak sobie mówiłem, tak się pocieszałem.
Koń galopował od ponad godziny. Pędził jak wściekły.
Opamiętaj się, Blejzer!, zganiłem się za bezmyślność.
Wierzchowiec, choć w pełni sił, rzęził jak dychawiczna szkapa. Przeszedłem w kłus, a potem stęp. Nieopodal szumiał strumień.
Szlag! Muszę się zatrzymać, bo stracę konia. Krótka przerwa i znowu w drogę.
Świst strzały: minęła mnie o włos.
Zeskoczyłem z ogiera, wskoczyłem w krzaki i wyjrzałem na wąski leśny trakt. Dźwięki rozmowy dochodziły z otoczonego leszczyną przerzedzenia, mniej więcej z miejsca, z którego nadleciał pocisk. Przeczołgałem się ostrożnie i odgarnąłem nieco szczelnie splątanych wici.
Kilku młociarzy prężyło się przed kimś. Poszerzyłem lukę w listowiu. Mierzyli do – nie wierzyłem własnym zmysłom – mierzyli do Cesarza. Tego byłem pewien, takiej twarzy się nie zapomina.
Czyżby zamach stanu? Kurwa nie teraz, teraz on jest potrzebny.
Przygotowałem mechanizm ukrytej w karwaszu kuszy.
Jednego zdejmę, ale tych było trzech, i chuj wie ilu jeszcze poza polem widzenia.
Zakradłem się i wymierzyłem w Jokiwarczyka najbliżej monarchy: on nie mierzył do Cesarza z kuszy, co wykluczało przypadkowy wystrzał. Młociarz warknął coś i sięgnął po linę, odsłaniając spore miejsce pod pachą. Bełt syknął jak przyczajony wąż.
Trafiony, zatopiony. Zatrute ostrze nie wybacza.
Dwaj młociarze wyposażeni w kusze odruchowo przenieśli uwagę na krzaki. Cesarz rzucił się na jednego, a ja wyskoczyłem na drugiego – ale wtedy… Wtedy szelest łamanych konarów zapowiedział najgorsze.
Ten stwór; dogonił mnie!
Szponiasta łapa wystrzeliła z czyżni i rozorała zatrutego młociarza, który jeszcze chwiał się na nogach trawiony przez truciznę. Przestałem walczyć; Jokiwarczycy i Cesarz też. Wszyscy mieliśmy większy problem. Garbata i szeroka w barach sylwetka z długimi ramionami i mięsistymi kończynami wyszła na przerzedzenie w drzewach. Oglądała ociekającą szkarłatem łapę; patrzyła, choć nie miała oczu, tylko szarą skórę naciągniętą na czaszkę.
Pierwszy raz widziałem to monstrum z bliska. Nawet krocząc na czworaka, było wyższe od rosłego chłopa o głowę, albo i więcej.
Jeden z młociarzy wystrzelił z kuszy. Trafił potwora w bok, ale pocisk wbił się w ciało czubkiem grotu. Ostry jak brzytwa bełt wystrzelony z bliska jedynie drasnął to coś. Do licha, z takiego dystansu idzie przebić kolczugę!
Młociarz postąpił zbyt pochopnie. Niewybaczalny błąd, którego nie popełnia się dwa razy. Bestia doskoczyła do niego z nienaturalną chyżością i powaliła Jokiwarczyka impetem rozpędzonej masy. Cesarz odskoczył i upadł na ściółkę. Podszedłem, żeby pomóc mu wstać.
Nie chciał iść. Wyrywał się, żeby pomóc rycerzowi, ale dla mężczyzny nie było ratunku. Łapa spoczęła na pancerzu. Zielona poświata wyssała życie z ofiary, pozostawiając gęstą, błotnistą kałużę. Maź wypływała z pustych ubrań i połączeń w zbroi. Obaj patrzyliśmy. Wbrew rozsądkowi patrzyliśmy otępiali i oszołomieni. Ostatni młociarz rzucił się między drzewa. Bestia odwróciła się w naszą stronę. Oprzytomniałem i zmusiłem Cesarza do ucieczki. Zrobiliśmy zaledwie kilka jardów, gdy obleczona skórą koścista lanca przebiła bok władcy. Pocisk gruby jak pięść mężczyzny przeszył go na wylot. Upadł. Był już martwy, tylko odliczał oddechy do końca.
Potwór nawet się nie śpieszył, podchodząc do nas badawczym krokiem: bawił się jak sadysta z uwięzioną ofiarą.
Spojrzałem na Cesarza. Rzęził, tocząc pianę z ust.
Przecież, nie mogę go tu zostawić. Kupa błota nie jest żadnym dowodem, a ciało i gigantyczny cielisty pocisk już tak.
Tak, o tym właśnie myślałem, o swoich ludziach w Watenfel, których zawiodłem i do których tragedii doprowadziłem. Musiałem mieć dowód dla strategów w Oruun.
– Chodź, poczwaro!! – sprowokowałem skutecznie.
Monstrum spięło ciało i szykowało się do wyskoku w powietrze jak jakiś potworny pasikonik. Zrozumiałem, że jestem martwy.
Co ja sobie myślałem…
Dziwny spokój ogarnął moje ciało i umysł. Słyszałem o tym z opowieści ludzi, którzy wymknęli się z objęć śmierci. Jej nieuchronność wyzwalała inrę z przymusu do czegokolwiek; człowiek dopiero wtedy czuł się naprawdę wolny. Czas zgęstniał. Zacisnąłem powieki. Chłodna bryza owiała mi twarz. Błękitne światło przedarło się przez powieki. Ryk lwa obudził otumanione zmysły.
Otworzyłem oczy.
Ogromna biała bestia zbiła monstrum z trajektorii lotu i razem runęli na pobliskie drzewa.
Za plecami usłyszałem delikatny głos. Obróciłem się odruchowo. Nie poznałem jej w pierwszej chwili. Ciało połatane magią. Głaskała ranę Cesarza, korpusu na skraju śmierci. Szeptała zaklęcia.
Odgłosy toczącej się walki rozdzierały ciszę lasu, starcie dwu bestii nęciło ciekawy umysł, ale ona… Ona była tak piękna, bosko piękna.
Nie przerwała inkantacji dopóki dziura w podbrzuszu Cesarza nie wypełniła się gęstą astrą.
Wstała i odwróciła się w moją stronę. Upadłem na kolana i zacząłem przepraszać. Poznałem ją, wiedziałem, że jak nie potwór, to ona poczyni zemstę za wyrządzone krzywdy. Lejda we własnej osobie.
Czarodziejka tylko się uśmiechnęła i nakazała mi zadbać o nią i o Cesarza, kiedy to się skończy. Powiedziała, że po tej walce Angarax będzie wyczerpany i oboje będą musieli odpocząć. I… I że mi wybacza.
Wskazała palcem polanę za mną, gdzie boski lew Solnej Panny Celesty starł się z maszkaronem stworzonym z Jadeitowego Serca, monstrum zrodzonym z życia wyssanego moim rodakom.
Pysk białego drapieżcy ubrudzony czarną juchą zionął parą w rytm ciężkich oddechów. Jego przeciwnik wyglądał jak ponadgryzany przez psy tucznik: broczył czarną breją zewsząd i nie miał lewej łapy. Kończyna leżała nieopodal i drgała w rytm resztkowych spazmów.
To już koniec, pomyślałem.
Lew uderzył po raz ostatni. Potwór wbił pazury w jego bok, ale obrońca Lejdy niestrudzenie wyszarpywał kawały mięsa. Chwilę później było już po wszystkim. Czarodziejka podeszła do swojego strażnika, wtuliła się w jego majestatyczną, spływającą magią grzywę i razem utonęli w morzu z błękitu.
***
– I tak to wyglądało, wasza wysokość. Potem razem z tą dziwną białą bruką udało nam się odzyskać konie i trafiliśmy do gospody na obrzeżach Girzel. Chciałem jechać do miasta, do dobrych medyków, ale Ona protestowała i kazała sprowadzić tę Starszą. Ponoć Angarax tak kazał.
– Panie, przyprowadzę dziewczynę – ozwał się Hektor. – Mogłaby…
– Nie trzeba – zarządził Wilfred. – Już jej starczy wrażeń, sam do niej pójdę. Tymczasem rozkujcie tego mężczyznę; od tej pory jest pod moją protekcją.
– Tak po prostu? O tak go wypuścisz, żeby się pałętał po Ratuszu! – obruszyła się Selekta. Gniew przesłonił jej oczy.
– Tak, mistrzyni Weil, właśnie tak uczynię. A jeśli wydaje ci się to mało rozsądne, to może przypomnę ci, komu jeszcze dałem szansę, a był oskarżony o to samo.
Safonka otworzyła usta, ale Sebil zakleiła je łatą z piachu.
– Przygaś trochę temperament – syknęła jej do ucha – mamy ważniejsze rzeczy na głowie. Trzeba dokonać kilku formalności. – Mistyczka wysunęła się przed oblicze Wilfreda. – Czy wasza cesarska mość jest w stanie oficjalnie stwierdzić, iż ta biała… – zawahała się dziwnie – lisica, jest Lejlą Winter?
– Tak, przygotuję odpowiednie pismo i uniewinnienie Matki Karevis.
Selekta wypluła pył, prychnęła z dezaprobatą i ruszyła w stronę drzwi. Po drodze obrzuciła Blejzera morderczym spojrzeniem. Skrzydło uchyliło się, a do wnętrza komnaty wpadło chłodne powietrze.
– Wpuśćcie nas, proszę! To bardzo ważne. – Anax schowana w rozległym płaszczu prosiła strażnika o możliwość audiencji.
Wilfred drgnął w próbie poderwania się z siedziska, ale nie uniósł się nawet o cal. Nerwowe ruchy jeszcze długo nie będą mu pisane.
– Wpuśćcie… – zająknął się szarpnięty bólem… – Wpuście ją, na litość Matki!
– Panie, poślę po medyka – zaoferował Gilbert.
Wilfred tylko przecząco machnął dłonią.
– Słyszeliście Cesarza! – Selekta przejęła rolę grzmiącego głosu władzy. – Wpuśćcie ładną panią.
Strażnicy zabrali włócznie, a Anax załapała za rękaw Imaela i razem weszli do gabinetu. Obszerna, luźna szata wisiała na mnichu jak na strachu na wróble, a blada cera świadczyła o niedawnej imersji.
Cesarz zacisnął zęby, przeniósł ciężar na kostur i wstał. Wydawało mu się, że zdobył Garanę: najwyższy szczyt w Sungardzie. Anax podeszła i oddała pokłon; tak odruchowo – po prostu czuła, że tak trzeba wobec człowieka, którego zwą Cesarzem. Potem spojrzała na Blejzera i uśmiechnęła się delikatnie, a były członek oddziału Wron skinął głową.
– W czym mogę ci pomóc? – spytał Wilfred.
Hektor stał za nim niczym ożywiony przez jakąś pierwotną magię konstrukt zespolony ze stali i mięsa.
– Oni nadchodzą… – oświadczyła Anax. – Jest ich cała armia!
– Jacy: oni?
Lisica przemknęła po spojrzeniach zgromadzonych i zatrzymała na twarzy Walończyka. – Ty wiesz, prawda? Widziałeś, do czego są zdolni.
– Ilu? – spytał Blejzer.
– Dziesiątki, cała horda… Nie wiem dokładnie. My… – Lisica wskazała na Imaela, który ledwie stał na nogach. – On dotknął mnie przypadkiem i pochłonęła go wizja.
– Ja zapamiętałem to trochę inaczej… – wymamrotał Imeal, ale napięta sytuacja wchłonęła jego słowa, nim zdołały do kogokolwiek trafić.
Anax złapała się za skronie.
– Wymarsz potworów z martwego miasta. Ja… Ja ich czuję. Cienie z egzystencji pochłonięte przez wolę jednej istoty. Cały czas gdzieś tam są, szepczą do astry, ale ten człowiek. – Wskazała na Blejzera. – On to jakoś wzmocnił.
Wilfred dostąpił do rozdygotanej lisicy i przytulił ją do piersi. Przez chwilę czuł znajomy zapach perfum. Ona gdzieś tam była, zakopana w ciele, które trzymał w ramionach.
– Spokojnie, tu nic ci nie grozi.
– Niestety, wasza wysokość, ale wręcz przeciwnie. – Blejzer przerwał romantyczną scenę.
– Co ty tam znowu łżesz? – zasępiła się Selekta.
– Te monstra nie zostały wysłane, żeby złupić miasto. Oni kogoś szukają. Kogoś, kogo ta Świadomość z kryształu nazywała Sehelin.
Anax oderwała policzek od Wilfreda. A Sebil spojrzała na Selektę.
– Oni szukają mnie… – wyszeptała Lisica.
– Nie tylko. – Wtrąciła się mistyczka. – Szukają też tego dzieciaka i, jeśli dobrze zrozumiałam naszą pierzastą koleżankę, szukają również księżniczki skutej pod ratuszem.
Coś na kształt dziwnego stłumionego pisku dobiegło zza ściany, ale było na tyle ciche, że nikt tego nie usłyszał – albo uznał za grasującego gryzonia.
Cesarz odstąpił od Anax. Jego oblicze pokryła czerwień gniewu.
– Jak to: skutej? Co to ma znaczyć, burmistrzu? – rzucił do Gilberta.
– Panie, ja…
– Chyba będzie lepiej, jak wasza wysokość sam zobaczy – odezwał się Hektor swoim spokojnym głosem łagodnego wielkoluda – bo muszę przyznać, że gdybym nie był naocznym świadkiem, też bym wybuchł.
Wilfred właśnie odczuł nadwyrężenie magicznie połatanego ciała. Chwilowe emocje przestały działać jak mleko makowe czy napar z korzenia tode. Podparł ciało na kosturze. Hektor dostąpił do niego, ale Cesarz dał znak, że wytrzyma.
– A kim… – wyprostował się z bolesnym grymasem wyrysowanym na twarzy. Nowe ciało rwało, jakby ktoś przyszył mu do brzucha wściekłego psa. – Kim jest ta pierzasta przyjaciółka? – spytał Sebil.
– Starsza, ta sama, która ostrzegła nas przed atakiem Walończyków na Telmonton.
– Odwlekła tylko nieuniknione… – oświadczył Blejzer.
Selekta dopadła do niego i złapała za skórzaną zbroję.
– Gadaj szybko, bo w tej kwestii nie będę się oglądać na rozkazy.
– Armia moich rodaków, a raczej opętane ciała moich pobratymców i brukich, przekroczyły przełęcz Iwry. Mezmir ma negocjować, ale w razie oporu ruszą, żeby spacyfikować miasto. Z jakiegoś powodu jest im potrzebne. Muszą, ten potwór, on musi mieć nad nim kontrolę. Nie wiem czemu.
Sebil bez słowa ruszyła do wyjścia.
– A ty dokąd? – spytała Selekta.
– Do domu.
– Sebil Mekcheszadzi! – wygrzmiał Cesarz. – Jeśli nie zatrzymamy tych potworów tutaj, to na Girzel się nie skończy.
Mistyczka obleczona iluzją obróciła się bardzo powoli.
– Jeśli po raz kolejny mój zakon zostanie wyrżnięty, bo mnie przy nich nie będzie, to dojdzie wam jeszcze jeden potwór do puli. O wiele bardziej mściwy i bezlitosny.
Mistyczka przeniosła spojrzenie na Selektę, ale Safonka uciekła wzrokiem. Bruka nawet nie musiała pytać, wiedziała, że wróci sama. – Załatwię zastępstwo – wysyczała i wyszła.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania