Pięć Domen: Tom 2 - Wiatry Zmiany: cz. 65 - FINAŁ
...TRZY, MATKA PATRZY
Korytarz prowadzący za mury rozświetlały jedynie nasączone magią glify, a duszny półmrok drażnił umysły natrętnym niepokojem. Każdy chciał jak najszybciej opuścić tunel. Ciasna ścieżka wydrążona w litej skale chamakadarkich granitów uniemożliwiała szybkie poruszanie się, a zatęchłe powietrze zmieniało każdy oddech w nieprzyjemną konieczność.
Po drodze nie napotkali dziwnych stworów czy opętanych mnichów, co stanowiło sporą pociechę w tej paskudnej sytuacji. Przemieszczali się gęsiego, przylegając do lepkich ścian z naciekami białego wapienia. Prowadziła Selekta, tuż za nią szła Anax i jednooki bruk gwardzista. Za pierwszą trójką dreptał Eliot w obstawie rodziców, następnie Fus, który zdążył już nawyknąć do tego typu przygód w towarzystwie lisicy, za nim kolejni gwardziści z girzelskiego Zaułka: masywny bruk z krótką włócznią za plecami i maczetą u boku oraz wytatuowany greplin prowadzący za rękę ciemnowłosą dziewczynę okutaną w bury płaszcz. Kilka sążni dalej korowód zamykali belantrejczycy. Arq obiecał Sebil, że pomoże przy ucieczce w zamian za pewne benefity.
Od momentu opuszczenia piwnicy jednej z chałup Zaułka wszyscy kroczyli w nerwowym milczeniu, jakby najmniejszy szept miał zwabić monstra i opętańców. Atmosfera gęstniała jeszcze bardziej od skrywanego poczucia winy: w mieście miało rozpętać się piekło, a oni uciekali jak zwykłe szczury. Ale rozkaz Cesarza, to nie sugestia, z którą można polemizować.
Przez zamyślenie Anax nawet nie zauważyła, kiedy przekroczyli próg wyjścia zamaskowanego skrzętnie utkaną iluzją. Dopiero powiew świeżego powietrza wymieszanego z chłodem późnojesiennego wieczoru ocucił lisicę z letargu. Spojrzała na trakt przed nimi. Starożytna droga wchodziła między skały, a niemal prostopadłe ściany wąwozu poznaczone rysami i kominami wywoływały chwilowy zachwyt.
– Chyba nie mamy towarzystwa – stwierdziła Selekta.
– Na tyłach też czysto! – poniosło echo kamiennego tunelu. – Oby ta wasza ptaszyna nie zawiodła, bo droga kończy się bramą nie do sforsowania – dodał Arq, opuszczając tunel. – Nawet dla mnie, choć nigdy nie próbowałem – zaznaczył i wyszczerzył kły.
– Jeśli mnie pamięć nie myli, Białe Wrota miały zasklepić jedyną wyrwę w obwarowaniu z wysokich gór. – Wtrącił Lemach i nałożył gogle. Światło zachodu nadal nieco drażniło jego nie najmłodsze już oczy.
– Nie pocieszasz, dziadku – syknęła Trybada. – Dobra… nie ma wyboru. – Obróciła się do mieszanego girzelskiego regimentu, którego członkowie stanęli na baczność. – Idziemy, powoli i gały dookoła głowy. Otaczamy cywili kobiety i dzieciaka.
– Ta jest!
– My potrafimy się bronić! – zaprotestował Fus i odruchowo zasłonił Anax, nie wiadomo przed czym.
– Naprawdę? – parodiowała Selekta. – To idziesz pierwszy. Krzycz jak coś: jeśli zdążysz – dopowiedziała ze złowrogą miną.
Bruk przełknął ślinę.
– Nie musisz go straszyć – mruknęła lisica.
– Spoko, mała… – wydźwięk tego słowa sprawił, że poczuła się jakoś… niezręcznie. – Wybacz. Wiesz, ja tak mówiłam do…
– Do niej, do Lejli, tak? Właśnie wydało mi się to znajome. Chodźmy już. – Anax zarzuciła kaptur i poszła przodem.
Dwóch bruków z zaułkowej straży nie wybrano przypadkiem: praktykowali sensoryzm – oczywiście w pełnej konspiracji. Arq nakazał im patrolować prawą grań, a sam wziął lewą. Wieczorna mgła ograniczała widoczność, więc spotęgowane astrą zmysły stanowiły wartościowy atut.
Główny szlak wił się między ścianami jak koryto wyschniętej rzeki, która wykorzystała każdy wyłom, szczerbę czy rysę, żeby oszukać góry i uciec w doliny. Grepliński strażnik, szedł u boku lisicy, za nimi rodzina Ozirów, a na końcu Selekta wraz z Tijanor i Alangrasem. Księżniczka milczała, amulet na jej szyi błyskał z pozoru chaotycznie, ale to Sikher cały czas uspokajał dziewczynę; szeptał hasła, że jej rodzeństwo to silne osobowości i dadzą sobie radę. Frazesy, ale tonący ułudy się chwyta, więc księżniczka starała się mu wierzyć, jednocześnie nasłuchując czy Murkir nie budzi się gdzieś w głębi jej inry.
Safonka milczała, nie chciała ograniczać własnej percepcji rozmowami, Alngras to rozumiał i sam miał oczy szeroko otwarte, choć w przypadku jego rasy to uszy stanowiły główny, najbardziej wyostrzony zmysł. Każdy nawet najmniejszy ruch nie miał szans przemknąć niepostrzeżenie, tym bardziej że góry – prócz jaszczurek i drobnego ptactwa – zdawały się kompletnie martwe. Nawet wiatr jakby celowo zwalniał przed wejściem do kanionu.
– Nie podoba mi się to… – syknęła Trybada.
– Może pani zdefiniować „TO”, mistrzyni Weil? – Ferkot zdjął przesłony z oczu. Światło zachodu czerwieniło już tylko chmury nad turniami.
– Potworna cisza dokoła; te góry ponoć kwitną życiem, a tu nic… Zupełnie jakby fauna się bała albo…
– Albo została wytrzebiona? Tak, też o tym pomyślałem, ale zrzuciłem to do sakwy z domysłami i zasznurowałem. Nic nam nie pomogą, i tak musimy iść.
– Może zbyt pochopnie zrzuciłeś, dziadku.
– Może.
Parę kamieni spadło na drogę, kilka jardów przed lisicą. Dobywana broń szczęknęła chóralnie i wszystkie spojrzenia skierowały się na wysoko zawieszoną półkę, gdzie jeden bruk trzymał drugiego na krawędzi przewieszenia. Gwardziście osunęła się stopa, gdy nieopatrznie staną luźny nasyp.
– Im to żaden wróg niepotrzebny – skomentowała Selekta, ruszyła do przodu, ale odbiła się od Alangrasa, który stanął jak wryty i rozdziawił usta, prezentując rzędy szpilkowatych zębów.
Patrzył przed siebie; reszta zahipnotyzowanych widokiem uciekinierów też. Z wieczornej mgły wyłoniła się brama. Wyższa od każdego muru, jaki kiedykolwiek powstał rękami Młodszych. Biel ścian pokrytych płaskorzeźbami nie uległa wpływowi mijających wieków, metalowe okucia zaś wyglądały jak odlane z czystego złota i nietkniętego działaniem natury.
– Zachwycające – wydusił Lemach.
– To mi bardziej przypomina zwykły mur niż bramę. Gdzie jest wejście u licha? – Selekta powiodła wzrokiem w górę.
Na czymś, co przypominało blanki dla kolosów, rozstawiono dwie wieżyczki, ale z poziomu traktu ciężko było określić czy ktoś tam jest.
– Trafna uwaga, mistrzyni Weil – przytaknął Lemach.
– Wejście zostało zapieczętowane – wyjaśniła Anax. – Ale nie pytajcie, skąd wiem, bo nie wiem – westchnęła ciężko.
– Co teraz?
Masywny bruk zeskoczył z pobliskiej półki.
– Mogę spróbować wspiąć się trochę wyżej, ale nie widzę żadnej ścieżki w górę, więc wątpię, żeby reszcie udało się dostać na bramę.
– Super, ty sobie poudawaj kozę, a my rozbijemy obóz – warknęła Safonka.
– Nie drażnij mnie, babsztylu.
– Przepraszam, kiciu. Chodź, podrapię cię za uszkiem – parodiowała słodkim głosem i pokazała mu kułak.
Arq nie chciał pozostać dłużny i już unosił ramię, ale Alangras zmierzył go karcącym spojrzeniem, więc odpuścił.
– Bardzo zabawne – fuknął tylko i zaczął zwinną wspinaczkę.
Słońce zaszło całkowicie, a gęstniejące chmury zaczynały odcinać kanion od księżycowego blasku.
– Super, jeszcze niech zacznie lać – syknęła Trybada.
***
Początkowa mżawka szybko przerodziła się w ulewę, a noc spadła na kanion jak obsydianowa płachta, gdy tarcza księżyca skryła się za gęstniejącymi chmurami. Jednak ciemność nie władała wąwozem zbyt długo. Jasne skazy poprzecinały granitowe ściany niczym zastygłe w czasie pioruny, kiedy liczne uśpione za dnia solasowe żyły rozjarzyły się złotym blaskiem. Brama zaś… Ona świeciła najjaśniej, ale nie ze względu na naturalne złoża. W przypadku tej konstrukcji aktywne minerały ułożono w obrazy, luminescencyjne freski będące graficznym zapisem minionych dziejów.
Alangras nie mógł się napatrzyć na to fascynujące dzieło architektury Starszych.
Selekta była mniej urzeczona: głównie ze względu na pluchę i frustrację z powodu bezczynnego oczekiwania. Pomimo rozpalonego u wejścia do groty ognia, żaden skrzydlaty nie pojawił się na horyzoncie. Z nudów Safonka zaczęła polerować miecz, co było czynnością wyjątkowo bezsensowną w przypadku magicznej klingi, która rozpada się na miriady brzytew.
– Niesamowity kunszt i wzornictwo, nieprawdaż? – zagabnął Ferkot.
– Ta, pinkne – burknęła od niechcenia, przenosząc wzrok na lisicę i Fusa.
Oboje siedzieli blisko ogniska wtuleni w siebie i przykryci derką. Selekta spąsowiała, ale zdusiła uderzenie gniewu, wyrzucając z głowy obraz Lejli podstawiony w miejsce białowłosej bruki.
Fus osunął głowę na kolana Anax, a lisica pogłaskała chłopaka za uchem, delikatnie przeniosła jego puchaty policzek z uda na jeden z tobołów i ostrożnie wstała od ogniska. Nie miała zbyt wielu możliwości na spacer, więc skierowała się w dół szlaku.
– A ty gdzie się wybierasz?... – szepnęła do siebie Trybada.
Odłożyła osełkę wraz z Oddechem Arktura i omiotła wzrokiem resztę uciekinierów. Ozirowie pilnowali Eliota jak dwaj oddani strażnicy, a Tijanor spała obok nich przykryta grubym płaszczem.
Selekta nie była tu potrzebna, więc ruszyła za białogrzywą spacerowiczką. Szła powoli, utrzymując dystans, jednak lisica w pewnym momencie zniknęła za wysokim filarem.
Safonka przyśpieszyła. Żałowała, że miecz został przy ognisku. Czuła się bez niego kompletnie naga i bezbronna na obcym terenie, ale nie chciała śledzić Anax z wielkim mieczem przytroczonym do pasa.
Już bez silenia się na skradanie wybiegła zza skalnego garbu.
Anax próbowała się wspinać, klinując dłonie w wąskich rysach, ale daleko jej było do zwinności bruków, którzy obserwowali okolicę spod ciemnych przewieszeń. Zawisła może kilka stóp nad ziemią i nie bardzo wiedziała co dalej.
Safonka pociągnęła ją za ogon wystający ze szczerby jak wetknięte w skały pióro.
– A ty gdzie się wybierasz?
Oczy lisicy błysnęły mroźnym błękitem.
– Nie dotykaj mnie!
– Dobra, czego się nerwisz. – Uniosła dłonie do góry i wycofała o kilka kroków. – Czy księżniczka wrażliwa raczy powiedzieć, gdzie się udaje?
Z twarzy lisicy zniknął gniew; ustąpił przed naporem łez i rozpaczy. Zeskoczyła na piarg z drobnego kamienia.
– Mam tu siedzieć bezczynnie, kiedy tam – wskazała w kierunku miasta – giną ludzie! To wszytko przeze mnie, bo coś, ktoś chce mnie dorwać! Nie będę… Nie będę znowu patrzeć. – Narzuciła kaptur i omiotła wzorkiem spękaną ścianę.
Selekta zaryzykowała i położyła dłoń na odsłoniętym białym ramieniu.
– Powiedziałam, żebyś mnie nie dotykała! – Pazury Anax wysunęły się z opuszków.
– W dupie mam ciebie i twoje pogróżki! Sierściucha też się boję, ale nie pozwolę ci się zabić! Znowu…
Mina lisicy złagodniała.
– Dlaczego?
– Bo gdzieś tam, pod tym futrem jest ona. – Popukała Anax w mostek. – Kobieta, którą… Kurwa żeż… Kobieta, którą kocham!! I nie pozwolę, żeby cokolwiek jeszcze bardziej ją skrzywdziło. – Nachyliła się nad Anax – Dotarło do kiciusia w środku?
– Nie wiedziałem…
– Teraz już wiesz i mam nadzieję, że ona też.
Arq zeskoczył z otulonej mrokiem skalnej półki: wylądował miękko i prawie bezdźwięcznie.
– Idą tu.
– Kto? – spytały niemal równocześnie.
– Te stwory, tuzin może więcej; unikają większych żył solasu.
Safonka rzuciła spojrzeniem w dół kanionu.
– To pora się przygotować, bo na pomoc pierzastych się nie zanosi.
***
Rozstawili się przed bramą – i tak nie mieli gdzie uciekać. Nadzieja na odsiecz zza wrót stworzyła plan, który bardziej przypominał skomplikowane samobójstwo niż zuchwałą obronę. Ale musieli się bronić; musieli, bo alternatywą była tylko śmierć przez rozszarpanie. Selekta stała w pierwszej linii razem z Anax; lisica uparła się, żeby walczyć. Arq i gwardzista obstawiali flanki, a drugi strażnik, greplin, Alnagras i Fus mieli pilnować groty tuż przy rozświetlonej bramie. W niej skryła się rodzina Ozirów, którzy wraz z Tijanor, weszli głęboko do wnętrza skalnej szczerby. Stwory nazwane przez Blejzera deabru powinny unikać mocnego magicznego światła bijącego z solasowych żył i ornamentów na zaporze, ale Otmar i Emir dostali broń i rozkaz dźgać włóczniami wszystko, co wpełźnie do jaskini.
Trybada zacisnęła pięści na rękojeści Raf Arkturo. Owinięty rzemieniami trzon chrzęstnął przeciągle. Było cicho, potwornie cicho. Świetliste rzęsy minerału meandrujące między warstwami granitu zaczęły migotać w oddali; masywne kształty przemieszczały się, przecinając drogę światłu.
– Szlag! Lezą po ścianach.
– Ja oświetlę – rzuciła Anax i zebrała moc, nad którą kontroli nauczyła ją ślepa artystka.
Błękit wypłynął z symetrii. Astra rozbiła się na frakcję, rozrzucając szeroką falę magii. Przed lisicą zawisła skondensowana kula z błękitu. Oddechy ścinały się w mgłę, kiedy ład tłumił ciepło, ruch i chaos będące częściami wszystkiego co żywe i martwe. Anax wyrzuciła glob w górę. Niepętany wolą eksplodował i zalał wąwóz zimnym światłem. Bestie oblepiały ściany jak przerośnięte robactwo. Nie tuzin, nie dwa… Dziesiątki. Niektóre smagnięte astralnym podmuchem spadły jak przejrzałe owoce. Inne tylko zasyczały – nie fizycznie: nie miały ust. Miast tego astra poniosła smugi cierpienia i skowyt jakby magia uwolniona przez Anax ćwiartowała ich żywcem.
Mimo rzuconego wyzwania monstra nie ruszyły do ataku, tylko otrzepywały umięśnione ciała z resztek błękitu, i czekały. Pytanie na co?
– No, nieźle – przyznała Safonka. – Będziesz mogła to powtórzyć?
– Tak, ale jeszcze nie teraz. Czerwień jeszcze wędruję po kanionie. Musi się wchłonąć.
– Nic nie rozumiem, ale jak będziesz gotowa, to wal śmiało.
Trybada przygotowała miecz do uderzenia, niewielkie rozbłyski zaczęły skakać pomiędzy metalowymi palcami w rękawicy Arqa, a grepliński tatuażysta aktywował bliznowate wzory na skórze. Brukijscy gwardziści szykowali, zmysły, miecze i pazury – Fus też.
Kanion wypełnił brzęk metalu szurającego o skały i odgłos kroków. Nie pazurów tępionych przez twardy granit, tylko ciężkich uderzeń twardych podeszw. Ciemnoskóry mężczyzna. Szedł nieśpiesznie, szurając glewią o podłoże.
Uśmiechnął się półgębkiem.
– Witaj, przyjacielu – rzucił do Arqa i zwinnym ruchem zakręcił włócznią trzymaną we włochatej łapie.
Bruk wybałuszył oczy. Krew spęczniała mu w skroniach. Nie sądził, że jeszcze kiedyś zobaczy swoje ramię.
Dwustronna glewia Faroga mieniła się zielenią, błękitem i szarością. Rozproszona po kanionie magia Anax, łasiła się do broni nomada niczym kolorowe koty do nogi łaskawego pana.
– Arq, zachowaj spokój! – krzyknął Alangras i pochwycił swoją dziwaczną zakrzywioną różdżkę. Metalowy bęben magicznej broni wpadł w obroty, a osadzony w trzonie katalit gromadził magię.
Arq splunął na ziemię sążniście i zacisnął stalową pięść. Powietrze wokół rękawicy poprzecinały wyładowania. Astra wyłoniła się z pęknięcia w magicznym polu – powoli, jak ropa z sączącej się rany. Niewidoczne wstęgi skręconego wiatru oplatały ciało bruka, a powietrze zapachniało mocą.
Twarz ciemnoskórego nomada porzuciła resztki uśmiechu i stężała w surową posępną maskę.
– Zanim rzucicie się na śmierć – wybrzmiał basem – powinniście rozważyć moją ofertę. – Wbił żeleziec w skałę. Ostrze weszło jak w miękkie drewno, skrząc się kolorowymi iskrami.
Pokaz siły, pomyślała Selekta. Pajac.
– Rozumiem, że chcesz zaproponować zabranie stąd czarnego zadu razem ze swoimi szarymi bachorami? – zakpiła.
– Poniekąd tak, ale potrzebuję chłopca. – Wskazał brukijskim szponem na grotę z Ozirami. – Tylko on z was wszystkich jest potrzebny mistrzowi. Bez obaw, nie potrzebujemy całego: tylko kawałek.
Arq kipiał wściekłością. Zaciskane metalowe szpony pluły iskrami, a wir wściekłego powietrza wzbierał na sile. Szarość powoli wyrywała się z oków nicości gotowa zmieniać rzeczywistość bez niczyjej zgody.
Selekta zachowywała wyćwiczony zimny spokój, zawsze zachodziła w głowę, skąd się to bierze.
– No to nic z tego, kochasiu, bo my akurat potrzebujemy całego chłopaka. A teraz bądź łaskaw wypierdalać, bo na kogoś czekamy.
– Nigdy nie przestaniecie dążyć do samozagłady, co? – mruknął spokojnie Farog i wyrwał ostrze glewii z podłoża. – Nawet z jednym, krótkim życi…
Błękitna błyskawica poprzedziła grom, który rozbił się o kamienne ściany i rozlał dudniącym echem.
Nomad odskoczył.
Arq rzucił się na niego z siłą rozpędzone tarana i razem przetoczyli się po skałach. Bestie uczepione kamieni zerwały się do natarcia.
– No i się zaczęło. – Uśmiechnęła się Trybada.
Raf Arkturo zabłysnął w powietrzu. Maszkarony ruszyły niczym wygłodniały rój, który wywęszył łatwą ofiarę.
– Pilnować, groty! Nie dać się okrążyć! – komenderowała Safonka.
Jeden potwór spiął ciało, zeskoczył do wąwozu i zaszarżował. Jego łysa naciągnięta skóra odbijała światło solasowych żył.
Selekta nie drgnęła. Obserwowała, gdzie żgnąć nasączonym magią ostrzem. Miała wrażenie, że oręż niecierpliwi się razem z nią; że wyczekuje momentu, kiedy spłynie ciepłą posoką.
– No chodź, padlino. – Machnęła zaczepnie mieczem.
Stwór zaatakował. Z dużą siłą, ale nieprecyzyjnie. Długie szpony osadzone na chudych palcach chlasnęły powietrze ze słyszalnym świstem. Czysta furia: mordercza, ale łatwa do uniku.
Ciosy posypały się jeden za drugim. Safonka robiła miękkie zwody; przemyślane ruchy oszczędzały siły – dobra taktyka, jeśli nie wiesz, ile potrwa walka. Bestia uniosła łapsko, odsłaniając ścięgna. Selekta cięła z obrotu. Z rozharatanej pachy trysnęła czarna jucha, ale drugie ramię nadal kosiło jak wściekłe, nie bacząc na rany. Dwa kolejne monstra spadły ze skał, a kilka kolejnych gotowało się do śmiercionośnego wyskoku.
– Padnij!! – rzuciła lisica.
Błękit wezbrał, wydzierając niebieskie spoiwo z symetrii. Futro lisicy okryła magiczna łuna. Wpierw fala uciekającej czerwieni przetoczyła się przez przestrzeń, zaraz po niej wachlarz z mrożącego ładu: zwarty i kontrolowany. Błysnął, wystrzelił i roziskrzył kamienne ściany, wrzynając się w granit. Z trzech żywych bestii zrobiło się sześć podrygujących ochłapów.
Anax upadła na jedno kolano.
– Trzymasz się? – Trybada zasłoniła ją własnym ciałem.
Deabru przystanęli jak jeden organizm, ale gdy resztkowe zimno przestało kąsać, wrócili do natarcia.
– Potrzebuję czasu… – wyszeptała lisica.
– Dostaniesz go. – Selekta przekręciła rękojeść Oddechu Arkturosa. W dwa uderzenia serca klinga rozpadła się w huragan śmiercionośnych ostrzy.
– No chodźcie, chłopaki – zadrwiła.
Potwory nie czuły strachu, nie miały świadomości; ich wola była wolą Ojca, a on pchał ich szkaradne formy, sącząc przez unitrę tylko jeden rozkaz – zabić! Liche jestestwa, tych niegdyś dumnych istot stłamszone i zepchnięte na granicę istnienia, pełgały wewnątrz niezdolne do przejęcia kontroli.
Selekta cięła samą rękojeścią; zamaszyście, jakby długi miecz wciąż wychodził z szerokiego jelca. Grad twardych jak diament odłamków runął na bestie miriadą brzytew. Zamieć z poderwanego żwiru wymieszanego z fragmentami zaklętej klingi i czarnych strzępów mięsa wypełniła przestrzeń.
– Dziękuję – szepnęła Anax i wyprostowała plecy. – Zewrzyj miecz. Teraz ja. – Błękitny ogień wyzierał jej z oczu, a długie kły opływały wydychaną parą. – Chciałeś mnie bronić, lwie, masz ku temu najlepszą okazję. – Lodowe szpony wyrosły jej z rąk, a ciało zyskało pamięć i siłę przeszłych wcieleń Angaraxa. – Znacznie lepiej.
***
Arq stawiał ostrożne kroki, prawie szurając plecami o ścianę wnęki, do której trafili razem z nomadem. Zza grani dochodziły odgłosy zawziętej walki, a wyczulona aura bruka rozszerzała ten pokaz o doznania astralne – nie było dobrze, ale nie mógł do nich dołączyć, nie chciał. Przyglądał się swojemu oponentowi, który tylko mierzył go obojętnym spojrzeniem. Brukijski gwardzista wyłonił się zza skalnego garbu i przygotował broń.
– Wracaj do nich! Pomóż staruszkowi albo wariatce z magicznym kabanem – rozkazał mu Arq.
– Ale…
– Już! Nie będę cię osłaniał przed tym bydlakiem.
Jednooki strażnik spojrzał na ciemnoskórego oponenta. Farog ziewnął leniwie. Po krótkiej wymianie ciosów, która nieco rozgrzała mu krew, zaczynał się już nudzić. Bestie nie zbiegały się do ich pozycji, zupełnie jakby nomad uznał, że nie jest mu potrzebne wsparcie, co jeszcze bardziej irytowało Arqa. Było tak jak poprzednio; wtedy, w tej małej wiosce, gdzie senidczyk z zimna obojętnością pozbawił go przedramienia.
– Posłuchaj się Sehela, młokosie – burknął Farog. – Nie lubię brudzić sobie ostrza, jeśli nie jest to konieczne.
– Ja cię zaraz… – girzelczyk rzucił ciałem do przodu, ale Arq zastawił mu drogę masywną łapą.
– Powiedziałem coś! Jeszcze chwila i to ja sobie pobrudzę pazury! – Nie żartował.
Błyskawice na stałe oplatały jego stalowe ramię niczym ciernie utkane z wyładowań. Ciemno umaszczony jednooki bruk syknął coś w stronę nomada i wycofał się pod bramę.
Arq jakby się uspokoił. Wygasił magię, przeciągnął grzbiet i strzelił z karku dwukrotnie.
– To teraz postaram się, odzyskać ramię. – Wyszczerzył kły.
– Nie dziwię się, to dobre ramię.
Bruk nie dał się sprowokować i uważnie taksował senidczyka. Nie musiał szukać luk w pancerzu, bo nomad nie posiadał jako takiego wcale, tylko luźny kaftan bez rękawów narzucony na szeroki tors i szerokie lniane spodnie wiązane w pasie i w kostkach. Nawet nie miał butów.
– Boisz się, prawda? – prowokował dalej Farog.
Skutecznie.
Ledwie uskoczył przed stalowym pazurem otoczonym łańcuchem wyładowań. Glewia zaszurała po granicie, plując iskrami. Moc zamknięta w pocisku wybiła go z równowagi. Zatoczył się, ale stanął pewnie.
Nie na długo.
Bruk już napierał z siłą huraganu i gibkością łasicy. Pazury cięły raz za razem, jego nogi stąpały lekko i miękko. Całość sprawiała wrażenie bitewnego tańca. Jednak senidczyk nadal zostawał poza zasięgiem, umykał w ostatniej chwili, obracał włócznią i blokował ataki a to ostrzem, a to żelaznym okuciem na środku drzewca. Nie miotał się, nie pośpieszał ruchów, czasami nawet czekał na cios wyprowadzony dokładnie tam, gdzie przewidział. Po prostu się bawił.
Pięść Arqa zapłonęła magią. Bruk przykucnął, napinając uda, ogon pomagał balansować ciałem. Natarł jak tygrys przyczajony w zaroślach. Tuż przed Farogiem skoczył na ścianę i odbił nogami z całą siłą.
Nic z tego.
Metal rękawicy zgrzytnął zblokowany żeleźcami glewii: oboma na raz, bo nomad podzielił broń na dwoje. Magia oplatająca stalowe pazury zaiskrzyła i zgasła tłumiona przez ostrza senidczyka.
Farog odrzucił łapę bruka i kopnął go w podbrzusze. Arq na moment stracił kontrolę. Cios miał siłę jokiwarskiego młota. Chwila wystarczyła, żeby nomad przyszpilił metalową dłoń, klinując ostrze w skale.
– Nie ze mną takie sztuczki, młokosie – parsknął rozbawiony. I zaatakował drugą częśćią broni.
Arq oswobodził ramię, żeby sparować. W ostatniej chwili, ale odbite ostrze rozorało mu policzek. Odskoczył, przycupnął miękko i szykował ciało do ataku.
Senidczyk tym razem nie czekał. Nacierał jak pustynna kobra. Zakręcił włóczniami, żeby zmylić przeciwnika.
Ściana wiatru zbiła Faroga z toru. Opadł na ręce, łapiąc oddech. Fala gęstego powietrza wycelowana w tors wycisnęła mu oddech z płuc. Kątem oka dojrzał błysk pazura; miał czas na unik. Wystrzelony szpon odbił się od granitu i wrócił do rękawicy bruka.
– Dosyć tej dziecinady! – łapa Arqa rozpadła się na fragmenty. Błyskawice spajały je niczym łańcuch burzowego boga Ra-Senify.
– Brawo, młokosie – odparł Farog. – Widzę, że etirion dobrze ci służy, ale ja służę wyższemu i silniejszemu niż on. – Obie części glewii zapłonęły bladym zielonym ogniem. Uwolniona energia Ojca pożerała magię jak pożywkę dla własnej woli zniszczenia. Oczy senidczyka wypełniły się Jego obecnością.
Dudniący huk głośnego wybuchu nadszedł od strony bramy. Astra poniosła niewyobrażalną moc. Złote światło wylało się przez grań, niosło rozpacz i nadzieję.
– Chyba musimy przełożyć nasz sparring, młokosie. – Farog wygasił ostrza i złożył broń w jedną włócznię.
– Nie ma mowy!
Bat ze stali i piorunów smagnął powietrze i wystrzelił w stronę nomada.
Farog uwolnił własną aurę, złamał symetrię. Ostrza zapłonęły wiecznością. Ciężka zielona astra zbiła się w masyw jak pełznący jęzor lodowca. Broń Arqa smagnęła mocno, ale nieskutecznie. Soczysta zieleń przyległa do nomada jak pancerz. Czas zamknął go w kokonie, a potem wybuchł, gasząc magię bruka.
Zieleń wieczności oblepiła wszystko, dusząc wszelką zmianę. Świetlista kula jaśniała coraz bardziej nad turniami. Arq zastygł w gęstym czasie. Senidczyk schował broń, podszedł do unieruchomionego bruka i poklepał go po ramieniu nieokutym w metal.
– To ci zostawię; lubię estetyczną asymetrię – zadrwił i pobiegł pod bramę.
***
– Pilnuj wejścia młody! – rzucił gwardzista do Fusa.
Monstra atakowały grupami, po czym wycofywały się, żeby zasklepić rany i powrócić z tym samy morderczym szałem.
– Potrafię walczyć! – zaperzył się Fus, zaciskając pięści na rękojeści włóczni. Jej klinga jaśniała tym samym ciężkim światłem co wstęgi solasu wijące się wzdłuż kanionu.
– Dlatego będziesz pilnował nam pleców!
– Nadchodzą! – Alangras wycelował różdżki.
Zza chmury żwiru i magicznych brzytew wyłoniły się wściekłe, poranione istoty. Wewnątrz oszalałego powietrza błyskał błękit. Anax ciskała, magią jak opętana, rzucała się na potwory, szarpała cielska lodowymi szponami, ale nie była w stanie obezwładnić wszystkich, a Raf Arkturo Selekty też miał swoje ograniczenia.
Lemach zacisnął dłonie na drewnianych rękojeściach swoich dziwacznych broni. Jedno z monstrów odbiło się od granitowych ścian, żeby zyskać impet. Bruk gwardzista rzucił się do przodu i wbił miecz w poharatane cielsko. Żeby nie kościec stwór nawet by się tym nie przejął. Machał szponami jak opętany nadziany na szeroką zębatą głownię. Gdyby miał pysk, kłapałby wściekle, miast tego aurą formował powietrze w dudniące warczenie.
Bruk sięgnął po maczetę i ciął po łapach i boku. Czarna jucha zalewała mu oczy i oblepiała futro.
– Zdychaj, pokrako!
– Trzeba magią! ¬– Greplin aktywował tatuaże na odsłoniętych ramionach. Uwięziona w nich astra wiła się, szukała ujścia pod grubą tkanką. Tatuażysta dobył długiego sztyletu i rozciął skórę. Wysycona astrą krew spłynęła po broni.
– Uchyl się!
Bruk zaufał i opuścił maczetę, a greplin z rozpędem wbił żeleziec w bok kreatury. Ciało deabru zaskwierczało jak smażona słonina.
Kolejny potwór wyłonił się z mroku. Pełzał po ścianie tuż nad nimi. Skoczył. Uderzenie mocy zelektryzowało powietrze. Zielony promień huknął w maszkarona i rzucił nim jak szmacianą lalką. Szara pokraka padła na granit martwa. Z poparzonego cielska unosił się dym, roznosząc swąd palonej padliny. Kolejny deabru spojrzał przez dziurę w pokracznym torsie pobratymca. Szeroka na dwa łokcie wyrwa płonęła na brzegach.
Astra poniosła ryk wściekłości. Stwór rzuciła się na Ferkota. Lemach wycelował drugą różdżką. Błysk mocy rozciął mrok.
Chybił.
Potwór uskoczył, przetoczył się i biegł dalej.
Alangras nie miał szans załadować kolejnego strzału. Schował miotacze i wyjął dwa atagany. Drugą parą rąk sięgnął do sakwy po mały flakon wypełniony migoczącą cieczą. Nie miał szans w zwarciu, ale musiał walczyć, a alchemicy podziemnych zawsze skrywali niejednego asa w rękawie.
Potwór skoczył z pazurami wycelowanymi w Ferkota. Jednooki bruk zeskoczył z półki, odbił się od podłoża i zbił pokrakę z toru własnym ciałem, przygniatając do skały.
– Odsuń się! – rozkazał lemach, pocierając flakon. Runy na szkle zaogniły się.
Bruk odskoczył. Ferkot cisnął naczyniem w bestię. Uwolniona maź zaskwierczała i spęczniała gwałtownie, zamykając potwora w kryształowym więzieniu.
– Co z Arqiem? – spytał dyszącego jednookiego.
– Powiedział, że sam zajmie się nomadem – fuknął bruk z wyczuwalną pretensją.
– Nie zajmie… – westchnął Alangras. – Każdym, ale nie tym.
Kolejne potwory wyskakiwały z resztek metalicznego wiru. Ostrze zużywało opary zgromadzonej astry. Trzy, cztery, pięć bestii… Anax ledwie żyła, a Selekta cięła wyczerpanym z mocy Raf Arkturo – ale nie mogła zatrzymać tak wielu zwykłym mieczem. Bestie jakby się nimi nie interesowały. Podążały do jaskini i tylko zaatakowane stawały do walki.
Zza jednego z filarów wystrzeliła wiązka błyskawic.
– Żyje. – Ferkotowi ulżyło. Różdżki wydały z siebie cichy chrzęst: osiągnęły gotowość. – Pilnować flank! Nie można ich dopuścić do groty!
***
Ozirowie i Tijanor czekali w milczeniu. Jaskinia nie była głęboka, ale kilka jardów od wejścia robiła się przepastna i wysoka; idealnie niosła echo bitwy, jakby ta toczyła się tuż za następnym stalagnatem.
Tijanor, choć słaba, czuła wszystko niesione przez astrę; czuła i bała się tego, co dostrzegał magiczny wzrok. Mała blada rączka wślizgnęła się pod koc, którym okutano księżniczkę i chwyciła zmarzniętą dłoń.
– Wszystko będzie dobrze. – Eliot podarował Tiji nieco własnego, wewnętrznego światła.
– Dziękuję, przekaż Arii, że musi cię bronić, choćby nie wiem co.
Chłopiec posmutniał.
– Nie ma jej, nie wiem, gdzie poszła.
Tija wiedziała, że nie może być dobrze. Tyle skłębionych mrocznych istnień zalewało walczących morzem złowrogiej energii. I jeszcze on: istota tak wyjałowiona, tak obrana z człowieczeństwa, że stanowiła żywy posąg.
Kilka krzyków dobiegło spod wejścia. Otmar i Mezmir zerwali się z wilgotnej półki, stając pomiędzy księżniczką i Eliotem a ciemnym wyjściem skrytym za kamiennym garbem. Otmar nakazała synowi zabrać Tijanor głębiej, we wnękę i wraz z mężem dobyli broni.
Długi zgarbiony cień skradał się powoli. Szpony kleszczyły się w ścianach, szurały po warstwie błota i guano. Zbudzone nietoperze narobiły hałasu i uciekły z jaskini. Maszkaron szedł wiedziony zapachem Pieczęci i rozkazem Ojca. Zwrócił obciągnięty bezwłosą skórą łeb w stronę ukrytych ludzi. Wyglądał, jakby ich wąchał, choć nie miał nozdrzy. Ruszył nieśpiesznie, nie szarżował, nie atakował – po prostu szedł.
Ozirowie zastąpili bestii drogę.
– Nie skrzywdzisz mi syna, szkarado!
– Mamo! – Eliot wyrwał się księżniczce.
Bestia ospale machnęła łapą, ale to wystarczyło, żeby cisnąć parą kruchych ludzi o ścianę. Broń wypadła im z rąk, a ból zabrał oddech.
Potwór ruszył na chłopca, pochwycił go w łapę i czmychnął do wyjścia jak pokraczny pasikonik.
– Eliot! – Otmar zdołała podnieść obolałe ciało.
– Idź Sikher – wyszeptała Tija.
– Ale Murkir może…
– IDŹ!
Medalion wybuchł czerwienią. Ogarnięty płomieniem białogrzywy czarny kuc wyskoczył z sulfirytu i pocwałował za szkaradą.
***
Fus opierał się plecami o rozpromienioną złotymi żyłami skałę u wejścia do pieczary. Uciskał głęboką ranę po pazurze bestii, która zaskoczyła go kompletnie, wyskakując z przewieszenia nad nim – zupełnie jakby ktoś ją tam teleportował.
Spojrzał przed siebie. Walka nie ustawała. Zamglone oczy błądziły za błyskami solasowych flar, gdzie dostrzegał znajome sylwetki – i mnóstwo bestii; wyłaziły z każdego komina, wnęki czy załomu.
– Muszę się podnieść. – Spróbował wstać, szorując plecami o skałę. Pomógł sobie, wbijając broń w lichą warstwę gleby. Udało się. Od strony wejścia usłyszał skrzypienie pazurów wymieszane ze stukotem kopyt.
Zajrzał do groty.
Potwór wyskoczył ze środka jak pocisk z arbaletu. Pod pachą niósł Eliota. Ostatkiem sił Fus wziął zamach i ugodził pokrakę solasową włócznią, gdy monstrum wybijało się w powietrze. Deabru zarył o ziemię kilka jardów dalej. Eliot wypadł stworowi z objęć i przeturlał się po śliskim, wilgotnym granicie.
Z pieczary buchnął szkarłatny ogień. Sikher wybiegł jak burza i stanął naprzeciw podnoszącej się bestii. Zarżał, prychnął i podniósł przednie kopyta. Nozdrza kuca rozżarzyły się od magii.
Deabru zgarbił pokraczny tułów i pochylił łeb aż do gruntu. Z pleców wyrosły mu kościste kolce.
Sikher zionął strumieniem gniewnego ognia.
Bestia wystrzeliła kolcami, nim magiczny żar zwęglił jej ciało. Dwa oszczepy chybiły całkowicie, ale jeden poorał etirionowi bok.
Truchło potwora padło bez życia pożerane przez szkarłatne płomienie.
Kuc spojrzał na Eliota.
Chłopiec klęczał z rozdziawionymi ustami i spoglądał w stronę wejścia do jaskini. Sikher obrócił Łeb. Blada i otępiała Otmar spoglądała w dół. W jej trzewiach tkwiła koścista włócznia. Spokojnie pomacała zakrwawiony pocisk, przeniosła wzrok na syna, uśmiechnęła się, widząc, że jest bezpieczny i upadła na ziemię.
Magiczne pole tąpnęło głucho w całym kanionie. Granitowe ściany zadrżały, a solasowe żyły zapłonęły złotym ogniem. Ciało Eliota wybuchło blaskiem mocniejszym niż wschód słońca. Plac bitwy zamarł zalany morzem światła, gdy moc rodzącej się gwiazdy wzbiła chłopca w powietrze. Ciała maszkaronów dymiły przypalane światłem stworzenia.
– Co się u lich dzieje! – wrzasnęła Selekta, przesłaniając oczy.
Anax zastygła w miejscu. Jej postać spłynęła błękitem i rozpękła na dwa życia: kobieta utkana z ciała i astry oraz jej strażnik, miecz Lejdy, biały lew. Oboje padli na klęczki przed wznoszącym się obliczem Matki.
Eliot zawisł w powietrzu przed bramą zamknięty w ognistej kuli światła. Noc przerodziła się w dzień, astra wybuchała raz za razem, wsiąkała w solasowe żyły i ściekała po ścianach złotymi strugami. Kanion płakał magią.
Złote oczy chłopca skierowały wzrok na przypalane potwory.
– MOJE BIEDNE DZIECI… – wyszeptał; wyszeptał, ale to jakby całe światło szeptało zewsząd. Bestie, choć palone żywce padły na ziemię i oddały pokłon. – CO ON WAM ZROBIŁ… – Ciche słowa Matki niosły siłę zdalną kruszyć góry; szeptała bo krzyk mógł zniszczyć świat. – DOSYĆ JUŻ, DOSYĆ TEJ KARY. WRACAJCIE… – Gruby promień światła uderzył w białą bramę. Uderzył od strony Sefalos i skruszył wiekowy mur jak lichą palisadę. Eliot przyjął światło, rozszczepił moc stworzenia na domeny. Cztery promienie, cztery kolory trzeciej symetrii zaczęły czesać kanion i wytrzebiać ojcowską armię.
Bestie nie uciekały, choć On wrzeszczał wewnątrz nich.
Wybuch zieleni wypełnił pobliski komin wiecznością. Farog zamknięty w całunie bladej zieleni zmaterializował się blisko Matczynej emanacji. Magia stworzenia uderzyła w posklejane chimeryczne ciało, ale Ojciec chronił go całą dostępną mocą. Oczy nomada jarzyły się obecnością; Jego obecnością. Unitra słuchała rozkazu swego stworzyciela, separując wrażliwe ciało Młodszego przed pierwotnym żarem.
Farog chwycił opętany korpus Eliota. Chłopak wystawił małe dłonie, dotknął policzków senidczyka i zajrzał w głąb jego istnienia.
– KOCHAM CIĘ – wyszeptał, kobiecym głosem.
Ból i krzyk przemknął po astrze. Złoty glob zapadł się, odrzucając pierścień z czystej Nadziei. Siła fali uderzeniowej rzuciła popalonymi truchłami stworów jak drobinami kamiennego żwiru. Jądro światłości wokół Eliota implodowało i zmiotło reszki osuszonej ogniem ziemi. Kurz i dym wypełnił przestrzeń gęstą zawiesiną jak opad po wybuchu wulkanu. Światło zgasło. Złote żyły solasu wróciły do swojego normalnego błysku, a ściekające po ścianach złoto zespoliło się w kryształy.
Selekta zdołała zerwać skorupę z pyłu oblepiającą jej powieki. Zerwała ją razem z brwiami i przypaloną skórą. Chciała, pragnęła, żywiła nadzieję, że porozmawia z Lejlą chociaż przez chwilę, że zobaczy uśmiech, że… Sama już nie wiedziała, na co liczyła, ale widok czarodziejki w jej pierwotnej formie przywołał nadzieję, a desperacja wzięła ją pod ramię i nakazała wstać.
Trybada mrugnęła uwolnionymi powiekami, piekło jak diabli, a w płucach wybuchł jej potworny ból. Odkrztusiła krwawą flegmę. Kurzawa powoli opadała zmywana przez drobny deszcz. Selekta usłyszała kaszel za pobliską skałą, niedaleko miejsca, gdzie czarodziejka klęczała obok białego lwa.
Zaczęła iść, prawie po omacku, bo światło skalnych żył zdawało się bledsze niż wcześniej, jakby wyczerpane. Obiła się od jednego bruka, który odgruzowywał nogi ledwie dychającego greplina.
– Lejla… Jesteś tam!
– Selkto… Utknęłam.
Trybada zatrzymała się i zacisnęła pięści. Głos nie należał do czarodziejki, a do Anax. Przełknęła gniew, którego nie miała gdzie ukierunkować i podeszła do przygniecionej skalnym blokiem lisicy.
– Zaraz cię wyciągniemy.
Razem zdołały przepchnąć odłupany blok białego marmuru.
– Chyba skręciłam kostkę. – Anax spróbowała wstać, ale tylko skrzywiła się z bólu. Trybada objęła ją w pasie i nakazała wesprzeć się na swoim barku.
Obie rozejrzały się po kanionie, który wyglądał jak gruzowisko po starciu dwóch potężnych smoków.
Alangras zniknął, a brukowie i greplin zalegli przy skałach: obici, ale cali. Blisko groty stał kuc z płonącą grzywą. Wierzgał kopytami i parskał w stronę świetlistej łuny.
Safonka zmarszczyła czoło, skupiając wzrok.
– Co to jest?
– Nie co, a kto – rzucił Arq, który jakby zmaterializował się obok kobiet i postawił Lemacha na nogach jak brukijskie młode. – Dzięki, staruszku. Jak zwykle ratujesz moje owłosione dupsko.
– Przestań, przy okazji naładowałem sobie miotacze.
Sikher rżał coraz głośniej.
– Co opętało tego konia? – rzuciła Anax.
Z blasku, który tak rozjuszał kuca, wyciął się kształt – potężny mężczyzna trzymał coś na rękach.
– Możesz być spokojny etirionie Sikher – oświadczył nomad.
Farog trzymał w ramionach świecące ciało Eliota. Na twarzy chłopca widoczna była krew, a za senidczykiem walały się przypalone szczątki deabru. Swąd spalonego mięsa przyprawiał o mdłości.
– Szykujcie się – warknął Arq i rozniecił błyskawice wokół rękawicy.
Selekta posadziła Anax i chwyciła za miecz.
– Oddawaj chłopaka!
– Proszę bardzo.
Senidczyk rzucił bezwładnym ciałkiem Eliota jak kawałkiem mięsa. Arq przechwycił go w locie. – Mi jest potrzebny tylko kawałek – oświadczył Farog i wyjął z sakiewki świecącą kulkę.
Alangras przygotował miotające różdżki.
Bruk spojrzał na nieprzytomnego Ozira. Chłopak nie miał oka.
– Jebane bydle! To tylko młode!
Nomad uśmiechnął się szyderczo, wystawił pazury w brukijskiej łapie i wbił sobie trzy szpony w prawy oczodół. Cały czas lekko się uśmiechał, kiedy wyrywał własne oko. Zakrwawiona gałka przetoczyła się po podłożu i wpadła w szczelinę. Senidczyk wepchnął gałkę Eliota do czaszki i zainkatował zaklęcie. Szarość zmiany spłynęła z włochatego ramienia, wsiąknęła w tkankę, zmieniała strukturę ciała. Odsunął łapę. Nowe oko połyskiwało pięknym złotem. – Teraz jestem prawie kompletny. Niestety nie mogę z wami dłużej zostać, ale zostawię wam kompanów do zabawy. – Na jego twarzy pojawił złowieszczy uśmiech, niczym szczerba wydrapana przez demony.
Chwycił za glewię. Moc wezbrała. Zielone wstęgi wybuchły nomadowi z pleców. To nie była wieczność, to nie dar Syliren a gęsta esencja samego ojca; nici życia tak przepełnione energią, że stały się widoczne. Alangras wystrzelił z miotaczy, ale pociski zostały pożarte przez smagnięcie mocy senidczyka.
– Robactwo, pozostanie robactwem. Ojcze! Okaż miłosierdzie!
Oliwkowe macki wbiły się w truchła monstrów bez twarzy. Spopielałe stwory zaczynały drgać, budziły się do życia. Pazury zaczynały świecić kościstą bielą, a odnowiona skóra połyskiwała odbitym światłem księżyca.
Świetlista włócznia trafiła jedno z monstrów po prawej. Kilka kolejnych pocisków nadleciało znad bramy. Solasowe oszczepy przebijały ledwie co wskrzeszone bestie. Nomad spojrzał w stronę zdruzgotanych białych wrót. Skrzące się magią skrzydła kłębiły się w górze. Kilku oszczepników Ariendi wylądowało obok ocalałych obrońców. Pomiędzy nimi jeden odziany w togę i złotą zbroję. Stanął miękko na pobliskiej półce.
– Robactwo, powiadasz – odezwał się prefekt Orunis. – Jedynym robactwem jesteś ty i zdrajca Matki, którego tak wielbisz.
Więcej starszych wylatywało ze szczerby w podwojach. Selektę ogarnęło straszne zmęczenie. Szał i gniew powoli opuszczały umęczone ciało.
Farog skinął głową na znak szacunku.
– Przyjdzie i na was pora, Astelnionowie, wy, którzy odrzuciliście jego dar. – Skórę senidczyka ogarnęła zieleń
– Nie pozwolić mu uciec!
Dwa oszczepy poleciały w kierunku nomada, ale jedna z bestii zasłoniła go własnym ciałem. Rozbłysk wieczności rozdarł symetrię; wyrwał fragment rzeczywistości i przeniósł Faroga w jemu tylko znane miejsce.
– Skurwiel! Teleportował się – Arq przeklął i splunął na ziemię.
Kilka orędowniczek Imaltis wylądowało za wojownikami.
– Dobić te aberracje istnienia. Uwolnijcie naszych braci od tej klątwy – komenderował prefekt. – Zabezpieczyć Sehela i opatrzeć rannych!
– Pomocy! – Spod groty dobiegło wołanie. Emir biegł w stronę starszych jak wściekły, choć widać było, że nogi mogły mniej, niż chciał umysł. – Pomóżcie mojej żonie, ona umiera!
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania